wtorek, 29 maja 2012

Za wszelką cenę (2004), czyli wartość sukcesu

tytuł oryginalny: Million Dollar Baby
reżyseria: Clint Eastwood
scenariusz: Paul Haggis
muzyka: Clint Eastwood
produkcja: Kanada, USA
gatunek: dramat

„Za wszelką cenę” to niesamowity i inspirujący dramat w reżyserii Clinta Eastwooda. Produkcja została odznaczona 21 nagrodami, w tym czterema Oscarami. Opowiada momentami smutną i wzruszającą historię odważnej dziewczyny, której udało się mimo przeciwności osiągnąć sukces w życiu i spełnić swoje marzenia.

Maggie Fitzgerald (Hilary Swank) pochodzi z mało zamożnej rodziny. Marzy o karierze bokserskiej i nie wyobraża sobie innego zajęcia na przyszłość. Pewnego dnia zjawia się na sali treningowej i prosi Frankie’go Dunn’a (Clint Eastwood), aby pomógł ją trenować. Opanowany, stanowczy i tajemniczy mężczyzna poprowadził do sukcesu wielu świetnych zawodników. Początkowo nie zgadza się na prośbę dziewczyny. Uważa, że w wieku 32 lat nie uda jej się zrobić kariery. Ujmuje go jednak to, że jest niezwykle uparta i ambitna. Jedyny i najlepszy przyjaciel Frankie’go, były bokser, Eddie Scrap-Iron Dupris (Morgan Freeman), namawia go też, aby nauczał Maggie. Ten w końcu ulega i zostaje trenerem dziewczyny.


Od chwili, gdy Frankie zdecydował się trenować Maggie zaczyna się ich ogromna i silna przyjaźń. Mężczyzna opiekuje się nią, pomaga jej i chce, aby była szczęśliwa. Ich kontakty bardzo przypominają relacje ojciec-córka. Maggie potrzebowała kogoś kto będzie ją wspierać i na kogo może liczyć. Rodzina nie mogła zapewnić potrzebnego jej do życia szczęścia. Jej matka to wyjątkowo egoistyczna osoba  i tak naprawdę nie zależy jej na tym, co się stanie z córką. Najważniejszą wartością dla niej są pieniądze, których jej tak brakuje.Narratorem całego filmu nie jest główna bohaterka, lecz Eddie, postać, która odchodzi trochę na drugi plan. To z jego perspektywy obserwujemy bieg wydarzeń. Dowiadujemy się, co sądzi i czuje.


„Za wszelką cenę” to niezwykły i poruszający obraz. Wciągnął mnie od samego początku i okazał się być bardzo interesujący. Gdy następuje zadziwiający i wyjątkowo ważny punkt zwrotny całej akcji, wydarzenia śledzi się niemal z zapartym tchem i z niepewnością, tego co ma się wydarzyć. Dzieło wywołuje dużo emocji, od radości aż po ogromny smutek. Film jest moim zdaniem nieprzewidywalny i zaskakujący. Wbrew pozorom nie skupia się wyłącznie wokół boksu. Twórcy sięgnęli głębiej pokazując wewnętrzne emocje i uczucia oraz sukcesy i tragedie, które przeżywają bohaterowie. Przez to historia staje się bardzo emocjonalna i potrafi ująć widza. Scenariusz przedstawia dobry poziom. Wszystko wydaje się być dokładnie dopracowane i każde wydarzenie ma znaczenie. Akcja jest bardzo ciekawa i doskonale stopniuje napięcie. Mam małe zastrzeżenie co do dialogów, które według mnie momentami były zbyt nienaturalne.


Aktorstwo stanowi najmocniejszy punkt tej świetnej produkcji. Najbardziej wyróżnia się znakomita Hilary Swank w roli stanowczej Maggie, za którą drugi raz dostała nagrodę Oscar. Niesamowicie udało jej się ukazać to co dręczy jej bohaterkę oraz wszystkie uczucia i emocje. Również bardzo dobrze zagrał nagrodzony Oscarem za rolę w tym filmie, Morgan Freeman. Wyśmienicie potrafił pokazać wewnętrzne przeżycia jego postaci, która mimo wszystko była bardzo ważnym elementem całej akcji. Clint Eastwood także wykreował wyjątkowego bohatera. Trener Frankie z pozoru może wydawać się chłodny i pesymistyczny, ale w głębi duszy jest bardzo wrażliwym i opiekuńczym człowiekiem. To właśnie w nim Maggie znalazła oparcie i przyjaciela. Muzyka jest przeciętna i dobrze dopasowana. Aczkolwiek intrygująca fabuła tego filmu, nie pozwala zwrócić na nią większej uwagi. Dźwięki stały się tłem dla dramatycznych wydarzeń.

„Za wszelką cenę” to naprawdę interesująca i godna uwagi produkcja. Na długo zostanie mi w pamięci. Wywołuje też wiele refleksji i zmusza do przemyśleń. Zdecydowanie polecam!
Ocena: 8/10

piątek, 25 maja 2012

Mroczne Cienie (2012), czyli historia dziwnej rodziny

tytuł oryginalny: Dark Shadows
reżyseria: Tim Burton
scenariusz: Seth Grahame-Smith
muzyka: Danny Elfman
produkcja: USA
gatunek: fantasy, horror, komedia

„Mroczne Cienie” to niezbyt interesująca, ale trochę zadziwiająca produkcja w reżyserii Tima Burtona. Opowiada dziwną i według mnie zbyt skomplikowaną historię człowieka, który popełnił niewybaczalny błąd i został skazany na wieczne potępienie.

Żyjący w XVIII wieku  Barnabas Collins (Johnny Depp) cieszy się ogromnym bogactwem i wpływami. Zyski czerpie głównie z rybołówstwa. Ma wszystko, co jest mu potrzebne do szczęścia. Odkrywa nawet swoją prawdziwą miłość, młodą Josette duPres (Bella Heathcote). Jego największa wada to słabość do kobiet. Mężczyzna ma romans z tajemniczą Angelique Bouchard (Eva Green). Kobieta che okręcić go sobie wokół palca, lecz ten łamie jej serce. Okazuje się, że kobieta jest potężną czarownicą. Z zemsty niszczy szczęśliwe życie rodziny Barnabasa, a jego zamienia w wampira. Mieszkańcy na czele z dawną kochanką zwracają się przeciwko niemu i grzebią go żywcem. Po niespełna 200 latach, w 1972 roku Collins zostaje odkopany i uwolniony. Odkrywa, że świat uległ ogromnym zmianom, do których musi się przyzwyczaić. Postanawia wrócić do swojego rodzinnego miasta i posiadłości, którą zamieszkują teraz jego potomkowie. Barnabas dowiaduje się, że zdominowany przez konkurencję rybny biznes upadł, a Collinsowie stracili niemal cały majątek i wpływy. Wampir stara się im pomóc ponownie rozkręcić interes i przywrócić rodzinie niegdyś utraconą pozycję. Na jego drodze staje przebiegła Angelique Bouchard, która za wszelką cenę pragnie go odzyskać.


W XX wieku głową rodziny Collinsów jest zaradna i stanowcza Elizabeth (Michelle Pfeiffer). Mieszka ze swoją zbuntowaną córką, Carolyn (Chloë Grace Moretz), z samolubnym i żądnym pieniędzy bratem, Roger’em (Jonny Lee Miller), jego mało rozmownym synem Davidem (Gulliver McGrath). Towarzyszy im również posłuszny pomocnik, Wille Loomis (Jackie Earle Haley), alkoholiczka dr Julia Hoffman (Helen Bonham Carter) oraz guwernantka, spokojna Victoria Winters (Bella Heathcote). Collinsowie z pozoru wydają się być normalną rodziną. Jednak każdy z nich ukrywa jakiś sekret i ma swoje ukryte, często nikczemne plany.

Na seans wybrałam się głównie ze względu na obdarzonego ogromną wyobraźnią Tima Burtona. Bardzo cenię jego produkcje za stronę wizualną i artystyczną. Reżyser jest dokładny w tworzeniu swojego filmowego świata. Bardzo stara się zachwycić widza niepowtarzalnością i urokiem. Często zadziwia również pomysłem i fabułą. Mimo oryginalności, której bezsprzecznie Burtonowi nie brakuje, mam wrażenie, że w „Mrocznych Cieniach” starał się, jakby na siłę umieścić jak najwięcej niezwykłych elementów i tajemniczych postaci. Muszę przyznać, że nie wyszło mu to najlepiej.


