piątek, 31 sierpnia 2012

Fighter (2010), czyli historia boksera z Lowell

tytuł oryginalny: The Fighter
reżyseria: David O. Russell
scenariusz: Scott Silver, Paul Tamasy, Eric Johnson
muzyka: Michael Brook
produkcja: USA
gatunek: dramat, biograficzny, sportowy

„Fighter” to bardzo dobry i pasjonujący dramat biograficzny w reżyserii Davida O. Russella. Został odznaczony 10 nagrodami, w tym dwoma Oscarami, i 24 nominacjami, w tym pięcioma także do tej nagrody. Opowiada interesującą, opartą na faktach historię boksera Micky’ego Warda i jego starszego brata przyrodniego, Dicky’ego.

Czterdziestoletni Dicky Eklund (Christian Bale) był niegdyś świetnym i znanym bokserem. Wsławił się spektakularnym zwycięstwem w jednym ze starć, po którym zakończył swoją karierę na ringu. Nazywany „dumą Lowell”, teraz stacza się na samo dno. Jest wychudzony i wręcz wyniszczony. Przesiaduje dniami w melinie, gdzie pali crack. Spędza też czas rozpamiętując swoją przeszłość, wspominając walki sprzed kilkunastu lat i wychwalając swój sukces. Stara się też trenować swojego brata, 31-letniego Micky’ego Warda (Mark Wahlberg). Najczęściej niestety zaniedbuje ten obowiązek, spóźnia się. Cały czas jednak wierzy, że Micky’emu uda się wspiąć po szczeblach kariery bokserskiej. Ten ma już na swoim koncie kilka porażek i żadnego zwycięstwa. Chce jak najwięcej ćwiczyć na ringu, ale sam nie do końca wie czego chce. enadżerką jest jego własna matka, Alice (Melissa Leo), która stara się mieć wszystko pod kontrolą i nadzorem. Towarzyszy jej często tłumek rozchichotanych i niezbyt sympatycznych córek. Micky chce, żeby rodzina go wspierała, chociaż widzi, że to właśnie oni ograniczają jego możliwości. Jego życie ulega gwałtownej zmianie, gdy poznaje i zakochuje się w barmance, Charlene (Amy Adams) oraz po tym jak Dicky trafia do więzienia. Zaczyna mu coraz bardziej zależeć na osiągnięciu czegoś w życiu i zmienia taktykę swoich działań.


Film zrobił na mnie duże wrażenie głównie za sprawą fenomenalnych i bardzo wyrazistych kreacji aktorskich. Moim zdaniem najlepiej poradził sobie, odznaczony m.in. Złotym Globem, nagrodą Aktor, Satelitą i Oscarem za drugoplanową rolę Dicky’ego, Christian Bale. To zdecydowanie jedna z jego najlepszych ról w karierze. Ten projekt wymagał od niego nie lada poświęcenia: długo przygotowywał się, oglądając zmagania bokserskie, trenował i podobnie jak w „Mechaniku” schudł kilkadziesiąt kilo. Jego bohater jest bardzo sprytny, zapatrzony w siebie, żądny sławy, lecz później przeżywa dużą przemianę. Aktorowi doskonale udało się ukazać te cechy charakteru i targające nim emocje. Zagrał rewelacyjnie, a przede wszystkim okazuje się niezwykle przekonujący jako były bokser i narkoman. Momentami historia Eklunda wysuwa się bardziej na pierwszy plan, co pokazuje jak ważna dla przebiegu całej akcji jest ta postać.


Słabiej spisał się Mark Wahlberg jako Micky Ward. Prowadził aż 20-miesięczny trening, aby jak najlepiej przygotować się do tej roli. Spędzał czas ćwicząc fizycznie i oglądając walki na ringu. Jego gra aktorska wydała mi się przeciętna, a jestem pewna, że stać go najwięcej. Udowodnił to fantastycznym występem w „Infiltracji”. Ograniczona mimika twarzy sprawiła, że jego bohater momentami wydaje się niepewny i niezdecydowany. Jednak akurat w tym wypadku, chyba niezbyt minęło to się z rzeczywistym zamysłem dotyczącym tej postaci. Na drugim planie wyróżniają się także odznaczona Oscarem za rolę Alice Ward, Melissa Leo, oraz nominowana do tej nagrody Amy Adams jako Charlene Fleming. Obie chcą wspierać Micky’ego, którego kariera powoli zaczyna się rozwijać, jednak każda z nich rozumie to w inny sposób. Jego matka nie ufa obcym ludziom, pragnie aby wszystko zostało w rodzinie. Charlene radzi Micky’emu, aby zerwał z przywiązaniem do krewnych i postawił na solidny trening. 


„Fighter” to fascynująca i doskonale zrealizowana produkcja. Nie trzyma w napięciu, ale od samego początku wciąga widza. Spodobał mi się pomysł na zrealizowanie biografii, opowiadającej o trudnych początkach kariery boksera z perspektywy jego rodziny. Scenariusz jest znakomicie skonstruowany. Wydarzenia przedstawione w tej produkcji zaciekawiają i sprawiają, że nie można oderwać się od seansu. Mam tylko zastrzeżenie odnośnie wątku Micky’ego: chwilami miałam wrażenie, że on jest niezbyt istotną postacią, a cała historia kręci się wokół Dicka, który zresztą wydaje się bardziej interesującym bohaterem. Scenografia i kostiumy są świetnie dobrane. Walki bokserów nie są jednak ukazane w zadziwiający sposób, chociaż i tak wywołały u mnie duże emocje. Muzyka Michaela Brooka zupełnie nie zwróciła mojej uwagi, jest za mało wyrazista. Kilka piosenek dobrze dobrano, ale brakowało jakiegoś intrygującego motywu przewodniego dla tego obrazu.

