wtorek, 30 kwietnia 2013

Park Jurajski 3D (1993), czyli powrót w odświeżonej formie

tytuł oryginalny: Jurassic Park
reżyseria: Steven Spielberg
scenariusz: Michael Crichton, David Koepp
muzyka: John Williams
produkcja: USA
gatunek: przygodowy, sci-fi

Dzieło Stevena Spielberga 20 lat temu stało się wielkim przebojem i niesamowitym przeżyciem dla widza. Zdobyło aż trzy Oscary oraz wiele innych nagród i nominacji. Twórcy „Parku Jurajskiego” oczarowują i zadziwiają aż do dziś. Znakomita scenografia, montaż i dźwięk nadają mu niepowtarzalny klimat. W pamięć zapada również świetna i dynamiczna muzyka Johna Williamsa, a szczególnie charakterystyczny jest motyw główny. Tę produkcję oglądałam chyba z pięć razy i zawsze z chęcią do niej wracam. To niewątpliwie ponadczasowe widowisko, które można już właściwie uznać za klasykę kinematografii.  

Film cenię głównie za fascynującą i nieco przerażającą historię. Akcja wciąga i porywa nawet podczas kolejnych seansów. Duża zaletą jest także dobra gra aktorska, moją uwagę nieustannie zwraca bezbłędny Jeff Goldblum w roli zblazowanego dr Iana Malcolma. On jeden od początku zdaje sobie sprawę do czego może doprowadzić hodowla dinozaurów na wyspie. Jego błyskotliwe i ironiczne odzywki stanowią nieodłączne źródło humoru.


Szczerze mówiąc nie przepadam za oglądaniem filmów w 3D, większość z nich nie robi na mnie większego wrażenia niż w zwykłym formacie. Zdarzyło się kilka ‘perełek’, dla mnie były to „Avengers” i „Życie Pi”, u których użycie 3D okazało się idealne i wyważone. Zachęcona pozytywnymi opiniami na temat efektów w odnowionym „Park Jurajskim” wybrałam się do kina. Zrekonstruowany obraz wygląda naprawdę wspaniale i barwnie, jego jakość jest wysoka. Technika 3D okazała się perfekcyjnie dobrana i wyraźna, nie tak jak przy niektórych dziełach. Efekty specjalne zrobiły na mnie wrażenie i sprawiły, że seans stał się bardzo emocjonujący. Chwilami dinozaury naprawdę potrafią przerazić. Ponownie dałam się porwać w wir opowieści o tajemniczym rezerwacie, nie nudziłam się ani na moment. Bawiłam się doskonale i jestem miło zaskoczona.

„Jurassic Park 3D” jest świetnym przykładem na to, że czasem warto odświeżyć stare historie. Efekty trójwymiarowe na wielkim ekranie okazały się niebywałe, polecam samemu się przekonać. Nie pożałujecie!
Ocena: 9/10

sobota, 27 kwietnia 2013

Arizona Dream (1993), czyli historia o mężczyźnie i rybie

tytuł oryginalny: Arizona Dream
reżyseria: Emir Kusturica
scenariusz: David Atkins
muzyka: Goran Bregović
produkcja: Francja, USA
gatunek: dramat, fantasy, komedia

Do dziś miło wspominam mój pierwszy seans filmu „Czarny kot, biały kot” (moja recenzja TUTAJ), który okazał się dużym zaskoczeniem i niezwykłym doświadczeniem. Oczarowana wyjątkowym stylem Emira Kusturicy, postanowiłam sięgnąć po „Arizona Dream”. Skończyłam je oglądać dopiero za drugim podejściem, ale warto było! Wizja reżysera jest szalona, intrygująca i przesiąknięta absurdalnym humorem.