Dzieło jest nieznośnie przeciętne i niezbyt ciekawe. Klimat nie zachwyca, wszystko wydaje się być nieco kiczowate. Fabuła to banalny zlepek różnych obrazów, które czasami kompletnie nie mają sensu i do siebie nie pasują. Niezły pomysł nie stworzył dobrej podstawy dla tej produkcji. „Mroczne Cienie” nie wywołują praktycznie żadnych emocji oprócz zdziwienia, które pojawiło się w moim przypadku kilkakrotnie. Konstrukcja scenariusza jest prosta i niepotrzebnie doprawiona wieloma bezsensownymi wydarzeniami. Akcja rozkręca się w naprawdę żółwim tempie. Pierwsze 30 min. są tak nudne, że oglądanie ich to istna katorga. Mimo wszystko obraz kilkakrotnie mnie zaskoczył, zarówno pozytywnie, jaki i negatywnie. Humor zawarty w tym filmie opiera się na mało zabawnych i raczej niskich lotów żartach.



Aktorstwo przedstawia całkiem dobry poziom i nieco poprawia moją ocenę tego obrazu. Niestety, zawiodłam się na Johnny’m Depp’ie, odtwórcy roli wampira-kobieciarza. Mimiką twarzy i gestami często nie potrafił odpowiednio ukazać tego, co czuje. Grał prawie nieustannie z kamienną twarzą. Według mnie lepiej znalazłby się w ‘normalniejszej’ roli, których w jego dorobku ostatnio jest bardzo niewiele. Moim zdaniem najlepiej spisała się Eva Green. Świetnie zagrała uwodzicielską Angelique, która potrafiła manipulować innymi. Udało się wyrazić emocje targające bohaterką, nienawiść i miłość, którymi darzyła Barnabasa. Znakomita Helena Bonham Carter stworzyła interesującą kreację psychiatry dr Julie Hoffman, która chciała spełnić swoje sekretne marzenie. Również dobrze wypadła Michelle Pfeiffer, która doskonale pokazała nieustępliwość i zaradność, dzięki którym Elizabeth Collins cieszyła się autorytetem w rodzinie. Moim zdaniem postacie są zbyt podkolorowane i bardzo nienaturalne. Wydaje mi się, jakby twórcy chcieli z każdej z nich zrobić odmieńca, przez co niemal każdy bohater jest dziwaczny w złym tego słowa znaczeniu.

Scenografia, charakteryzacja i kostiumy są dobrze raczej odpowiednio dopasowane. Muzyka Danny’ego Elfmana nie zrobiła na mnie wrażenia. W niektórych momentach zupełnie nie pasuje do tego, co się dzieje na ekranie. Niekiedy odczuwałam jej dotkliwy brak. Kompozycje są bardzo przeciętne.

„Mroczne Cienie” rozczarowały mnie, spodziewałam się dobrej, czarnej komedii. Uważam, że nie film jest wart uwagi i seans można sobie bez wyrzutów sumienia darować.
Ocena: 4/10

środa, 23 maja 2012

Monty Python i jego Latający Cyrk


,,Nazwa miała nic nie znaczyć. I tak było.
Terry Jones

W 1969 roku Graham Chapman wraz z Johnem Cleese'm zaprosili do współpracy Michaela Palina, Terry'ego Jonesa, Erica Idle oraz artystę amerykańskiego pochodzenia, Terry'ego Gilliama. Wspólnie stworzyli brytyjską grupę komediową, którą nazwali Monty Python. Wkrótce stali się autorami i gwiazdami telewizyjnego serialu komediowego „Latający Cyrk Monty Pythona”. Kilka innych tytułów roboczych to, m.in. Owl Stretching Time (Pora rozciągania sów), Bunn, Wacket, Buzzard, Stubble and Boot, Gwen Dibley's Flying Circus (Latający Cyrk Gwen Dibley). Każdy Python był autorem scenariuszów skeczy i równocześnie aktorem. Terry Gilliam abstrakcyjnie łączył je w całość z pomocą specyficznych i nonsensownych animacji. Artyści stworzyli także kilka filmów pełnometrażowych: Sens życia według Monty PythonaŻywot BrianaMonty Python i Święty Graal i A teraz coś z zupełnie innej beczki. Po rozpadzie grupy wszyscy jej członkowie kontynuowali solową działalność w branży filmowej i telewizyjnej, czasami ze sobą współpracując. Śmierć Grahama Chapmana w 1989 r, w przeddzień dwudziestolecia istnienia zespołu, także spowodowała, że Pythoni nie reaktywowali grupy.

Stopa charakterystyczna dla LCMP

Monty Python miał swój własny oryginalny i niesamowity styl. W swoich skeczach twórcy wyśmiewali wszystko, nawet śmierć, potrafili kpić z własnego narodu. Szydzili z polityki, nietolerancji religijnej, przyzwyczajeń oraz funkcjonowania wielu instytucji. W ironiczny sposób przedstawiali życie codzienne zwykłych ludzi. Odgrywali różnorodne role, również kobiece, często przejaskrawiali postacie i wyolbrzymiali ich niektóre cechy.
,,Żeby złapać humor Pythonów, trzeba mieć dystans do wielu rzeczy, a przede wszystkim do samego siebie. Znam ludzi, którzy Monty Pythona kompletnie nie rozumieją. To jest humor dla intelektualistów.
Tomasz Beksiński, tłumacz (m.in. "Latającego Cyrku Monty Pythona")

Zdecydowanie należę do tej grupy ludzi, którym przypadł do gustu niepowtarzalny, angielski humor Monty Pythona. Moim zdaniem wszystkie skecze są doskonale dopracowane i intrygujące. Można w nich znaleźć wiele nieoczekiwanych, absurdalnych zwrotów akcji. Twórcy wykreowali wiele zabawnych, dziwnych i niezwykłych postaci i miejsc, np. Ministerstwo Głupich Kroków. Aktorstwo prezentuje się na wybitnym poziomie, wszyscy artyści to świetni komicy i potrafili znakomicie odegrać swoje role. 

niedziela, 20 maja 2012

Wieczór z komedią francuską cz. 3 - Goście, goście (1993)

tytuł oryginalny: Les Visiteurs
reżyseria: Jean-Marie Poiré
scenariusz: Christian Clavier, Jean-Marie Poiré
muzyka: Eric Levi
produkcja: Francja
gatunek: komedia, fantasy

„Goście, goście” to bardzo zabawna i lekka komedia z elementami fantasy w reżyserii Jean-Marie Poiré. Produkcja została odznaczona Cezarem dla najlepszej aktorki drugoplanowej, Valérie Lemercier, oraz 8 nominacjami do tej nagrody. Opowiada nieskomplikowaną i ciekawą historię o podróży z czasów średniowiecznych do współczesnych.

Odważny i pełen poświęcenia rycerz, hrabia Godfyd de Montmirail (Jean Reno), zwany Śmiałym, jako podziękowanie za uratowanie francuskiego króla Ludwika VI, ma poślubić księżniczkę Frenegundę de Pouille (Valérie Lemercier). W podróży towarzyszy mu jego lojalny, choć fajtłapowaty giermek Jacquouille (Christian Clavier). Za sprawą trucizny złej wiedźmy (Tara Gano) ma zwidy i wydaje mu się, że jego ukochana jest ścigana przez złego niedźwiedzia. Tak naprawdę to biegł za nią jej ojciec. Godfryd strzela do niego z kuszy i zabija go. Aby cofnąć bieg czasu i móc poślubić Frenegundę, Śmiały i jego giermek udają się do czarownika (Pierre Vial), który oferuje im specjalny eliksir. Mężczyźni wypijają go, lecz działanie napoju okazuje się być inne niż myśleli.