„Fighter” to absorbująca i naprawdę godna uwagi produkcja. Opowiada wyjątkową historię i prezentuje wybitną grę aktorską. Polecam, choćby ze względu na genialnego Christiana Bale’a.
Ocena: 8/10

wtorek, 28 sierpnia 2012

Sherlock Holmes (2009), czyli detektyw, bokser i zawadiaka

reżyseria: Guy Ritchie
scenariusz: Michael Robert Johnson, Simon Kinberg, Anthony Peckham
muzyka: Hans Zimmer
produkcja: Niemcy, USA
gatunek: kryminał, przygodowy

„Sherlock Holmes” to rewelacyjna i bardzo interesująca produkcja w reżyserii Guy’a Ritchie’go. Została odznaczona 5 nagrodami i 17 nominacjami, w tym dwoma do Oscara. Do seansu zabierałam się dość długi czas, chociaż byłam bardzo ciekawa, w jaki sposób ukazano postać genialnego i słynnego na całym świecie detektywa. Twórcy nieco zmienili jego wizerunek książkowy. Moim zdaniem wpłynęło to pozytywnie na cały film, który stał się bardziej dynamiczny.

W XIX-wiecznym Londynie dochodzi do kilka tajemniczych i brutalnych morderstw kobiet. W mieście robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Służbom bezpieczeństwa nie udaje się złapać sprawcy i odkryć przyczyn jego postępowania. Z pomocą przychodzą im nieustraszony Sherlock Holmes (Robert Downey Jr.) i jego najlepszy przyjaciel, doktor John Watson (Jude Law). Z zaskakującą łatwością łapią zabójcę na gorącym uczynku. Winowajcą okazuje się być podstępny Lord Blackwood (Mark Strong). Mężczyzna trafia do więzienia, gdzie budzi strach u strażników i innych więźniów. Spełnia swoją ostatnią wolę spotykając się z Holmesem. Poprzysięga mu, że to dopiero początek i śmierć nie przeszkodzi mu w jego planach. Kilka tygodni później zostaje osądzony i powieszony. 


Aktorstwo jest rewelacyjne i uważam, że wszystkie role zostały idealnie obsadzone. Robert Downey Jr., odtwórca roli błyskotliwego Sherlocka Holmesa, zagrał świetnie. Połączył charakterystyczne cechy tego bohatera, dodając niezwykłą energiczność, waleczność i niechlujność. Udało mu się stworzyć nieco inny niż znany dotychczas, ale bardzo intrygujący wizerunek znanego detektywa. Humor i ironia stanowi tutaj jego nieodłączną część. Postać wyróżnia się ogromną inteligencją i sprytem, bystrością umysłu i spostrzegawczością. Potrafi także dobrze obmyślać taktykę działania lub posunięć na bokserskim ringu. Kilkakrotne, przed ostatecznym starciem z przeciwnikiem, zastanawia się jak najlepiej go pokonać. Wtedy w zwolnionym tempie oglądamy poszczególne ruchy i uderzenia opatrzone dokładnym komentarzem Holmesa. Później akcja nabiera rozpędu i mężczyzna wykonuje to, co sobie właśnie zaplanował. Jude Law wcielił się w rolę doktora Watsona, wiernego przyjaciela i świetnego towarzysza Holmesa. On również zwrócił moją uwagę i zagrał naprawdę znakomicie. Doskonale ukazał uczucia i emocje targające jego bohaterem, który okazuje się spokojną, opanowaną i inteligentną osobą. W razie potrzeby śpieszy też z pomocą detektywowi i wspiera go.


„Sherlock Holmes” to bardzo dobry i wciągający film. Charakteryzuje się wartką i dynamiczną akcją pełna różnych potyczek oraz zajmującą historią. Trzymał mnie w napięciu, zadziwiał i rozbawiał. Fabuła zaciekawiła mnie i nie pozwoliła mi oderwać uwagi od ekranu. Losy Holmesa są fascynujące i wspaniale przedstawione. Scenariusz przedstawia wysoki poziom. Jest rewelacyjny i zdumiewający. Wydarzenia ukazane w tej produkcji wydały mi się absorbujące i niezwykłe. Dialogi są naturalne i wiarygodne, okraszone sporą dawką humoru. Zakończenie trochę mnie zaskoczyło i spodobało mi się. Okazuje się, że detektyw z łatwością rozwikłał całą zagadkę. Piękna scenografia, idealnie dobrane kostiumy i zapierające dech w piersiach zdjęcia stworzyły oryginalny i niepowtarzalny charakter tego dzieła. XIX-wieczny Londyn został przedstawiony jako szare, trochę mroczne, deszczowe miejsce. Znakomitym zabiegiem było pokazanie rozległych panoram miasta. Brawurowy pomysł stanowił most Tower Bridge będący w tamtym okresie w budowie. Muzykę do tego filmu stworzył genialny kompozytor Hans Zimmer. Ścieżka dźwiękowa wydała mi się perfekcyjna i intrygująca. Na pewno na długo zapadnie mi w pamięć.

„Sherlock Holmes” to wspaniała rozrywka i bardzo dobra produkcja przygodowa. Seans sprawił mi dużą przyjemność i na pewno jeszcze wrócę do tego filmu. Polecam! 
Ocena: 9/10

piątek, 24 sierpnia 2012

3:10 do Yumy (2007), czyli eskortowanie bandyty

tytuł oryginalny: 3:10 to Yuma
reżyseria: James Mangold
scenariusz: Michael Brandt, Derek Haas, Halsted Welles
muzyka: Marco Beltrami
produkcja: USA
gatunek: western

„3:10 do Yumy” to porywający i wspaniały western w reżyserii Jamesa Mangolda. Został odznaczony 11 nominacjami do różnych prestiżowych nagród, w tym dwoma Oscara: za najlepszy dźwięk i muzykę oryginalną. Produkcja jest remake’m „15:10 do Yumy” z 1957 roku. Oryginału niestety nie miałam okazji obejrzeć.