23-letni Nowojorczyk Axel Blackmar (Johnny Depp) pracuje w urzędzie rybołówstwa. Zajmuje się znakowaniem ryb, do których ma wręcz mistyczny stosunek. Pewnego dnia ulega namowom kuzyna Paula (Vincent Gallo) i przyjeżdża do Arizony na ślub swojego wuja Leo (Jerry Lewis). Prowadzi on luksusowy salon samochodowy, który pragnie przekazać Axel’owi. Wkrótce mężczyzna poznaje ponętną i ekstrawagancką wdowę Elaine (Faye Dunaway) o niezaspokojonych potrzebach seksualnych i jej pogrążoną w depresji pasierbicę Grace (Lili Taylor), której wielką miłością są żółwie. Axel wdaje się romans ze starszą z nich i jego kilkudniowy pobyt w Arizonie znacznie się przedłuża.


„Arizona Dream” to nietuzinkowa i surrealistyczna produkcja. Emir dał popis swojej niebywałej wyobraźni i stworzył naprawdę spójne dzieło. Zrealizował je w fascynujący i groteskowy sposób oraz ze sporą dawką ironii. Historia jest z pozoru banalna i niezbyt oryginalna, powoli okazuje się jednak, że pierwsze wrażenie myli. Fabuła staje się coraz bardziej niesamowita i absurdalna, a akcja nabiera szybszego tempa. Rozgrywa się w dziwnej scenerii, scenografia jest intrygująca. Początkowo film nieco nudzi, ale później wciąga i nie pozwala oderwać od siebie uwagi. Niepospolity humor stanowi nieodłączny element tego dzieła. Komizm płynie tu nawet z najprostszych sytuacji. Wyjątkowo rozbawił mnie występ Paula Legera. Bohater ukazał scenę filmową, w której uchyla się przed nadlatującym samolotem.


Scenariusz okazał się znakomity i ciekawy, a jego największa zaleta to nieprzewidywalność. Nigdy nie wiadomo, co się dalej wydarzy, a u Kusturicy wszystko wydaje się możliwe. Ryby unoszą się w powietrzu i mają dwoje oczu po jednej stronie, ludzie nagle zaczynają latać. Fabuła zaskakuje i zadziwia, mimo, że często brak w niej logiki i sensu. Nie wpływa to jednak negatywnie na odbiór i rozumienie treści obrazu. Na ekranie panuje niekiedy chaos, ale to zamierzony zabieg - twórcy mają wszystko pod kontrolą. Tego typu sceny nadają dynamizmu całej akcji i stają się też źródłem największych niedorzeczności (w tym wypadku liczy się to na plus). Wszyscy bohaterowie okazali się bardzo wyraziści i barwni. Podkreśla to dziwna scena z urodzin Elaine. Ona, Axel, Grace i Paul siedzą razem w pokoju i rozmawiają jak chcieliby umrzeć. Nie do wiary, ile to mówi o nich samych.


Nie ukrywam, że gra aktorska zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. Johnny Depp w roli Axela spisał się wspaniale, mimo wielu wad, jego postać darzę sympatią. Brawurowo zagrał niedojrzałego i naiwnego marzyciela, który podejmuje romans ze starszą kobietą. Pragnie stworzyć z nią ustabilizowany związek, co od początku wydaje się niemożliwe. Uważam, że to jeden z lepszych występów Depp’a i na pewno na długo zapadnie mi w pamięć. Warto zwrócić też uwagę na Faye Dunaway, która wcieliła się w rolę nieposkromionej Elaine. Moim zdaniem poradziła sobie bardzo dobrze i wykreowała tak denerwującą i rozhisteryzowaną bohaterkę jak to tylko możliwe. Zachowanie wdowy i jej wymysły sprawiają jednak, że wkrótce okazuje się nie do zniesienia również dla widza. Znakomicie wypadła Lili Taylor, jej Grace wydała mi się najbardziej intrygującą postacią. Jest nieszczęśliwa i nie czerpie radości z życia. Uwielbia grać na akordeonie, czym wprawia wszystkich w złość i kocha żółwie. Jej wątek zostaje rozwiązany w dość zaskakujący, choć wydawałoby się, jedyny dobry dla niej sposób. Goran Bregović stworzył cudowną i wyrazistą muzykę do tej produkcji. Nadaje jej specyficzny klimat i pomaga opowiedzieć historię. Utwory to równie niezwykłe kompozycje co sama fabuła. Właśnie dlatego razem tak świetnie współgrają i dopełniają się.