Trafiają do XX wieku. Od początku mają niemałe problemy i trudności z przystosowaniem się do nowego środowiska. Poznają tam m.in. nieokrzesaną kloszardkę Ginette (Marie-Anne Chazel), potomka Jacquouille’a, Jacquarta (Christian Clavier) oraz członkinię rodu Gotfryda, Beatrice (Valérie Lemercier). Pojawienie się hrabiego Gotfryda i jego towarzysza w życiu Beatrice i jej nadpobudliwego męża stomatologa, Jean-Pierre’a (Christian Bujeau) wywołuje dużo nieporozumień i zabawnych sytuacji. Kobieta stara się nie zwracać uwagi na to, co wyprawiają przybysze i udaje, że tego nie zauważa. Wydaje jej się, że Śmiały jest jej zaginionym kuzynem Hubertem, który stracił pamięć. Jean-Pierre tylko ze względu na prawdopodobne pokrewieństwo Gotfryda i jego żony, stara się go tolerować. Nie potrafi jednak zaakceptować przybyszów i denerwuje go ich zachowanie.


„Goście, goście” to całkiem interesujący i przyjemny film. Seans sprawił mi dużą przyjemność. Zapewnił też miłą rozrywkę i poprawił nastrój. Podstawą tej ciekawej produkcji jest całkiem dobry i oryginalny scenariusz. Gotfryd i jego giermek mówią mieszaniną łaciny i starofrancuskiego, co wywołuje wiele nieporozumień. Dialogi są często zabawne, chociaż niektóre zwroty wydały mi się zbędne. Występuje tu zarówno komizm słowny, jak i sytuacyjny. Szczególnie rozśmieszyło mnie to, jak przybysze nie umieją skorzystać z łazienki, czy boją się samochodów. Fabuła opiera się na dość oryginalnym pomyśle. Aktorstwo przedstawia przyzwoity poziom. Moją uwagę zwrócił Christian Clavier w roli posłusznego giermka Jacquouille’a i przemądrzałego właściciela zamku, Jacquarta. Świetnie odegrał swoją podwójną rolę. Zachowanie tych postaci wywołuje ogromny uśmiech na twarzy. Dobrze zagrał również Jean Reno i Valérie Lemercier. Ważny element tego obrazu stanowią świetnie dopasowane kostiumy Catherine Leterrier. Nominowana do nagrody Cezar, muzyka Erica Levi nie zwraca na siebie uwagi, okazuje się za mało wyrazista.

„Goście, goście” jest idealną produkcją, przy której można się odprężyć. Nie jest to ambitne kino, ale dla rozrywki - jak najbardziej polecam.
Ocena: 7/10

czwartek, 17 maja 2012

Czekolada (2000), czyli jak osłodzić sobie życie

tytuł oryginalny: Chocolat
reżyseria: Lasse Hallström
scenariusz: Robert Nelson Jacobs
muzyka: Rachel Portman
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat, romans, komedia

„Czekolada” to niesamowity i wciągający dramat w reżyserii Lasse Hallström. Produkcja opowiada niezwykłą historię matki i córki żyjących w ciągłej podróży, które wreszcie odnajdują swoje miejsce na Ziemi. Oglądanie tego obrazu sprawiło mi ogromną  przyjemność. Przed seansem warto zaopatrzyć się w tabliczkę lub kubek gorącej czekolady...

Akcja filmu rozgrywa się w 1960 roku. Po długiej podróży tajemnicza Vianne Rocher (Juliette Binoche) i jej obdarzona ogromną wyobraźnią, córka Anouk (Victoire Thivisol) przybywają do pewnego małego miasteczka we Francji. Postanawiają się tam osiedlić i otworzyć sklep z czekoladą. Mimo wątpliwości, co do tego przedsięwzięcia, lokal wynajmuje im Armande Voizin (Judi Dench). Mieszkańcy są bardzo niechętnie nastawieni do przybyszek i początkowo nie chcą odwiedzać ich lokalu. Szczególnie wrogo wobec nich zachowuje się burmistrz Comte de Reynaud (Alfred Molina). Zmagająca się z mężem pijakiem, Josephine Muscat (Lena Olin) przeprowadza się do niej i zostaje jej asystentką w czekoladziarni. W lokalu można znaleźć bardzo wiele różnorodnych smakołyków, począwszy od czekolady pitnej po praliny. Vianne potrafi odgadnąć, jaki jest ulubiony rodzaj czekolady każdego gościa. A właściwie prawie każdego. Pewnego dnia w sklepie zjawia się wrażliwy Roux (Johnny Depp), który przybył do miasteczka łodzią wraz z innymi Cyganami. Nowi przybysze są traktowani z dużą wrogością przez wszystkich mieszkańców, oprócz Vianne i jej córki. 


„Czekolada” to intrygujący i wyjątkowy film. Wywołuje dużo emocji: smuci, rozśmiesza, a nawet wzrusza. Opowiada magiczną i nieco bajkową historię, w którą wpleciono również wątek miłosny. Scenariusz jest, moim zdaniem, genialny i bardzo dokładnie dopracowany. Twórcom udaje się zaciekawić i porwać widza. Produkcja powstała na podstawie książki Joanne Harris pod tym samym tytułem. Dialogi są inteligentne i stanowią ważny element całego obrazu. Niektóre wydarzenia są bardzo zaskakujące, dlatego na ekranie nieustannie się coś dzieje. Akcja wciąga od samego początku i niezwykle przykuwa uwagę. Nie ma tu zbędnych scen, wszystkie elementy tworzą jednolitą i logiczną całość. „Czekolada” nie byłaby tak cudownym i niepowtarzalnym dziełem, gdyby nie piękna i znakomita muzyka Rachel Portman. Kompozycje są rewelacyjne i oszałamiające. Myślę, że to głównie dzięki  tym niepospolitym dźwiękom, ta produkcja ma tak osobliwy charakter. Oscar oczywiście zasłużony!


Aktorstwo jest fenomenalne i przekonujące. Moją uwagę najbardziej przykuła odtwórczyni głównej roli, Juliette Binoche. Vianne, tak jak niegdyś jej matka, prowadzi nieustanną podróż wraz z córką. Zatrzymują się na jakiś czas w różnych miastach, gdzie otwierają czekoladziarnie. Ich losy są, według mnie, doskonałym pomysłem na ten film. Zachwycił mnie również Johnny Depp, który wykreował wspaniałą postać Rouxa. Mężczyzna odnalazł zrozumienie w Vianne. Aktor mógł popisać się swoimi umiejętnościami grania na gitarze. Duże wrażenie zrobił na mnie również Alfred Molina jako nieugięty burmistrz. Ludzie powoli zapoznają się z Vianne i przekonują się do niej, jednak mężczyzna wciąż jej nie toleruje. Kobieta pomaga wielu ludziom i dzięki temu zyskuje sobie ich sympatię. Mężczyzna nie potrafi jej zaakceptować, jego zdaniem, postawiła życie mieszkańców do góry nogami. Chce, żeby się wyniosła z miasteczka i za wszelką cenę próbuje ją do tego skłonić. Również bardzo dobrze spisała się Judi Dench w roli Armande Voizin. Bohaterka chce spotykać się ze swoim kochanym wnukiem, ale jego matka jest temu przeciwna. Wszystkie postacie są specyficzne i oryginalne. Każda z nich ma własną historię, której fragmenty można poznać w tym filmie.

„Czekoladę” polecam zdecydowanie wszystkim. Ten film należy do moich ulubionych. Jest to wspaniały sposób na poprawę humoru i spędzenie miłego wieczoru.
Ocena: 10/10

wtorek, 15 maja 2012

O północy w Paryżu (2011), czyli powrót do innej epoki

tytuł oryginalny: Midnight in Paris
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
produkcja: Hiszpania, USA
gatunek: komedia romantyczna, fantasy

„O północy w Paryżu” to wyjątkowa komedia romantyczna autorstwa Woody’ego Allena. Produkcja została odznaczona 2 nagrodami, w tym Oscarem za najlepszy scenariusz oryginalny, oraz 25 nominacjami. Opowiada nadzwyczajną historię z ciekawym przesłaniem. Ujawnia też, że ucieczka myślami w przeszłość ujawnia nasz strach i niepewność przed rzeczywistością.