Niezbyt zamożny farmer Dan Evans (Christian Bale) stara się utrzymać swoją rodzinę: żonę Alice (Gretchen Mol) oraz dwóch synów, czternastoletniego Williama (Logan Lerman) i młodszego Marka (Benjamin Petry). Nie jest to jednak takie łatwe. Okres suszy się przedłuża, woda nie przepływa obok domu, zaczyna im brakować pieniędzy i popadają w długi.  Dan zgłasza się jako ochotnik, aby pomóc kilku innym mężczyznom transportować niedawno złapanego, przebiegłego i okrutnego przestępcę Bena Wade’a (Russell Crowe). W zamian za to ma otrzymać wynagrodzenie w wysokości 200 dolarów. Bandyta zostanie wsadzony do pociągu do Yumy, dokładnie o 3:10 po południu. Podróż jest trudna i niebezpieczna. Gang na czele z bezlitosnym Charlie’m Prince’m (Ben Foster) nieustannie ich ściga i zrobi wszystko, żeby uwolnić swojego dowódcę. Wade stara się uciec i wykiwać często nieuważnych strażników. Próbuje także zdobyć przychylność Dana zagadując go i starając przekupić 1000 dolarami łupu.


„3:10 do Yumy” to sprawnie zrealizowany i efektowny film. Cechuje się naprawdę wartką akcją, dzięki czemu w ogóle się nie nudziłam. Interesująca fabuła niezwykle wciąga i trzyma w napięciu do ostatniej minuty. Wywołuje dużo emocji: smuci, zadziwia, trochę śmieszy. Sceny pojedynków i ucieczek zostały świetnie zmontowane i naprawdę robią wrażenie. Scenariusz wydaje się zaskakujący i doskonale przemyślany. Wydarzenia przedstawione w tej produkcji są spójne i fascynujące. Dialogi wydały mi się bardzo dobre i naturalne. Zakończenie bardzo mnie zdziwiło, ale przypadło mi do gustu. Przemiana jednego z głównych bohaterów została ukazana w intrygujący sposób. Dzieło charakteryzuje się także niesamowitym i pięknym klimatem. Jak na każdy porządny western przystało, można w niej znaleźć perfekcyjne kostiumy, imponującą scenografię i intrygujące zdjęcia. Montaż także znacznie się wyróżnia, wydaje się znakomity. Muzyka okazuje się genialna i wyborna dla ucha. Ścieżka dźwiękowa nadaje szybsze tempo wydarzeniom i staje się fantastycznym tłem dla całego filmu.



Aktorstwo okazuje się znakomite i przekonujące. Nominacja do nagrody Aktor za najlepszy filmowy zespół aktorski jest w pełni zasłużona. Warto wyróżnić odtwórcę roli Dana Evansa, Christiana Bale’a, który spisał się wspaniale. Moim zdaniem, zagrał wyjątkowo wiarygodnie i sugestywnie. Świetnie udało mu się pokazać charakter i osobowość bohatera, bardziej złożonego niż się na początku wydaje. Farmer podejmuje się zadania eskortowania więźnia nie tylko dla pieniędzy, ale także, aby zdobyć uznanie i szacunek swojego starszego syna. Russell Crowe, który wcielił się w rolę pewnego siebie Bena Wade’a, również poradził sobie wybitnie. Jego postać ma naprawdę ciekawą historię, on sam także bardzo przykuł moją uwagę. Od początku widać, że darzy szacunkiem i sympatią Dana Evansa, ostatecznie stara mu się nawet pomóc. Myślę, że obsada drugoplanowa, na czele z Benem Fosterem jako członkiem gangu Wade’a Charlie’m Prince’m, została idealnie dobrana. Ich gra aktorska jest godna podziwu i na wysokim poziomie.

„3:10 do Yumy” to bardzo udana i niezwykle zajmująca produkcja. Naprawdę warto zobaczyć!
Ocena: 9/10

wtorek, 21 sierpnia 2012

Wieczór z komedią francuską cz. 4 - Z miłości do gwiazd (2008)

tytuł oryginalny: Mes stairs et moi
reżyseria: Laetitia Colombani
scenariusz: Laetitia Colombani
muzyka: Frédéric Talgorn
produkcja: Francja
gatunek: komedia

Dzisiaj wybór padł na coś rozrywkowego i mniej ambitnego. Jestem wielbicielką francuskiego kina, dlatego zachęcona ciekawą recenzją sięgnęłam po „Z miłości do gwiazd”, lekką i przyjemną komedię w reżyserii Laetitii Colombani. Moją uwagę przykuły również nazwiska w obsadzie – znana na całym świecie Cathrine Deneuve i odtwórca głównej roli w genialnej komedii „Jeszcze dalej niż północ”, Kad Merad.

Robert (Kad Merad) pracuje jako sprzątacz w ważnej agencji filmowej. Zajęcie wydaje się mało ambitne i atrakcyjne, jednak to tylko pozory. Nocą, oprócz zajmowania się sprzątaniem, mężczyzna czyta scenariusze, kradnie zaproszenia na premiery, korzysta z terminarzy, zbiera numery telefonów i adresy zamieszkania  znanych gwiazd. Sprawia mu to dużo satysfakcji i przyjemności, ponieważ pośrednio obcuje z sławnymi ludźmi. Uwielbienie do trzech francuskich aktorek: Solange Duivier (Catherine Deneuve), Isabelle Sérény (Emmanuelle Béart) i Violette Duval (Mélanie Bernier), stanowi właśnie jego ogromną słabość. Swój podziw i troskę dla nich wyraża długo stojąc pod drzwiami rezydencji, wysyłając listy i kwiaty, a nawet niszcząc samochód nieprzychylnego reportera. Zamiłowania swojego partnera nie może znieść Adeline (Maria de Medeiros), dlatego wraz z córką (Juliette Lamboley) wyprowadza się od niego. Robert zostaje w domu sam, jedynie w towarzystwie swojego cierpiącego na depresję, uzależnionego od oglądania programów kulinarnych w telewizji, rudego kota. Dzięki niemu Solange, Isabelle i Violette spotykają się na planie tego samego filmu. Zdenerwowane zachowaniem wścibskiego fana postanawiają się na nim zemścić.