„Arizona Dream” to cudaczna podróż, w której fantazja niekiedy przenika się z rzeczywistością. Polecam, choć produkcja na pewno nie trafi do wszystkich.
Ocena: 8/10

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Pierwsze urodziny bloga


Dzisiaj mija rok od kiedy rozpoczęłam przygodę z blogiem, dzieląc się moimi refleksjami filmowo-książkowymi.
Dziękuję Wam za wspólne emocje, komentarze i obecność :)
Życzę nam wszystkim, żeby kino i literatura wciąż zachwycały, zaskakiwały, wzbudzały ciekawość i były źródłem radości życia.

pozdrawiam 
Ikalia

piątek, 19 kwietnia 2013

Cinémagician


Georges Méliès (1861-1938) to francuski iluzjonista, karykaturzysta I twórca filmowy. Jest znany na całym świecie za swój wkład w rozwój techniki i narracji w najwcześniejszych czasach kina. Jego historia stała się nawet tłem wydarzeń ukazanych w produkcji pt. „Hugo i jego wynalazek”, w jego rolę wcielił się bezbłędny Ben Kingsley.

Przypuszczam, że wielu o nim nigdy nawet nie słyszało, jeszcze mniej osób naprawdę docenia jego pracę. Trzeba podkreślić, że dorobek, który osiągnął przez całe życie okazuje się zdumiewający i imponujący. Georges miał znaczny wpływ na wynalazek kina, był pionierem w użyciu efektów specjalnych oraz pierwszym, który zastosował fotografię poklatkową, dissolves (z ang., stopniowe przejście z jednego obrazu w drugi) i wielokrotną ekspozycję (multiple exposures). Stał się także jednym z pierwszych twórców horrorów.

Méliès pełnił nie tylko funkcję reżysera i producenta, ale dopracowywał też stronę artystyczną każdego filmu. Nazywano go „magiem kina” i „czarodziejem ekranu”, bo wiedział jak oczarować i zadziwić widownię. Jako prawdziwy artysta nie ograniczał się do jednego gatunku, charakteryzował się ogromną wyobraźnią i kreatywnością. Jego entuzjazm do tworzenia okazał się wyjątkowy i niezwykle płodny. Stworzył niebywałą liczbę produkcji – około 531, długości od jednej do czterdziestu minut! Ta ilość robi na mnie niesamowite wrażenie, podziwiam go za to, ile poświęcił swojej wielkiej pasji.


Już na początku kariery filmowej wykorzystywał każdą okazję, aby rozwijać swoje umiejętności i poszerzyć zainteresowania. W 1888 roku Méliès kupił nawet Teatr Robert-Houdin, popularne miejsce spotkań i występów iluzjonistów. Niedługo później zaczął spędzać więcej czasu za kulisami niż na scenie. Pracował jako reżyser, producent, scenarzysta, scenograf, kostiumolog i charakteryzator. Dysponował bardzo wieloma kreatywnymi pomysłami, które zazwyczaj sprawnie realizował. Zajmował się także wymyślaniem magicznych sztuczek i trików. Jedną z jego najlepszych i najbardziej znanych iluzji stał się pokaz, w którym głowa profesora zostaje odcięta w połowie przemówienia i kontynuuje monolog dopóki nie wróci na swoje miejsce. Taki spektakl wydaje się naprawdę zaskakującym i nieprzewidywalnym doświadczeniem. W tym okresie Méliès tworzył także swoje pierwsze efekty specjalne, takie jak śnieg czy błyskawice.