Gil Pender (Owen Wilson) to scenarzysta i początkujący pisarz. Mężczyzna jest nieco rozkojarzonym, nieustannie bujającym w obłokach, zafascynowanym przeszłością romantykiem. Wraz z narzeczoną, praktyczną i mocno stąpającą po ziemi, Inez (Rachel McAdams), przyjeżdża do Paryża, aby zaplanować swój ślub. W przygotowaniach aktywnie pomagają im teściowie Gila (Mimi Kennedy i Kurt Fuller). Pewnego dnia zakochani spotykają na swojej drodze znajomego, wykładowcę akademickiego, Paula (Michael Sheen) i jego partnerkę Carol (Nina Arianda). Mężczyzna wręcz uwielbia popisywać się swoją wiedzą i intelektem w towarzystwie. Od tej pory codziennie wybierają się razem do muzeów, galerii sztuki, zwiedzają zabytki i chodzą do restauracji. Paul swoim zachowaniem denerwuje Gila, który stara się zrobić wszystko, by uniknąć wspólnego spotkania. Aby odpocząć i móc w spokoju popracować nad swoją książką, pisarz, zamiast udać się na zabawę wraz z ukochaną i znajomymi, wybiera się nocą na spacer ulicami Paryża. O północy ulega namowom wesołych kawalerów i zabiera się wraz z nimi samochodem prosto do lat 20. XX wieku. Gil cofa się w czasie do epoki, którą uważa za idealną. Poznaje tam wiele wybitnych postaci , m.in. Scott’a Fitzgeralda (Tom Hiddleston), Salvadora Dali (Adrien Brody), Gertrudę Stein (Kathy Bates), Pabla Picasso (Marcial Di Fonzo Bo), Ernesta Hemingway’a (Corey Stoll), Luisa Buñuela (Adrien de Van). Największe wrażenie na mężczyźnie robi jednak muza malarzy, czarująca i piękna Adriana (Marion Cotillard).


Gil początkowo świetnie czuje się w tym wybitnym towarzystwie. Nowi znajomi opowiadają mu trochę o sobie i swojej pracy. Udzielają mu też wielu rad życiowych. Gertruda Stein wydaje opinię i pomaga mu nawet w dopracowaniu powieści. Moim zdaniem najbardziej wyróżniającą się postacią okazał się Salvador Dali, w którego rolę wcielił się znakomity Adrien Brody. Rozmowa Gila z tym twórcą nieustannie zwracała się w kierunku nosorożca. Była to jedna z najzabawniejszych scen w filmie.

Gil tak głęboko zatraca się w przeszłości, że zaczyna zwracać mniejszą uwagę na to co się dzieje w teraźniejszości. Spotkania z jego nowymi przyjaciółmi i pisanie książki całkowicie pochłaniają jego czas. Mężczyzna, uciekając w przeszłość, próbuje zapomnieć o tym, co się dzieje w jego codziennym życiu. Przez to, nie zwraca uwagi na ważne wydarzenia w życiu swojej narzeczonej, Inez.


„O północy w Paryżu” to trochę i niezwykły i bajkowy obraz. Opowieść na pozór jest dość prosta: dwoje zakochanych planuje ślub w Paryżu. Jednak produkcja miło zaskakuje i stara się przyciągnąć uwagę widza tym, jakie to miasto było także kiedyś i jakie osobistości tam żyły. Widz powoli daje się porwać magii tego filmu. Twórcy już na początek serwują nam garść barwnych i urokliwych zdjęć charakterystycznych zakątków Paryża. Wizyty bohaterów w restauracjach, na targach staroci, sklepikach i spacery po ulicach, świetnie ukazują klimat tego filmu. Scenariusz jest całkiem interesujący i oryginalny. Produkcja zadziwia i rozwesela. Można w niej znaleźć sporo zabawnych wydarzeń i dialogów. Szczególnie śmieszne były sprzeczki Gila i Paula dotyczące obrazu lub jakiegoś artysty. Jednak w filmie trochę za mało się dzieje. Można by rozwinąć wątek o przenoszeniu w czasie. Mam też wrażenie, że akcja nie dotarła do żadnego kulminacyjnego momentu, przez co wydawała mi się trochę monotonna.

Aktorstwo jest na bardzo dobrym poziomie. Najbardziej zwrócili moją uwagę odtwórcy ról artystów z lat 20. XX wieku. Owen Wilson spisał się dobrze i uważam, że świetnie pasował do roli nierozgarniętego pisarza. Marion Cotillard okazała się bezbłędna w roli ciekawej świata Adriany. Również Rachel McAdams może występ w tym filmie zaliczyć do udanych. Dobrze dopasowanym tłem dla widoków Paryża okazała się muzyka. Dźwięki pozwoliły ukazać niesamowitą atmosferę tego miasta.

„O północy w Paryżu” jest dobrym i przyjemnym do oglądania filmem. Nie jest to dzieło wybitne, ale seans sprawił mi przyjemność. Serdecznie polecam.
Ocena: 7/10

niedziela, 13 maja 2012

Mój tydzień z Marilyn (2011), czyli sława nie zawsze cieszy

tytuł oryginalny: My Week with Marilyn
reżyseria: Simon Curtis
scenariusz: Adrian Hodges
muzyka: Conrad Pope, Alexandre Desplat
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: biograficzny, dramat

„Mój tydzień z Marilyn” to nieefektowny dramat biograficzny w reżyserii Simona Curtisa. Produkcja została odznaczona Złotym Globem dla najlepszej aktorki, Michelle Williams, oraz 17 nominacjami, w tym dwoma oscarowymi. Twórcy postawili sobie niesamowicie trudne zadanie: ukazać fragment życia sławnej na całym świecie ikony Hollywood.

Akcja rozgrywa się w 1956 roku. Marilyn Monroe (Michelle Williams) i jej mąż, dramaturg, Arthur Miller (Dougray Scott) przylatują samolotem do Londynu. Aktorka ma wystąpić w filmie pt. „Książę i aktoreczka” u boku i w reżyserii sir Laurence’a Oliviera (Kenneth Branagh). Wydaje jej się to ogromnym wyróżnieniem, dlatego czuje się trochę zestresowana. Mężczyzna zatrudnił ją jednak głównie ze względu na urodę i niesamowitą sławę jaką się szczyci. Monroe ma codzienne huśtawki nastrojów, spóźnia się na zdjęcia, nie może nauczyć się swojej roli na pamięć. Nie potrafi dobrze zagrać, przez co prace nad filmem znacznie się przedłużają. Oliviera doprowadza tym do szału. Na stanowisku asystenta reżysera, czyli „chłopca na posyłki”, pracuje ambitny i nieco fajtłapowaty Colin Clark (Eddie Redmayne). Po pierwszym spotkaniu z Marilyn czuje się nią zauroczony. Pomimo przestróg, m.in. swojej nowej przyjaciółki, pracującej w garderobie, Lucy (Emma Watson), mężczyzna zaczyna spotykać się z gwiazdą. Monroe czuje się przez niego zrozumiana i łatwo udaje jej się okręcić go wokół palca. Razem spędzają niezwykły tydzień, który na długo pozostanie im w pamięci.


Produkcja jest interesująca, ale przedstawia raczej przeciętny poziom. Twórcom „Mojego tygodnia z Marilyn” udało się spełnić moje oczekiwania. Może dlatego, że nie miałam zbyt wygórowanych wymagań. Powstał lekki, przyjemny do oglądania obraz. Opowiada całkiem ciekawą historię o spotkaniu dwójki wrażliwych ludzi. Jednak moim zdaniem fabuła za mało przyciąga uwagę, przez co filmowi nie udaje się na długo zapaść w pamięć. Pomysł spodobał mi się i zaintrygował mnie, za co należy się duży plus. Scenariusz jest dobry i pomysłowy. Większość wydarzeń jest bardzo potrzebna i pełni ważną rolę dla rozwoju całej akcji. Dialogi czasem trochę się przeciągają i przez to wydały mi się zbyt rozwlekłe.


Aktorstwo stanowi wspaniały i zdecydowanie najlepszy element całej produkcji. Oczywiście najbardziej wyróżnia się Michelle Williams, która pokazała swój niesamowity talent. Doskonale ukazała wielką gamę emocji targających jej bohaterką. Aktorka podołała wyzwaniu i udało jej się ukazać trudne usposobienie Marilyn Monroe. Nominacja do Oscara za rolę pierwszoplanową jest zasłużona. Szkoda tylko, że zabrakło statuetki. Moją uwagę zwrócił także wyjątkowy Kenneth Branagh jako sir Laurence Olivier. Świetnie odegrał rolę, zniecierpliwionego i chwilami mocno zdenerwowanego reżysera. Eddie Redmayne spisał się słabo i pozostał w cieniu znakomitej Michelle Williams. Jego gra aktorska jest sztywna i wydaje się trochę sztuczna. Występująca w kilku scenach, Emma Watson dobrze sobie poradziła. Judi Dench jako Sybil Thorndike zagrała przyzwoicie. Kolejny plus należy się za ładna muzykę. Dźwięki znakomicie współgrają z filmem, nadając mu ładny charakter.