Twórcy w pewien sposób sparodiowali zachowanie gwiazd filmowych, które fanom mogą wydawać się idealne. Komizm miał głównie opierać się na tym, jak bardzo się różnią ich prawdziwe osobowości od wizerunków stworzonych przez media, czy przez role, w które się wcielają. Solange i Isabelle nawzajem sobie dogryzają i kłócą się, chociaż przed kamerami grają kogo innego. „Z miłości do gwiazd” to całkiem interesująca i mimo swej prostoty wciągająca produkcja. Opiera się na dość ciekawym i oryginalnym pomyśle. Akcja rozgrywa się w dość szybkim tempie, momentami miałam wrażenie, że na ekranie jest nieco chaotycznie i bezsensownie. Scenariusz jest na dobrym poziomie, zastanawiający, czasami zabawny. Historia opowiada o tym, jak Robert stara się żyć w świecie swoich marzeń związanych z trzema aktorkami. Wydaje się, że na nich zależy mu bardziej niż na własnej rodzinie. Właściwie nie ma prywatnego życia, a w czasie wolnym stara się tylko okazywać uwielbienie idolom. Niestety, zakończenie jest bardzo przewidywalne, dlatego niezbyt mi się spodobało.


Humor zawarty w tej produkcji przypadł mi do gustu. Niektóre wydarzenia sprawiały, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Okazuje się, że najbardziej śmieszną postacią jest kot, który wraz ze swoim panem często odwiedza zwierzęcego psychologa (w tej roli reżyserka i scenarzystka). Aktorstwo jest bardzo dobre, ale zawiodła mnie obsada drugoplanowa. Moim zdaniem Deneuve, Béart i Bernier stworzyły za mało wyraziste i ciekawe postaci. Solange, Isabelle i Violette denerwują się, ale czują się też miło, gdy Robert je adoruje i próbuje się z nimi spotkać. Podoba im się to, że ktoś je tak bardzo podziwia i jest gotów na tyle poświęceń. Kad Merad poradził sobie nadzwyczaj przyzwoicie. Według mnie doskonale pasował do tej roli. Udało mu się ukazać emocje targające jego bohaterem.

Seans „Z miłości do gwiazd” sprawił mi przyjemność, chociaż film jest przeciętny i mało nieskomplikowany. Raczej polecam.
Ocena: 6/10

sobota, 18 sierpnia 2012

Donnie Darko (2001), czyli wiadomość o końcu świata

reżyseria: Richard Kelly
scenariusz: Richard Kelly
muzyka: Michael Andrews
produkcja: USA
gatunek: dramat

„Donnie Darko” to znakomity i intrygujący dramat w reżyserii Richarda Kelly. Został odznaczony pięcioma nominacjami do kilku nagród, w tym trzema do Independent Spirit. Film porusza temat podróży w czasie, możliwości jego odwrócenia i zmiany biegu wydarzeń. 

Produkcja nie wydaje się jednoznaczna, oczywista ani łatwa do zrozumienia. Różne aspekty przedstawionej w niej niesamowitej historii nie są do końca wyjaśnione. Mam wrażenie, że twórcy pozostawili widzowi własne pole do interpretacji tego, co dzieje się na ekranie.

Donnie Darko (Jake Gyllenhaal) to z niezwyczajny nastolatek mieszkający wraz rodzicami (Mary McDonnell i Holmes Osborne) oraz dwoma siostrami, Elizabeth (Maggie Gyllenhaal) i Samanthą (Daveigh Chase), na przedmieściach Middlesex. Chłopak jest inteligentny, ale nierozumiany przez innych i uważany za niezrównoważonego psychicznie. Przez swoje problemy na tle emocjonalnym i dość specyficzny charakter zmuszany jest do częstych wizyt u psychologa i przyjmowania wielu pigułek. Nocą, drugiego października 1988 roku zostaje wywabiony z domu przez tajemniczą postać dwumetrowego królika o imieniu Frank (James Duval). Przybysz informuje go, że do końca świata pozostało 28 dni, 6 godzin, 42 minut i 12 sekund. Donnie budzi się rano na polu golfowym. Gdy wraca, zastaje dom okrążony przez policję. Okazuje się, że na jego pokój spadł silnik samolotu. Chłopak zdaje sobie sprawę, że Frank uratował mu życie. Królik odwiedza go jeszcze kilkakrotnie i wyjawia mu, że chciałby zapobiec pewnym wydarzeniom. Donnie zostaje zobligowany do wykonywania dziwnych i znacząco wpływających na otoczenie zadań, począwszy od zalania własnej szkoły. 


„Donnie Darko” to niesamowicie wciągający i niepokojący film. Trzyma w napięciu i bardzo przykuwa uwagę. Fabuła na początku nie przypadła mi do gustu, lecz szybko zaabsorbowała mnie i sprawiła, że nie mogłam oderwać oczu od ekranu. Można w niej znaleźć sporo nieoczekiwanych zwrotów akcji, które jeszcze bardziej komplikują całą historię. Świat Donnie'ego okazuje się dziwaczny i nierzeczywisty pod niemal każdym względem. Postać królika chwilami potrafi naprawdę przerazić, pomimo tego, że to tylko człowiek w przebraniu. Scenariusz jest genialny i zadziwiający. Wydarzenia przedstawione w tym obrazie nieustannie zaskakują i zmuszają do refleksji. Wszystkie mają duże znaczenie, chociaż układają się w nie do końca zrozumiałą i oryginalną całość. Moim zdaniem, właśnie to stanowi ogromną zaletę tego dzieła, każdy może zrozumieć je trochę inaczej, wysnuć własne spostrzeżenia.