Siedem lat później odbył się legendarny, publiczny pokaz filmu braci Lumière w Grand Café w Paryżu. Georges także w nim uczestniczył i zaskoczył go wynalazek rodzeństwa. Postanowił zdobyć go za wszelką możliwą cenę. Zaoferował im aż 10 tysięcy franków za jedną z kamer, lecz oni odrzucili jego propozycję, wyjaśniając, że kinematograf nie wydaje im się wartościowym urządzeniem. Podziwiam Méliès’a za jego determinację w dążeniu do celu i odwagę. Pomimo że nie udało mu się odkupić wymarzonego przedmiotu, rozpoczął tworzenie własnych filmów. Jego produkcje często przypominały magiczne przedstawienia teatralne. Twórca zawierał w nich wymyślne sztuczki i nieprawdopodobne wydarzenia, takie jak znikanie przedmiotów lub zmiana ich rozmiarów. Jego wczesne dzieła praktycznie nie miały żadnej fabuły, składały się głównie z zadziwiających efektów specjalnych. W jednym z nich Georges zagrał siedem różnych postaci, a aby to osiągnąć wykorzystał wielokrotną ekspozycję, polegającą na nakładaniu na siebie kilku obrazów. Podoba mi się, że eksperymentował z różnymi i niekiedy dziwnymi technikami, był naprawdę wytrwały i pomysłowy.


W 1907 roku w rezydencji w Montreuil zbudował swoje pierwsze studio filmowe, później tworzył tam swoje dzieła. Wygląda na to, że zdecydował się pozostać w biznesie filmowym na długo. Tak też się stało, a jego największym sukcesem stała się „Podróż na Księżyc” o dość absurdalnej fabule. Opowiada o grupie uczonych, którzy wybierają się w wyprawę na Księżyc. Wystrzeleni z armaty, trafiają na jego powierzchnię, a właściwie w jego oko. Aby unieszkodliwić mieszkańców Księżyca, ludzie muszą dotknąć ich parasolem.

Każdy film Méliès’a był idealnie dopracowany i doskonały, oczywiście jak na tamte czasy. Jego produkcje zawierały wiele trików i trochę przypominały bajki. Georges sam kreował kostiumy, dekoracje i dodatki. W swoich historiach fantazjował do woli, puszczając wodze wyobraźni. Warto zwrócić uwagę, że wiele czasu poświęcał także na ręczne malowanie klatek w niektórych filmach. Dzięki temu każde ujęcie wyglądało niepowtarzalnie i barwnie. Wraz z rozwojem kinematografii jego obrazy stały się coraz mniej popularne, a sam reżyser wpadł w kłopoty finansowe.W 1923 roku spalił i wyrzucił większość swoich filmów do Sekwany. Od tej pory pracował w sklepie z zabawkami i słodyczami. Niestety, tylko niektóre z jego dzieł zachowały się do naszych czasów. Francuz został jednak zapamiętany jako wielki i oryginalny wizjoner wczesnego kina. Prawdziwy Cinémagician!

piątek, 12 kwietnia 2013

Reżyser ekscentryk


Amerykański reżyser Tim Burton uważany jest za jednego z najznakomitszych i najoryginalniejszych współczesnych wizjonerów kina. Jego produkcje są zwykle świetnie dopracowane, wizualnie doprowadzone do perfekcji i intrygujące. Bardzo cenię go za to, że każdemu z nich nadaje niepowtarzalny, niesamowity, trochę bajkowy i mroczny klimat. Daję się porwać szaleństwu i jednocześnie geniuszowi tego fantastycznego twórcy. Ma on również ogromny talent do wymyślania wyjątkowych i ekscentrycznych bohaterów. Głównymi postaciami jego dzieł są zazwyczaj osoby niezwykłe, inne, osamotnione, czy niepasujące do świata, w którym żyją. Specyficzne i surrealistyczne poczucie humoru także stanowi jego znak rozpoznawczy. 



Moim zdaniem popis swoich niebywałych umiejętności Tim Burton dał szczególnie w takich obrazach jak: „Batman” (1989), „Edward Nożycoręki” (1990), „Jeździec bez głowy” (1999), czy „Duża Ryba” (2003). Stworzył on także, według mnie, warte uwagi animacje takie jak: „Vincent” (1982), czy „Gnijąca Panna Młoda” (2005).
Moim ulubionym filmem tego reżysera jest Sok z żuka (1988). Pomimo tego, że produkcja pochodzi z przed kilkudziesięciu lat, nadal niezwykle bawi i śmieszy. Opowiada o parze, która ulega nieszczęśliwemu wypadkowi i umiera. Powracają do swojego domu jako duchy. Twórca we wspaniały i ironiczny sposób ukazał wszystkie postaci. Najbardziej absurdalnym pomysłem okazał się Beetlejuice, bioegzorcysta.