„Mój tydzień z Marilyn” polecam tym, którzy chcą się zrelaksować przy lekkiej produkcji. Film nie powala na kolana, ale według mnie jest wart obejrzenia.
Ocena: 7/10

piątek, 11 maja 2012

Artysta (2011), czyli powrót do korzeni

tytuł oryginalny: The Artist
reżyseria: Michel Hazanavicius
scenariusz: Michel Hazanavicius
muzyka: Ludovic Bource
produkcja: Belgia, Francja
gatunek: dramat, komedia, romans, niemy

„Artysta” to niezwykły dramat z elementami komedii i romansu w reżyserii Michela Hazanaviciusa. Produkcja została odznaczona aż 26 nagrodami, w tym 5 Oscarami, m.in. dla najlepszego filmu i aktora, oraz 49 nominacjami. Jego oryginalność polega na tym, że jest to dzieło nieme i czarno-białe.

Akcja rozgrywa się pod koniec lat 20. XX wieku. Wtedy następuje przełom w kinematografii: zaczęto tworzyć filmy z dźwiękiem. Wiele sławnych gwiazd kina niemego nie może się do tego dostosować, co jest równoznaczne z końcem ich kariery. Aktorzy, którzy kiedyś grali głównie mimiką twarzy, nie potrafią się odnaleźć w nowym środowisku. Są stopniowo zastępowani przez młodych i zdolnych ludzi, którzy szybko zyskują sympatie widzów.

George Valentin (Jean Dujardin) to pewny siebie, niezwykle ceniony i popularny gwiazdor kina niemego. Jest bardzo lubiany przez krytyków i widownię. Zajmuje wysoką, wydaje się, że niezachwianą pozycję w branży filmowej. Pomaga przypadkowo poznanej, początkującej tancerce, Peppy Miller (Bérénice Bejo) zdobyć rolę w produkcji. Mężczyzna rysuje jej pieprzyk koło ust, aby dzięki temu mogła się odróżnić od innych aktorek. Kobieta szybko pnie się po stopniach kariery, w końcu zyskuje ogromną sławę i rozgłos. Tymczasem kino nieme powoli odchodzi w zapomnienie, a jego miejsce zajmują obrazy z dźwiękiem. Producent, Al Zimmer (John Goodman) postanawia zrezygnować z niegdyś znakomitego aktora, George’a Valentina, który jest już zbyt staromodny. Zamiast niego zatrudnia uroczą Peppy Miller, która osiąga niebywały sukces we wszystkich filmach, w których się pojawia. Valentin nie chce przyjąć do wiadomości, że kino nieme to przeszłość. Staje się bankrutem, nie ma co z sobą zrobić i zaczyna się poważnie zaniedbywać.


Twórcy „Artysty” postawili przed sobą bardzo trudne zadanie: powrócić do korzeni kina i stworzyć film niemy. Trzeba przyznać, że odnieśli ogromny sukces. Dzięki niesamowitemu klimatowi, widz może przenieść się do początku XX wieku i poznać kawałek historii kinematografii. Czarno-białe zdjęcia są doskonałe i świetnie odzwierciedlają tamte czasy. Brak dźwięku nie przeszkadza w zrozumieniu interesującej historii o wielkich, znaczących zmianach. Co jakiś czas na ekranie pojawiały się „tablice” z tym, co powiedział któryś z bohaterów. „Artysta” to interesujący i inspirujący film, który potrafi bawić się emocjami widza. Raz rozśmiesza, raz smuci, jeszcze innym razem zaskakuje. Pomysł jest bardzo oryginalny, przez co produkcja jest niezwykła. Opowiada dosyć prostą i nieskomplikowaną historię, ale pełną pasji. Scenariusz jest raczej przeciętny. Moim zdaniem ciekawiej byłoby bardziej rozwinąć fabułę. Chwilami czułam się wręcz znudzona przeciągającymi się rozmowami bohaterów, z których mogłam dowiedzieć się tylko parę zdań. Film jest momentami dosyć przewidywalny, trochę za rzadko udaje mu się zaskoczyć widza. W produkcji znajduje się jednak sporo ciekawych wydarzeń, zabawnych scen i postaci.


Podstawą tego solidnego obrazu jest genialne aktorstwo. Najlepszy okazał się Jean Dujardin, który wcielił się w rolę George’a Valentina. Doskonale ukazał przemianę swojej postaci, która z uwielbianej przez tłumy fanów, gwiazdy, stała się biednym, człowiekiem bez perspektyw i ambicji. Znakomicie poradziła sobie także Bérénice Bejo. Jej bohaterka to początkowo nieśmiała dziewczyna, a później już wszędzie rozpoznawana aktorka i tancerka. Oboje świetnie potrafili ukazać wszystkie emocje za pomocą twarzy i gestów. Z ich zachowania można było łatwo odczytać, jakie mają troski czy problemy. Uważam, że gra aktorska dwójki głównych bohaterów, ale także i pozostałych, jest na bardzo wysokim poziomie. Duży plus należy się za doskonale dobrane kostiumy i charakteryzację, dzięki czemu obsada łatwo upodobniła się do ludzi żyjących w tamtych czasach. Wyróżnia się także scenografia, która okazuje się wyśmienicie dopasowana. Ciekawie i spektakularnie przedstawiają się też układy taneczne, które wykonują aktorzy. Niesamowity nastrój i piękny klimat nadaje muzyka Ludovica Bource’a. Stanowi ona bardzo ważny i wręcz nieodłączny element tego filmu.

„Artysta” zrobił na mnie spore wrażenie. Nie jest produkcją wybitną, czy wysokich lotów. Posiada jednak niebywały klimat, który sprawił, że film mnie zauroczył. Polecam wszystkim, którzy chcą, choć na chwilę, powrócić do przeszłości.
Ocena: 8/10

środa, 9 maja 2012

J.R.R. Tolkien: Listy

John Ronald Reuel Tolkien stał się jednym z prekursorów współczesnej literatury fantasy. Zasłynął głównie jako autor niesamowitej trylogii „Władca Pierścieni”, powieści pt. „Hobbit, czyli tam i z powrotem” i „Silmarillion”. W swoich dziełach bardzo szczegółowo i drobiazgowo opisuje wykreowaną przez siebie krainę, Śródziemie.

Zbiór listów Tolkiena umożliwia bliższe zapoznanie się z jego życiem i pracą. Zawiera osobistą korespondencję z kochającą go rodziną, nieustępliwymi wydawcami, wiernymi przyjaciółmi i dobrymi znajomymi. Można tam znaleźć wiele interesujących informacji o tym, jak powstawały jego dzieła.

Z listów wyłania się sylwetka samego Tolkiena. Ujawnia jego charakter i usposobienie, pokazuje czym się zajmował i interesował. Przedstawione są też ważne wydarzenia z życia pisarza oraz komplikacje i problemy, jakie miał z wydawaniem swoich dzieł.

Moim zdaniem doskonałym pomysłem było zgromadzenie korespondencji Tolkiena. Listy dotyczące powstawania i wydawania jego powieści oraz opowiadań wydały mi się bardzo ciekawe i wciągające. Niektóre zawierają także dogłębną analizę i opisy jego książek. Ujawniają wiele szczegółów o Śródziemiu i historii tej krainy, których dotychczas nie byłam świadoma. Liczba listów opublikowanych w tej książce jest ogromna – 354. Nie wszystkim jednak udało się przykuć moją uwagę. Część z nich moim zdaniem została umieszczona zupełnie niepotrzebnie. Ostatnie 50 stron zajmują krótkie przypisy informujące o osobach, miejscach i wydarzeniach wspomnianych wcześniej. Aby lepiej zorientować się, o co chodzi w listach powinno się zerkać właśnie do tych adnotacji. Nie jest to zbyt wygodne i stanowi to jeden z minusów tej publikacji. Moim zdaniem najlepszy sposób na zapoznanie się z „Listami” to podczytywanie ich w niewielkich ilościach i w różnych odstępach czasowych. W innym wypadku książka może wydawać się trochę nużąca i ciężka do przyswojenia.