Aktorstwo przedstawia wyskoki poziom, jest wręcz brawurowe. Najbardziej wyróżnia się odtwórca głównej i zarazem tytułowej roli Donnie’go Darko, Jake Gyllenhaal. 21-letni wtedy aktor poradził sobie wspaniale i pokazał się z najlepszej strony. Doskonale ukazał trudny charakter i skomplikowaną osobowość swojego bohatera oraz emocje, które nim targają. Nastolatek nie waha się mówić swojego zdania, potrafi się też poświęcić dla dobra innych. Dobrze zagrała również Jena Malone, która wcieliła się w rolę jego dziewczyny, Gretchen Ross. Obsada drugoplanowa z Drew Barrymore jako nauczycielką, panną Pomeroy i Patrickiem Swayze’m jako Jim’em Cunningham’em na czele, spisała się naprawdę wybornie. Stali się oni jednak tylko barwnym tłem dla fenomenalnego Gyllenhaal’a. Niepowtarzalny i nieco mroczny klimat tej produkcji również sprawił, że zdobyła moje duże uznanie. Doskonała scenografia, ciekawe kostiumy (a w szczególności ten królika) i świetnie dobrana muzyka nadały jej naprawdę wyjątkowy charakter. Ścieżka dźwiękowa Michaela Andrewsa jest idealnym tłem dla niesamowitych wydarzeń.

„Donnie Darko” to niezwykłe i zajmujące dzieło, które na długo zapada w pamięć. Polecam, nie tylko miłośnikom ambitnych produkcji.
Ocena: 9/10

środa, 15 sierpnia 2012

Królowa Zdrajców - Trudi Canavan

„Królowa Zdrajców” to trzecia część „Trylogii Zdrajcy” autorstwa Trudi Canavan. Nie miałam wygórowanych oczekiwań związanych z tą książką. Nie jestem wielbicielką tej autorki, ale mimo to staram się sięgać po jej kolejne dzieła. To nie zachwyciło mnie i nie zrobiło na mnie dużego wrażenia. Jest dość oryginalnie, ale jak dla mnie za mało ciekawie i porywająco.

Lorkin już od kilku miesięcy przebywa wśród Zdrajców, czyli buntowników ukrywających się gdzieś w Sachace i sprzeciwiającym się zwyczajom panującym w tym kraju, m.in. niewolnictwu. Zaczyna darzyć ich coraz większym szacunkiem i podziwem za ich niezwykłe osiągnięcia związane z czarną magią. Królowa powierza mu bardzo ważne zadanie wynegocjowania przymierza pomiędzy buntownikami a Kyralią, skąd pochodzi. Mężczyzna musi także zdecydować, czy powróci do kraju jako czarny mag, czy pozostanie wygnańcem i przyłączy się do Zdrajców. Dannyl nadal pozostaje w Sachace jako Ambasador Gildii. Stara się prowadzić swoje badania i obserwacje.
Złodziej Cery, jego córka Anyi i ochroniarz Gol obawiają się potęgi dzikiego maga Skellina, który staje się dla nich coraz poważniejszym zagrożeniem. Nie mogą znaleźć schronienia w mieście, więc postanawiają ukryć się w tunelach pod Gildią Magów. Z pomocą Lilii, nowicjuszki znającej czarną magię, planują pułapkę na Skellina i jego matkę Lorandrę. Sonea wciąż martwi się o syna, Lorkina. Wkrótce zostaje wysłana wraz z asystentem do Sachaki, jako negocjator przymierza między Kyralią a Zdrajcami.

„Królowa Zdrajców” to dość pomysłowa i dobra książka. Na początku trochę mnie nudziła, lecz później bardziej się wciągnęłam. Fabuła wydała mi się trochę monotonna, choć znalazło się w niej sporo naprawdę ciekawych wydarzeń. Akcja rozgrywa się, moim zdaniem, za mało dynamicznie i monotonnie. Niektóre przygody ciągną się długo i bezsensownie, a te naprawdę zajmujące są zdecydowanie za krótkie. Powieść nie trzyma w napięciu, ale za to kilkakrotnie pozytywnie zaskakuje.

Największa zaleta to różnorodne i barwne postaci. Większość z nich pojawia się także w „Trylogii Czarnego Maga”, dlatego można śledzić ich losy od niemal samego początku. W powieści wyróżnionych zostało aż pięć wątków - jak na mój gust to trochę za dużo. Owszem, jeżeli byłyby naprawdę fascynująco i świetnie poprowadzone, tak, że śledziłabym każdy z nich z zapartym tchem, byłby to dobry zabieg. Niestety, autorka potrafi, nawet po kilku nic nie wnoszących do całej historii stronach, szybko przeskoczyć do kolejnego bohatera. Z największą uwagą śledziłam losy Sonei, która po „Trylogii Czarnego Maga” zyskała moją sympatię. Mimo tego, że stosunkowo niewiele się u niej działo, zaciekawiły mnie jej losy. Również całkiem intrygujące wydały mi się przygody ukrywającego się Cerego i jego przyjaciół planujących, jak poskromić przebiegłego Skellina. Zupełnie nie podobało mi się ciągnięcie nadal wątku Dannyla. Wnosi on mało do opowieści i nie jest zbyt istotną postacią. Jego historia zupełnie nie absorbuje, okazała mi się nudna i źle skonstruowana.

Mimo kilku wad, dotyczących głównie fabuły, muszę przyznać, że lektura sprawiła mi przyjemność i zapewniła miłe wieczory. W dziełach Trudi Canavan jest coś takiego, że pomimo momentami słabych i błahych rozwiązań, czyta się je naprawdę dobrze. Styl i język autorki wydały mi się lekkie i bardzo przystępne. Opisy nie są, jak się często zdarza, przydługie.