Ostatnimi czasy Burton ma na swoim koncie zarówno wzloty, ja i upadki. Nawet jego słabsze obrazy (np. „Mroczne Cienie”, 2012) cieszą oko, ale wydają się mało wciągające i warte uwagi. Miejmy nadzieję, że nie zobaczymy u niego więcej przerostu formy nad treścią, jak było moim zdaniem w przypadku „Alicji w Krainie Czarów” (2010).

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Moje fascynacje i odkrywanie tajemnicy... Sugar Mana (2012)

tytuł oryginalny: Searching for Sugar Man
reżyseria: Malik Bendjelloul
scenariusz: Malik Bendjelloul
muzyka: Rodriguez
produkcja: Szwecja, Wielka Brytania
gatunek: dokumentalny

Czasami lubię obejrzeć dobry film dokumentalny, a jeszcze bardziej długometrażowy. Często bywa, że jego długość przerasta samych twórców, a temat i jego prezentacja – cierpliwość widza. Od razu przyznaję się, że „Sugar Mana” obejrzałem dopiero po prestiżowych rekomendacjach: zdobycie statuetki Oscara za najlepszy długometrażowy film dokumentalny oraz nagrody Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Telewizyjnych (BAFTA). Lubię po prostu coś sprawdzonego w tej kategorii i długości. Tak, nie mam cierpliwości na oglądanie byle czego… przez ponad 60 minut.

Oceniając krótko uważam, że jest to bardzo dobry i warty obejrzenia dokument. Moim zdaniem spodoba się głównie tym, którzy lubią historie oparte na faktach, czy muzykę jako dodatek do tekstów o treści społecznej, polityczno-filozoficznej i czasami odwołującej się do literatury.


Produkcja okazała się fascynująca, doskonała co do wyboru tematu i „sklecenia fabuły” (czasami jednak rzeczywiście sklecenia, gdyż brakuje tam płynności, pociągnięcia wielu tematów do końca) z tworzeniem odpowiedniego napięcia i niespodziewanej fabuły (tak, tak to w filmie dokumentalnym też jest ważne), czy próby dokładnego opowiedzenia całej historii toczącej się przez lata. Dodatkowo tym, co dodaje mu dużo wiarygodności, są autentyczne nagrania „poetyckiej muzyki” głównego bohatera - Sixto Díaz Rodríguez (Jesús Rodríguez), z jego ciekawymi tekstami. Stało się to zapewne podstawą do wybrania filmu na kandydata do tak wielu nagród.


Dla takiego widza jak ja, „Sugar Man” wydał się idealnym filmem dokumentalnym, ponieważ nie jest naładowany wiedzą, czy trudną terminologią. Nie wymaga też od bardzo uważnego śledzenia fabuły, czy wręcz przyswajania sobie wszystkiego co tam zostało przekazane, aby zrozumieć przesłanie. Po prostu ten film jest dość „lekki” i przyjemny. Na początku należałoby zaznaczyć, że obraz pochodzi sprzed ery Internetu, a część istotnej fabuły – czas popularności amerykańskiego barda „Sugar Mana” – działa się w odizolowanej od świata młodej społeczności RPA. Widzę tu pewne podobieństwa do Polski, oczywiście w tamtych latach, co chyba obecnie skutkuje tak dużym i szybkim wzrostem popularności muzyki Rodrigueza w naszym kraju. Niewątpliwie największa zagadka tego filmu i głównej postaci to praktycznie oderwanie się od muzyki na wiele dziesiątków lat, długi czas zapomnienia o nim i jego utworach. W dzisiejszych czasach wydaje się to wręcz niemożliwie w dobie medialnej TV, Internetu z You Tube’m. Widać to w tej produkcji szczególnie, pewien trud z dotarciem do osób, które by mogły coś o jego muzyce i o nim samym powiedzieć.