"Listy" polecam głównie wiernym miłośnikom twórczości Tolkiena. Dzięki lekturze można odszukać głębszy sens w wielu wydarzeniach powieści Tolkiena oraz dowiedzieć się więcej o samym autorze.

Nie można „załatwić” Władcy Pierścieni kilkoma, nawet bardzo długimi akapitami […]. Dzieło zostało rozpoczęte w 1936 roku, a każda część była pisana wiele razy. Właściwie na tych 2000 stron nie napisałem ani jednego słowa bez zastanowienia. Głęboko rozważyłem umiejscowienie, rozmiar, styl i znaczenie wszystkich elementów, wydarzeń i rozdziałów. Nie mówię tego, by zachwalać moje dzieło. […] Chce powiedzieć jedno: Nie mogę wprowadzić żadnych zasadniczych zmian. Skończyłem dzieło, mam je „z głowy” (praca była gigantyczna), musi się zatem obronić lub paść w takiej formie, w jakiej jest.
Z listu (nr 131.) J.R.R. Tolkiena do Miltona Waldmana z wydawnictwa Collins 
Ogólnie odmienne ton i styl Hobbita wynikają stąd, że wybrałem tę opowieść z wielkiego cyklu jako odpowiednią do przedstawienia w formie „baśni” dla dzieci. […] W efekcie jest to bowiem studium prostego, zwykłego człowieka […] postawionego w obliczu wielkich spraw – [...] ton i styl opowieści zmieniają się wraz z rozwojem hobbita, przechodząc z baśniowego w szlachetny i wysoki, by pod koniec znów wrócić do baśniowego.
Z listu (nr 131.) J.R.R. Tolkiena do Miltona Waldmana z wydawnictwa Collins

poniedziałek, 7 maja 2012

Notting Hill (1999), czyli przypadek może zmienić wszystko

reżyseria: Roger Michell
scenariusz: Richard Curtis
muzyka: Trevor Jones
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: komedia romantyczna

„Notting Hill” to przyjemna i całkiem interesująca komedia romantyczna w reżyserii Rogera Mitchell'a. Produkcja otrzymała nagrodę BAFTA i 11 nominacji. Opowiada prostą i raczej wciągającą historię o dwójce ludzi pochodzących z zupełnie różnych środowisk. Ich znajomość zapoczątkowało zupełnie przypadkowe spotkanie.

William Thacker (Hugh Grant) jest właścicielem małej, niezbyt popularnej księgarni, która przynosi mu mało zysków. Sprzedaje tylko książki podróżnicze. Mieszka  w zachodnio londyńskiej dzielnicy, Notting Hill. Dom, który kupił zanim żona rzuciła go dla „sobowtóra Harrisona Forda”, dzieli z ekscentrycznym i dziwnym Walijczykiem Spike’iem (Rhys Ifans). Thacker prowadzi całkiem spokojne, a nawet trochę monotonne życie. Pewnego razu, gdy jak zwykle idzie do pracy, nie podejrzewa, że ten dzień postawi jego życie do góry nogami. Okazuje się, że księgarnia tonie w długach. Jego asystent, Martin (James Dreyfus) wychodzi, aby kupić cappuccino. Thacker jest zajęty rachunkami i dokumentami, początkowo nie zauważa pięknej klientki, która właśnie zawitała do sklepu. Mężczyzna zdaje sobie sprawę, że to sławna aktorka, Anna Scott (Julia Roberts). William nie jest nachalny, nie prosi jej o autograf. Stara się ją traktować jak zwykłą klientkę. Mimo wszystko kobieta wywiera na nim duże wrażenie i Thacker nie może przestać o niej myśleć. 


William Thacker jest bardzo spokojnym i szczerym człowiekiem. Stara się być dla wszystkich miły, czym potrafi zyskać dużą sympatię innych ludzi. Jest niezwykle tolerancyjny i wyrozumiały, szczególnie w stosunku do swojego współlokatora. Spike ubiera się niechlujnie, najczęściej w wyzywające T-shirty i przykrótkie spodnie. Nie goli się, pali papierosy, używa niezbyt ładnego języka, nie jest bystry ani inteligentny. Thacker spędza w nim czas, udziela mu rady i nigdy się na niego nie denerwuje.

William ma wielu dobrych, lojalnych i wiernych przyjaciół, którzy zrobiliby wszystko, żeby mu pomóc. Jego siostra, Honey (Emma Chambers) jest nieco dziwna i ekscentryczna, pracuje w sklepie muzycznym. Bella (Gina McKee) jeździ na wózku, ale tryska życiem i wesołością. Jej mąż, Tony (Richard McCabe) jest kucharzem. Nietaktowny Bernie (Hugh Bonneville) uważa, że przez swoją otyłość nie może znaleźć dziewczyny. Przyjaciele są sobie niezwykle oddani. Mimo tego, że życie nie ułożyło się po ich myśli, zarażają siebie nawzajem radością i śmiechem. Są jednymi z niewielu osób, które nie traktują Anny Scott jak wielkiej gwiazdy, tylko jak znajomego. Dzięki temu, kobieta zaczyna darzyć ich sympatią.


„Notting Hill” to interesująca i zabawna produkcja. Ogląda się ją bardzo przyjemnie, ponieważ ciągle czymś zaciekawia. Opowiada lekką i miłą historię. Scenariusz oceniam jako całkiem dobry. Dialogi wywołują często duży uśmiech na twarzy. Szczególnie śmieszyły mnie wypowiedzi Thackera kierowane w stronę Anny Scott na początku ich znajomości. Można znaleźć także wiele zabawnych scen. Aktorstwo przedstawia przeciętny, ale wystarczający poziom. Uwagę zwróciłam na Rhysa Ifansa, odtwórcę roli szalonego Spike’a. Stworzył dziwną i dość intrygującą postać. Pochwaliłabym również Hugh Granta. Moim zdaniem nie jest to zbyt dobry aktor, ale w tej produkcji spisał się naprawdę dobrze. W gestach i mimice Thackera wyczułam dużą szczerość i naturalność, co bardzo sobie cenię. Wszystkie postacie są niezwykłe i niepowtarzalne. Niesamowicie zwrócili uwagę i zyskali moją sympatię odtwórcy ról przyjaciół właściciela księgarni.
Duży plus należy się także za muzykę, która nadała urok temu filmowi.

„Notting Hill” polecam nie tylko tym, którzy gustują w komediach romantycznych. Ja sama za nimi nie przepadam, aczkolwiek ta bardzo przypadła mi do gustu.
Ocena: 8/10

sobota, 5 maja 2012

Blues Brothers (1980), czyli misja od Boga

reżyseria: John Landis
scenariusz: Dan Aykroyd, John Landis
muzyka: Aretha Franklin, Elmer Bernstein, Ira Newborn
produkcja: USA
gatunek: komedia, musical

„Blues Brothers” to świetny i niesamowicie wciągający musical z elementami komediowymi w reżyserii Johna Landisa. Film opowiada bardzo interesującą i dość niezwykłą historię. Tytułowy duet to Jake i Elwood Blues, dwaj bracia wykonujący wraz z zespołem bluesowe i rockandrollowe piosenki. Ich znakiem rozpoznawczym są ciemne okulary, czarny garnitur i kapelusz.

Jake Blues (John Belushi) został zamknięty w więzieniu za napad na stację benzynową. Odsiaduje trzy lata z pięciu i zostaje zwolniony za dobre sprawowanie. Jego brat, Elwood (Dan Aykroyd) przyjeżdża po niego wozem policyjnym, który kupił na aukcji sprzętu policyjnego. Mężczyźni, zgodnie z obietnicą, odwiedzają Sierociniec im. Św. Heleny, miejsce, w którym się wychowali. Budynek został wyceniony na 5000 dolarów, a Kościół chce go sprzedać. Siostra zakonna zwraca się do nich z prośbą, a właściwie zmusza, do uczciwego zdobycia potrzebnych pieniędzy, aby móc wykupić placówkę. Termin jest jednak ograniczony, mają na to 11 dni. Bracia początkowo uważają, że nie uda im się zebrać wymaganych funduszy. Opiekun z domu dziecka, Curtis (Cab Calloway) namawia ich, aby zajrzeli do Kościoła i posłuchali wielebnego Cleophusa Jamesa (James Brown). Jake i Elwood doznają tam natchnienia. Postanawiają zebrać funkcjonującą niegdyś kapelę i dzięki dochodom z koncertu, zebrać 5000 dolarów. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ wszyscy muzycy rozeszli się i mają stałą pracę. 