Królowa Zdrajców” trzyma poziom poprzednich części – „Misji Ambasadora”, „Łotra”. Cała trylogia nie zrobiła na mnie wrażenia, ale jest przyzwoita. Polecam tym, którzy się jeszcze z nią nie zaznajomili, a spodobały im się poprzednie dzieła tej autorki.
Ocena: 3/6

wtorek, 14 sierpnia 2012

August Rush (2007), czyli poznawać świat przez muzykę

tytuł oryginalny: August Rush
reżyseria: Kirsten Sheridan
scenariusz: James V. Hart, Nick Castle
muzyka: Mark Mancina
produkcja: USA
gatunek: dramat, muzyczny

„August Rush” to porywająca i bardzo optymistyczna produkcja muzyczna. W Polsce tytuł został, według mnie niepotrzebnie, ‘przetłumaczony’ jako „Cudowne dziecko”. Produkcję odznaczono Saturnem dla najlepszego młodego aktora, Freddie’ego Highmore’a, oraz 5 nominacjami do innych nagród, w tym do Oscara. Opowiada historię chłopca, któremu na każdym kroku towarzyszy muzyka.

Jedenastoletni Evan Taylor (Freddie Highmore) mieszka w sierocińcu i bardzo tęskni za swoimi rodzicami, których nigdy nie widział. Cały czas jednak wierzy, że kiedyś ich pozna. Boi się, że jeśli zgodzi się być adoptowany, nigdy nie dojdzie do wymarzonego spotkania. Chłopiec nie ma przyjaciół, inni wyśmiewają się z niego, ponieważ jest wyjątkowy. Uważnie słucha i wyłapuje wszystkie odgłosy z otaczającego go świata. Wiatr, szum trawy, plusk wody, stukot butów i inne zwyczajne dźwięki tworzą dla niego piękną muzykę. Pewnego dnia Evan postanawia samemu wyruszyć w poszukiwaniu swoich rodziców. Nie ma żadnego planu, nie zna okolicy, ale głęboko wierzy, że osiągnie swój cel. Na swojej drodze spotyka wielu różnych ludzi. Poznaje m.in. ulicznego muzyka na emeryturze, zwanego Czarodziejem (Robin Williams). Mężczyzna uczy uzdolnione dzieci gry na gitarze i zapewnia im schronienie, w zamian za pieniądze zarobione od hojnych przechodniów. To właśnie on odkrywa talent i niesamowity słuch u Evana, uczy go gry na gitarze i nadaje imię August Rush. Równolegle do historii Evana, poznajemy losy świetnej wiolonczelistki, Lyly Novacek (Keri Russell) oraz wokalisty rockowego zespołu, Louisa Connelly (John Rhys Meyers), od czasu, gdy pierwszy raz się spotkali i w sobie zakochali. 


„August Rush” to interesujące i inspirujące dzieło. Nie ma w nim wartkiej akcji, ale na ekranie cały czas się coś dzieje. Smuci, śmieszy, wzrusza, a przede wszystkim absorbuje. Zaciekawiła mnie niezwykła historia chłopca podążającego za dźwiękami. Scenariusz przedstawia dobry poziom. Nie jest raczej zaskakujący, ale to nie na tym polega urok tej produkcji. Wydarzenia w niej przedstawione są porywające i układają się w zgrabną, choć nieprawdopodobną całość. Mam zastrzeżenie, co do dialogów - wydały mi się trochę nienaturalne i niezbyt wiarygodne. Główny element i ogromny plus dla tego filmu stanowi niepowtarzalna i piękna muzyka. To właśnie ona nieustannie prowadzi i podtrzymuje wiarę Evana, jest sensem jego życia. Spodobało mi się połączenie muzyki klasycznej z utworami rockowymi. Urzekło mnie to, jak dźwięki z otoczenia tworzą, dzięki wyobraźni chłopca, kapitalne piosenki. Wszystkie utwory wydają się niezwykłe i doskonale wpasowują się w nieco baśniowy charakter tego filmu i stały się cudownym tłem wydarzeń.


Kostiumy i scenografia zostały, moim zdaniem, całkiem dobrze dobrane, chociaż zabrakło mi czegoś bardziej charakterystycznego. Zwróciłam uwagę na strój i charakteryzację Robina Williamsa – niechlujne ubranie, kapelusz na głowie, po kilka kolczyków w uszach i dużo pierścieni na palcach. Na koniec przejdę do aktorstwa, które prezentuje się naprawdę przyzwoicie. Szczególnie warto wyróżnić młodego Freddie’go Highmore’a, który wcielił się w tytułową rolę. Chłopiec poradził sobie wspaniale i zagrał jedną z najlepszych ról w swojej karierze. Świetnie ukazał emocje swojego bohatera, a najbardziej radość, która go przepełnia podczas słuchania. Gdy robi to, co kocha – tworzył muzykę, emanuje ogromnym szczęściem i czuje się spełniony. Keri Russell zagrała przeciętnie, nie przekonała mnie. Miałam wrażenie, że przez cały czas miała tę samą minę i niewiele wniosła do postaci wiolonczelistki żarliwie poszukującej swojego syna. Według mnie lepiej poradził sobie John Rhys Meyers w roli muzyka rockowego, który na pozór nie wydaje się taki wrażliwy, jakim jest naprawdę. Dobrze ukazał bardzo sprzeczne uczucia nim targające, jego dążenie do szczęścia, które stanowi zarówno muzyka, jak i miłość. Robin Williams jako Czarodziej wypadł znakomicie, nieustannie przykuwa wzrok.

„August Rush” zrobił na mnie pozytywne wrażenie i uważam, że jest naprawdę godny uwagi. Seans zapewnił mi dużą przyjemność, dlatego serdecznie polecam.
Ocena: 8/10

sobota, 11 sierpnia 2012

Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street (2007), czyli krwawa zemsta

tytuł oryginalny: Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street
reżyseria: Tim Burton
scenariusz: John Logan
muzyka: Stephen Sondheim
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: thriller, musical

„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” to niezwykła i całkiem interesująca produkcja w reżyserii Tima Burtona. Została odznaczona 9 nagrodami, w tym jednym Oscarem za scenografię, oraz 17 nominacjami.  Opowiada dość ponurą historię mężczyzny, który nie może zapomnieć i pogodzić się ze swoją trudną przeszłością.