Czyli „Sugar Man” jest w pewien sposób fascynującym filmem archeologicznym... o odkopanym, autentycznym Tutenchamonie muzyki bobydylanowskiej lat 60-tych/70-tych dwudziestego wieku. Serdecznie polecam seans tego filmu na ten rok lub przyszłe lata.

Autor: Dan

piątek, 5 kwietnia 2013

Kobieta na Krańcu Świata - Martyna Wojciechowska

Martyna Wojciechowska znana jest przede wszystkim jako wytrwała podróżniczka, redaktorka polskiej edycji miesięcznika "National Geographic" oraz prezenterka telewizyjna. W tej książce ujawnia także swój talent pisarski i łatwość w uchwyceniu chwili na kartce papieru. Opowiada historie kilku niezwykłych kobiet, które zainspirowały ją. Pochodzą z różnych krajów wywodzą się z różnych kultury i mają inne obyczaje. Ich życie wygląda zupełnie odmiennie, od ubóstwa aż po luksus.

Autorce udało się doskonale osiągnąć swój cel: ukazać niesamowitą różnorodność ludzi. Udowadnia, że wszyscy mają prawo do szacunku, szczęścia i własnych zasad. Jej opisy są intrygujące i bardzo mnie zaskoczyły. Martyna przybliża w nich wiele zwyczajów i tradycji związanych z danym regionem. W interesujący sposób pokazuje codzienne trudy i problemy, z jakimi zmagają się bohaterki. Ujawnia ich tragedie, radości, czy smutki. Nie krytykuje, stara się zrozumieć i docenić. Wszystkie historie zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wywarły wiele emocji, podziwiałam, współczułam opisanym kobietom. Zdziwiła mnie niekiedy ich wewnętrzna siła, odwaga, czy samozaparcie. Niesłychane, że Carmen Rajos walczy na ringu z mężczyzna, zarabiając w ten sposób na swoją rodzinę, Daphne Sheldrick cały swój czas poświęca na opiekę nad słoniami, które ceni jak własne dzieci, a So Tonh jest saperką.

Najbardziej zaciekawiła mnie jednak relacja z podróży do Wenezueli. W Caracas można znaleźć ogromną ilość zakładów piękności. Kobiety pragną być ładne za wszelką cenę, poddając się nawet kilkunastu operacjom plastycznym. W swoim wyglądzie poprawiają niemal wszystko. Szczególnie zwróciłam uwagę na spotkanie z 62-latką, która przeszła już 10 zabiegów. Ze zdziwieniem i przerażeniem czytałam o dziewczynach wysyłanych do specjalnych szkół dla miss. Martyna świetnie przedstawiła sytuację w tym mieście i znaczenie jakie dla niektórych odgrywa uroda. To chyba najbardziej „kobiecy” wątek tej książki.

Ogromną zaletą „Kobiety na Krańcu Świata” jest jej narracja. Okazała się dynamiczna i sugestywna. Autorka opowiada wprost cudownie i potrafi przykuć uwagę czytelnika. Relacjonuje z ogromnym zaangażowaniem i czuć jakie emocje wywołują u niej poszczególne podróże. Dzięki temu czyta się lekko i przyjemnie, dosłownie nie można się oderwać. Dzieło uczy i otwiera oczy na otaczający nas świat.
Książka jest bardzo ładnie wydana, znajduje się tam naprawdę wiele barwnych i fantastycznych zdjęć. Zawierają intrygujące ujęcia pokazujące życie bohaterek. Fotografie sprawiają, że dzieło staje się bardziej realistyczne i wyjątkowe. Dzięki nim można łatwiej dać się porwać wspaniałym przygodom razem z Martyną Wojciechowską i jej ekipą.

Polecam „Kobietę na Krańcu Świata” nie tylko miłośnikom podróży. Warto zagłębić się w lekturę i oderwać od codzienności.
Ocena: 5/6