W tej produkcji ciekawy element stanowią pościgi i kolizje samochodowe. Bracia Blues wielokrotnie uciekają przed policją, aby uniknąć aresztowania. Wszystko zaczyna się od tego, jak Elwood przejeżdża na żółtym świetle. Mężczyzna jest naprawdę świetnym i wykwalifikowanym kierowcą, potrafi dobrze zmylić policjantów. Samochód, którym podróżują muzycy ma duże przyspieszenie, niezwykłą zwrotność i wytrzymałość. Właśnie, dlatego Elwood’owi tak przypadł do gustu i go zakupił. Dzięki temu pojazdowi, udaje się nawet bez szwanku przejechać, a dokładniej przelecieć nad otwierającym się mostem zwodzonym.

Wątkiem pobocznym całej akcji jest prześladowanie Jake’a przez jego dziewczynę, Camille Ztdetelik (Carrie Fisher). Denerwuje się, tym że niegdyś ją zostawił. Nieustannie go ściga i próbuje zabić. Stosuje różne metody, od dziwnych pocisków, bomb, po miotacze ognia. Najśmieszniejsze jest to, że bracia w ogóle nie zwracają na to uwagi, tylko otrzepują się i idą dalej. Nie reagują nawet, gdy zostają zasypani gruzami walącego się budynku.


„Blues Brothers” to fenomenalny i ponadczasowy obraz. Niezwykle zaciekawia, przyciąga uwagę, zadziwia, często też rozśmiesza. Jest jednym z tych filmów, które można oglądać kilkanaście razy i nigdy się nie znudzi. Scenariusz okazuje się naprawdę znakomity i na bardzo wysokim poziomie. Można znaleźć tu wiele zabawnych i zaskakujących wydarzeń. Produkcja wydaje się bardzo pomysłowa i oryginalna. Aktorstwo również zachwyca i zadziwia. John Belushi i Dan Aykroyd stworzyli dwie niesamowite osobowości, które ani na sekundę nie przestają przykuwać uwagi widza. Ich zachowanie wywołuje często uśmiech, a nawet podziw. Wszyscy członkowie ich zespołu są zupełnie różnymi postaciami, każdy ma coś charakterystycznego w swoim wizerunku.

Najmocniejszym i najważniejszym punktem filmu jest genialna muzyka. Zastosowano tu wiele popularnych piosenek, które wykonują Blues Brothers (m.in. „Everybody need somebody”, „Rawhide”). W produkcji występuje także wielu wybitnych muzyków, takich jak Aretha Franklin, Ray Charles, James Brown. Kapitalnie śpiewają i znakomice grają. Na pochwałę zasługuje też wyśmienita ścieżka dźwiękowa nadająca klimat całemu dziełu.

„Blues Brothers” to godny uwagi i fascynujący film. Ma swój ogromny urok. Mimo tego, że powstał w 1980 roku, wcale się nie starzeje. Zdecydowanie polecam!
Ocena: 10/10

piątek, 4 maja 2012

Wieczór z komedią francuską cz. 2 - Nic do oclenia (2010)

tytuł oryginalny: Rien à Déclarer
reżyseria: Dany Boon
scenariusz: Dany Boon
muzyka: Philippe Rombi
produkcja: Francja, Belgia
gatunek: komedia

„Nic do ocelnia” to kolejna komedia autorstwa Dany’ego Boona, który pełni funkcję reżysera, scenarzysty i oczywiście aktora. Ponownie wyśmiewa powszechnie panujące stereotypy i poglądy. Wydawało się, że śmieszne postacie, garść żartów i niezwykłe miejsce, w którym toczy się akcja, jest przepisem na zabawną produkcję. Tak stało się w przypadku genialnego „Jeszcze dalej niż północ”. Niestety, dla tego filmu ta recepta na sukces się nie sprawdziła.

1 stycznia 1993 roku następuje zniesienie granic celnych w Unii Europejskiej. Posterunki graniczne, francuski Courquain i belgijski Koorkin, wkrótce zostaną zlikwidowane. Pracujący w nich do tej pory ludzie są z tego powodu niezadowoleni i smutni. Zamiast nich pojawi się patrol w postaci Belga i Francuza. Do tej roli zostaje wyznaczony Belg, frankofob, Ruben Vandevoorde (Benoît Poelvoorde). Jego francuskim towarzyszem staje się dobrotliwy Mathias Ducatel (Dany Boon). Przy pomocy zdezelowanego, rozpadającego się, starego Renault Sedana rozpoczynają swoją nową pracę, polegającą na kontrolowaniu terenów po obu stronach granicy. Początkowo mężczyźni nie mogą dojść do porozumienia. Ruben widzi w Mathias’ie tylko odwiecznego wroga. Francuz ukrywa też przed nim swoją miłość do siostry Belga, Louise (Julie Bernard). Dzięki swojej nowej pracy stosunki między mężczyznami ulegają poprawie.


„Nic do oclenia” jest raczej przeciętnym i mało interesującym dziełem. Przyjemnie się go ogląda, ale moim zdaje nadaje się tylko do jednokrotnego seansu. Pomysł na ten film jest wspaniały, dlatego myślę, że ma wielki, niewykorzystany potencjał. Historia stanowi świetną podstawę i jest naprawdę bardzo oryginalna. Produkcja jest jednak niesamowicie nużąca. Twórcom, mimo wielu usilnych prób, nie udaje się zaciekawić widza. Film nie wywołuje praktycznie żadnych emocji, oprócz śmiechu pojawiającego się co kilkadziesiąt minut (za rzadko!). Muszę przyznać, że czasami moje myśli odbiegały od tego, co się działo na ekranie. To jedna ze słabszych komedii jakie widziałam. Plus należy się jednak za to, że przykuwa uwagę niezwykłymi, różnorodnymi, dziwnymi osobami, które napotykają na swej drodze główni bohaterowie. Humor zawarty w tej produkcji wydaje się być jednak trochę prymitywny i niskich lotów.


Najmocniejszym punktem jest brawurowe aktorstwo. Dany Boon ponownie zachwycił, doskonale zagrał poczciwego i życzliwego Francuza. Jednak największe ukłony kieruję w kierunku Bienoîta Poelvoorde, którego do tej pory kojarzyłam tylko z roli Brutusa z „Asterix’a na olimpiadzie”. Znakomicie potrafił ukazać wybuchowy charakter swojego bohatera, dzięki temu udało mu się wykreować genialną postać. Scenariusz przedstawia raczej średni poziom. Dialogi momentami wydają się być przydługie, nudne i rozwlekłe. Mimo to, można znaleźć sporo całkiem ciekawych i śmiesznych scen (np. naprawienie Renaulta Sedana, pościg za Jacques’em na autostradzie, a szczególnie Ruben wciąż wymachujący pistoletem). Niektóre wydarzenia są według mnie zupełnie niepotrzebne i tylko komplikują całą, i tak nieciekawą, akcję. Jednym z niewielu dobrych elementów w tym filmie jest przyjemna muzyka. Stanowi doskonałe tło i nadaje szybsze tempo bardzo powolnym wydarzeniom.

Jako wielbicielka „Jeszcze dalej niż północ” czuję się zawiedziona. Mimo wszystko myślę, że „Nic do oclenia” to lekka i całkiem znośna komedia. Moim zdaniem nie jest godna uwagi, dlatego z seansu można spokojnie zrezygnować. Raczej nie polecam.
Ocena: 5/10

czwartek, 3 maja 2012

Cast Away - poza światem (2000), czyli trudy życia w samotności

tytuł oryginalny: Cast Away
reżyseria: Robert Zemeckis
scenariusz: William Broyles Jr.
muzyka: Alan Silvestri
produkcja: USA
gatunek: dramat

„Cast Away – poza światem” to inspirujący dramat Roberta Zemeckisa. Produkcja została odznaczona 3 nagrodami i 10 nominacjami. Opowiada niesamowitą historię człowieka, który dzięki życiu w odosobnieniu, przeżył ogromną przemianę. Przez większą część filmu na ekranie można obserwować tylko głównego bohatera, w którego rolę wcielił się genialny Tom Hanks.