Kiedyś Benjamin Barker wiódł szczęśliwe i piękne życie. Miał uroczą żonę, Lucy i małą córeczkę. Cieszył się także dobrą pracą golibrody. Przebiegły i bezwzględny sędzia Turpin, zakochany w jego żonie,  postanowił zdobyć ją podstępem. Bezpodstawnie oskarżył całkowicie niewinnego mężczyznę i deportował go z miasta. Piętnaście lat później tajemniczy i skryty Sweeney Todd (Johnny Depp) przybywa wraz z młodym żeglarzem Anthony’m Hope (Jamie Campbell Bower) do Londynu. Postanawia zatrzymać się w rzadko odwiedzanym lokalu pani Lovett (Helena Bonham Carter) zajmującej się produkcją mięsnych pasztecików. Kobieta rozpoznaje w nim nieszczęsnego Barkera, opowiada mu o gwałcie i samobójstwie jego ukochanej żony. Okazuje się, że sprytny Turpin (Alan Rickman) i jego współpracownik Beadle (Timothy Spall) porwali córkę Benjamina i Lucy, Johannę (Jayne Wisener). Podający się jako Sweeney Todd mężczyzna poprzysięga zemstę. Zakłada z panią Lovett krwawy interes: on jako golibroda morduje klientów w swoim nowo otwartym zakładzie fryzjerskim, a ona wykorzystuje ich ciała do produkcji pasztecików. Wkrótce przysmak staje się coraz bardziej popularny wśród mieszkańców miasta, a Todd szykuje swoje brzytwy na spotkanie z sędzią.


 „Sweeney Todd” to zajmujący, chociaż momentami odrażający film. Zadziwia i zaskakuje, a czasami smuci. Jednak komizm w nim zawarty (m.in. produkcja pasztecików) sprawiły, że mimo całej grozy i tragizmu z twarzy nie schodził mi uśmiech. Fabuła wydała mi się intrygująca, zaciekawiły mnie ponure losy głównego bohatera i jego rodziny. Z uwagą śledziłam wszystko co działo się na ekranie, chociaż produkcja nie trzymała w napięciu. Akcja rozgrywała się raczej w odpowiednim tempie. Scenariusz utrzymuje dobry, aczkolwiek niewybitny poziom. Wydarzenia ukazane w tym dziele zaciekawiły mnie i nie nudziły. Dialogi w większości zostały zastąpione piosenkami, co świadczy również  o wyjątkowości tego projektu. Mimo wszystko, mam wrażenie, że czegoś w nim zabrakło, może jakiegoś wyraźniejszego punktu kulminacyjnego.


Aktorzy spisali się naprawdę świetnie i niemal każdy z nich się wyróżniał. Moim zdaniem najlepiej poradził sobie nominowany do Oscara za rolę Sweeney’a Todda, Johnny Depp. Doskonale ukazał cierpienie, smutek i ból targające jego bohaterem. Udało mu się ujawnić swoje uczucia i emocje nie tylko za pomocą mimiki i gestów, ale także poprzez śpiewanie. U jego boku wystąpiła Helena  Bonham Carter, która również zagrała rewelacyjnie. Pogrążona w marzeniach i pełna wielkich ambicji właścicielka sklepiku z mięsnymi pasztecikami okazała się niebanalną i skomplikowaną osobą. Warto zwrócić również uwagę na odtwórcę drugoplanowej roli golibrody o pseudonimie Adolfo Pirellli, Sachę Barona Cohena. Anglik pokazał się z dobrej strony i jego kreacja pozytywnie zapadła mi w pamięć. Niestety, słabo wypadła najmłodsza część obsady, a szczególnie Jayne Wisener jako Johanna. Jej bohaterka była bardzo nieprzekonywująca. Również Jamie Campbell Bower jako Anthony Hope mnie nie zachwycił.

Najważniejszymi i moim zdaniem najlepszymi elementami tego filmu są rewelacyjna scenografia, wyborne kostiumy i wspaniała charakteryzacja. To właśnie one nadają mu jednocześnie mroczny i niesamowity klimat.Muzyka stworzona przez Stephena Sondheima stanowi interesujące dopełnienie tej produkcji. Niektóre piosenki naprawdę wpadły mi w ucho, ale inne w ogóle mi się nie spodobały. Szczególnie nie przypadła mi do gustu piosenka „I feel you, Johannna…” śpiewana aż trzykrotnie przez Jamie’go Campbell’a Bowera. Za każdym razem coraz bardziej mnie śmieszyła.

„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” to porządna i oryginalna produkcja. Polecam ją osobom o raczej mocnych nerwach.
Ocena: 7/10

wtorek, 7 sierpnia 2012

Mroczny Rycerz powstaje (2012), czyli powrót bohatera

tytuł oryginalny: Dark Knight Rises
reżyseria: Christopher Nolan
scenariusz: Jonathan Nolan, Christopher Nolan
muzyka: Hans Zimmer
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: akcja, sci-fi

„Mroczny Rycerz powstaje” to świetny film akcji i doskonałe zwieńczenie znakomitej trylogii Christophera Nolana o Batmanie. Nie ma wątpliwości, że to najbardziej oczekiwana premiera tego roku i wiązano z nią naprawdę duże nadzieje. Wątpliwości krążyły głównie wokół czarnego charakteru, który miał pojawić się w tej produkcji – Bane’a. Ja zdecydowanie się nie zawiodłam i uważam, że to dzieło przedstawia naprawdę wysoki poziom.

Minęło 8 lat odkąd Batman pokonał niecnego i szalonego Jokera (Heath Ledger) i zniknął z Gotham. W mieście zapanował spokój, jednak atmosfera wydaje się trochę napięta. Ludzie uważają Harvey’a Denta (Aaron Eckhart) za swojego wielkiego wybawcę i bohatera, którym wcale nie był, a Człowieka-Nietoperza winią za jego śmierć. Komisarz Jim Gordon (Gary Oldman) stara się ukrywać prawdę, ponieważ tzw. ustawa Denta pozwoliła rozbić przestępczość w Gotham. Kłamstwo jednak nieustannie ciąży mu na sumieniu. Batman, czyli miliarder Bruce Wayne (Christian Bale) od kilku lat w ogóle nie wychodzi z domu. Nie może pogodzić się z przeszłością i nie zależy mu już na życiu. Doznał kontuzji kolana, dlatego chodzi z laską, zapuścił brodę. Nie interesuje się także tym, jak idą interesy w jego firmie. Spotyka się jedynie ze swoim przyjacielem i służącym Alfredem Pennyworth’em (Michael Caine). Ten martwi się o niego i chce by mężczyzna zaczął wreszcie cieszyć się życiem i nie rozpamiętywał przeszłości. Selina Kyle, czyli Kobieta-Kot (Anne Hathaway) staje się bezpośrednią przyczyną tego, że Bruce Wayne postanawia pokazać się światu. Wkrótce okazuje się miastu grozi tajemniczy i bezwzględny Bane (Tom Hardy), noszący na twarzy maskę. Batman decyduje się powrócić i powstrzymać go przed terroryzowaniem mieszkańców i zrównaniem Gotham z ziemią. 


Nowym bohaterem, który pojawia się w tym filmie jest początkowo nierozgarnięty, ale jak się okazuje bardzo zaradny policjant John Blake (Joseph Gordon-Lewitt). W trudnych sytuacjach mężczyzna ukazuje niezwykłą przytomność umysłu i odwagę. Chętnie działa na własną rękę, staje się też pomocnym towarzyszem dla komisarza Gordona. To oni najmocniej wierzą w Batmana i wspierają go. Uważam, że Joseph Gordon-Levitt dobrze odegrał swoją rolę i stworzył z kogoś zwyczajnego, jak się na początku wydaje, dość ciekawą postać. Anne Hathaway wcieliła się w rolę sprytnej, przebiegłej i emanującej seksapilem Seliny Kyle. Uważam, że poradziła sobie wspaniale i moim zdaniem jest jednym z najmocniejszych elementów  tej produkcji. Kobieta-Kot to zwinna złodziejka, której głównie zależy na tym, aby sprzedać łup za jak najatrakcyjniejszą cenę. Wkrótce zaczyna się interesować także Batmanem. Kolejna kobieca bohaterka to bogata przedsiębiorczyni Miranda Tate. Według mnie Marion Cotillard zagrała ją jednak słabo i nieprzekonująco. Obsada trzecioplanowa także spisała się naprawdę dobrze. Gary Oldman doskonale pokazał determinację i odwagę Gordona, aby ochronić miasto i zataić prawdę o Dencie. Michael Caine odpowiednio zagrał troskliwego Alberta, który martwi się o dobro Bruce’a Wayne’a. Również Morgan Freeman poradził sobie przyzwoicie jako Lucius Fox, który oferuje nowy sprzęt i pojazd Batmanowi.


Oczywiście Bane zawsze będzie porównywany do Jokera z „Mrocznego Rycerza” pomimo, że to dwie zupełnie inne postaci. Joker to szaleniec, któremu zadawanie bólu i zabijanie przynosi uciechę. Jego działania miały często charakter bardziej psychologiczny. Uwielbiał knuć niezwykłe intrygi i stawać ludzi przed trudnymi wyborami. Bane okazuje się być niemal jego przeciwieństwem. Jest opanowany, stanowczy i brutalny. Poprzez swoje dokładnie zaplanowane działania dąży do ściśle określonego celu. Ma ogromną posturę, cechuje się niebywałą siłą i brutalnością. To bardziej skomplikowany bohater niż się z początku wydaje. Tom Hardy doskonale wykreował intrygującą postać. Jego gra aktorska jest na dość wysokim poziomie. To właśnie on stanowi ogromny plus tej produkcji. Swoje emocje i uczucia musiał wyrazić głównie gestami, ponieważ jego usta skrywała maska. Twórcy musieli nawet nagrywać jego głos ponownie, ponieważ przez nią mówił niewyraźnie.

Przejdźmy teraz do najważniejszego bohatera, czyli Bruce’a Wayne’a. Na początku to kaleka, wydaje się być zmarnowany życiem i nie zależy mu na nim. Chce się zmierzyć z Bane’m i nie boi się, że może zginąć. [SPOILER] Po pierwszej walce, po poniżeniu i pobiciu oraz pobycie i ucieczce z więzienia przeżywa wewnętrzną przemianę. [KONIEC SPOILERA] Christian Bale spisał się wyśmienicie, brawurowo ukazał to jak cierpienie i ból wpłynęły na Batmana. Jego gra aktorska była naprawdę godna podziwu i o ile w poprzedniej części poradził sobie dobrze, to tutaj poradził sobie wybitnie. 


„Mroczny Rycerz powstaje” to zjawiskowe i niesamowite widowisko, które na długo zapada w pamięć. Interesująca fabuła wciąga od samego początku, nieustannie trzyma w napięciu. Wywołuje także dużo emocji, od smutku aż po zdziwienie. Scenariusz jest naprawdę bardzo dobry, zaskakujący i ciekawy. Mam jednak kilka zastrzeżeń. Nie spodobał mi się wątek z Mirandą Tate. Również ostateczna walka wydała mi się trochę za mało frapująca i efektowna. Na duży plus należy za to policzyć pierwszą potyczkę Batmana z Bane’m, która jest fenomenalna i zaskakująca. Efekty specjalne zastosowane w tym filmie są świetne i zachwycające. Oprócz nich fantastyczny klimat nadaje także bardzo dobra scenografia i kostiumy. Muzyka stanowi cudowne tło tej produkcji i nadaje tempo wydarzeniom. Ścieżka dźwiękowa momentami budzi nawet grozę.  Hans Zimmer to geniusz, a utworami z trzeciej części trylogii Nolana potwierdził jeszcze swoją klasę.

„Mroczny Rycerz powstaje” to rewelacyjne dzieło i moim zdaniem najlepsza część Batmana. Zrobiła na mnie duże wrażenie i na pewno jest godna polecenia. Seans obowiązkowy!
Ocena: 9/10