Chuck Noland (Tom Hanks) jest inżynierem, pracownikiem firmy kurierskiej „FedEx”. Zawód zmusza go do częstych podróży po całym świecie. Wyjazdy w pewien sposób niszczą jego życie prywatne, ponieważ wymagają od niego rozstania z narzeczoną Kelly (Helen Hunt). Gdy Chuck leci samolotem nad oceanem, maszyna rozbija się. Mężczyzna trafia na bezludną wyspę. Zdaje sobie sprawę, że jego towarzysze zginęli. Noland dysponuje tylko, tym co udało mu się uratować, m.in. parą łyżew i piłką. Rozpoczyna walkę o przetrwanie, która wymaga od niego wytrwałości i pokonania własnych słabości. Musi zmierzyć się z wieloma trudnościami i przeciwnościami. Początkowo ma problem z przystosowaniem się do życia w samotności, dlatego znajduje sobie pocieszenie w wyimaginowanym przyjacielu. Chuck szybko uczy się zdobywać pożywienie i zadomawia się na wyspie. Wielokrotnie próbuje się z niej wydostać i dotrzeć do swojej ukochanej żony. Wreszcie, po czterech latach, udaje mu się wrócić do cywilizacji. Wydaje się być zupełnie odmienionym człowiekiem.


Ważny element filmu stanowi przemiana głównego bohatera. Kiedyś był otyłym, zaganianym, zapracowanym kurierem. Przez kilkuletni pobyt na wyspie staje się wychudzonym, wytrwałym, silnym rozbitkiem. W odosobnieniu Chuck’owi najbardziej doskwiera samotność i tęsknota za domem. Nieustannie odczuwa wielką potrzebę kontaktu z innymi ludźmi. Wyobraża sobie, że piłka jest jego przyjacielem i wiernym towarzyszem. Codzienne monologi kierowane w stronę przedmiotu, sprawiają, że niezwykle się do niego przywiązuje. Poświęciłby nawet swoje życie, aby go uratować.


„Cast Away – poza światem” to niezwykła i pasjonująca opowieść. Produkcja wywołuje dużo emocji i na długo zapada w pamięć. Mimo, z pozoru błahej i mało wartkiej akcji, jest interesująca i bardzo wciągająca. Podstawę tego filmu stanowi znakomite aktorstwo, które zaprezentował, nominowany do Oscara za tę rolę Tom Hanks. Świetnie operował mimiką i nawet najdrobniejszymi gestami. Potrafił bez słów ukazać uczucia i przeżycia wewnętrzne swojej postaci. Dzięki niemu, Chuck staje się bohaterem wiarygodnym i wręcz prawdziwym. Hanks kolejny raz pokazał swój ogromny talent i kunszt aktorski. Scenariusz wydaje się być przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Dialogów w tym filmie można usłyszeć bardzo niewiele. Scenografia i zdjęcia realistycznie ukazują los rozbitka i jego trudne życie na wyspie. Charakteryzacja jest wyśmienita i przekonująca. W pierwszej części tej produkcji zamiast muzyki wykorzystano odgłosy natury, tworząc w ten sposób ciekawy klimat. Szum fal oceanu, szelest liści, cisza jest oryginalnym i naturalnym elementem filmu. Muzyka rozbrzmiewa dopiero w scenie, w której Chuck ostatni raz spogląda na wyspę. Później stanowi już doskonałe i piękne tło wydarzeń.

„Cast Away – poza światem” jest intrygującym i godnym uwagi filmem. Gorąco polecam.
Ocena: 8/10

środa, 2 maja 2012

Marzyciel (2004), czyli potęga wyobraźni

tytuł oryginalny: Finding Neverland
reżyseria: Marc Forster
scenariusz: David Magee
muzyka: Jan. A.P. Kaczmarek
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat

„Marzyciel” to niesamowicie interesujący dramat w reżyserii Marca Forstera. Opowiada niezwykłą, wzruszającą i trochę smutną historię wielkiej przyjaźni. Produkcja została nagrodzona 2 nagrodami, w tym Oscarem za muzykę, oraz 40 nominacjami. Opiera się na autentycznych wydarzeniach z życia sławnego pisarza Jamesa Barrie, w filmie wprowadzono jednak kilka zmian.

James Barrie (Johnny Depp) jest niedocenionym i wręcz nieszczęśliwym pisarzem. Na pozór wiedzie spokojne i radosne życie. Mieszka w wielkim domu z żoną Mary (Radha Mitchell), z którą nie może się dogadać i znaleźć dobrego porozumienia. Pewnego dnia mężczyzna wystawia jedną ze swoich sztuk w teatrze. Nie odnosi jednak żadnego sukcesu. Publiczność czuje się zawiedziona i znudzona. Barrie uważa, że źle zinterpretowali przedstawienie, a aktorzy „zachowywali się jakby byli u dentysty”. Impresario Charles Frohman (Dustin Hoffman) denerwuje się kolejną klęską finansową i artystyczną. James Barrie w poszukiwaniu natchnienia wybiera się do parku. Przypadkiem poznaje tam uroczą wdowę Sylvię Llewelyn Davies (Kate Winslet) i jej czterech synów. Pisarz od razu znajduje wspólny język z Jack’iem (Joe Prospero), George’m (Nick Roud) i Michael’em (Luke Spill). Tylko zamknięty w sobie po śmierci ojca, Peter (Freddie Highmore) początkowo traktuje go chłodno i z dystansem. Od tego momentu Barrie codziennie spotyka się ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Razem spędzają czas bawiąc się i w ten sposób rozwijając wyobraźnię. 


James Barrie przypomina małego, wciąż ciekawego świata chłopca, który jest chętny do przeżywania różnych przygód. Ma ogromną wyobraźnię i dużo interesujących pomysłów. Dzięki niemu, Sylvia i jej synowie wreszcie odzyskują szczęście. Pisarz staje się ich wiernym, lojalnym, zabawnym i bardzo pomocnym przyjacielem. Mogą na niego liczyć i polegać. Przez częste spotkania, szybko się do niego przywiązują. Chłopcy odnajdują w nim najprawdopodobniej swojego ojca, którego tak im brakuje. Mężczyzna pomaga im rozwijać kreatywność. Namawia nawet Petera do pisania własnej sztuki. Dzięki pisarzowi, Sylvia staje się spokojniejsza i przestaje się bać o przyszłość swoich dzieci.


"Marzyciel" jest wspaniałym, pięknym i bardzo emocjonalnym filmem. Historia ukazuje wielką siłę wyobraźni James’a Barrie, którą potrafił się bezinteresownie dzielić z innymi. Scenariusz przedstawia bardzo wysoki poziom. Dialogi przekazują wiele mądrości życiowych i stanowią ważny element całej opowieści. Efekty specjalne, scenografia i kostiumy tworzą baśniowy charakter tego dzieła. Duże wrażenie zrobiło na mnie przedstawienie o Piotrusiu Panie oraz scena, w której pisarz spełnił obietnicę złożoną Sylvii, pokazując jej Nibylandię. Do końca nie wiadomo, czy łączyła ich tylko przyjaźń, czy coś więcej. Duży plus należy się za genialne aktorstwo. Najbardziej zachwyca i powala na kolana Johnny Depp, nominowany do Oscara za tę rolę. Stworzył niesamowitą i wiarygodną kreację mężczyzny żyjącego w świecie marzeń. Zachowywał się bardzo naturalnie i tym przyciągnął moją uwagę. Warto jeszcze zwrócić uwagę na młodego Freddie’go Highmore’a, który wcielił się w rolę Petera. To właśnie na nim, chłopcu, który z powodu śmierci ojca musiał przedwcześnie dorosnąć, Barrie wzorował postać Piotrusia Pana. Doskonałym elementem tej produkcji jest także, nagrodzona Oscarem, muzyka stworzona przez Jana A.P. Kaczmarka. Stała się pięknym tłem dla całej opowieści.

„Marzyciel” jest jednym z najwspanialszych filmów jakie widziałam. Przedstawia znakomitą grę aktorską i ciekawy scenariusz, dlatego bardzo Wam go polecam.
Ocena: 10/10