sobota, 29 czerwca 2013

Iluzja (2013), czyli magia oszustwa

tytuł oryginalny: Now You See Me
reżyseria: Louis Leterrier
scenariusz: Boaz Yakin, Edward Ricourt, Ed Solomon
muzyka: Brian Tyler
produkcja: USA
gatunek: kryminał, thriller

„Iluzja” już w zwiastunie zapowiada się naprawdę spektakularnie, chwilami przywodzi jednak na myśl znakomity „Prestiż”. Pomimo podobnej tematyki, niektórych dialogów i postaci Michaela Caine’a, oba filmy mają niewiele wspólnego. Na szczęście. Louis Leterrier łączy magię, kryminał i wątki sensacyjne, sprawiając, że seans jest rozrywką w solidnym wydaniu.

J. Daniel Atlas (Jesse Eisenberg), specjalista od sztuczek karcianych, mentalista Merritt McKinney (Woody Harrelson), sprytny i zwinny Jack Wilder (Dave Franco) oraz mistrzyni wodnych ucieczek Henley Reeves (Isla Fisher) są podrzędnymi magikami. Wkrótce zostają zauważeni i docenieni przez tajemniczą organizację zbierającą ekipę utalentowanych młodych ludzi. Dzięki wsparciu finansowemu Arthura Tresslera (Michael Caine), czwórka iluzjonistów szybko zyskuje rozgłos. Jeszcze większą sławę osiąga po finałowym występie na jednym ze spektakli w Ameryce – rabują francuski bank bez wychodzenia ze studia. W pościg za nimi ruszają agenci FBI na czele z Dylanem Rhodes’em (Mark Ruffalo) i Almą Dray (Mélanie Laurent) oraz Thaddeusem Bradley’em (Morgan Freeman), od lat rozwikłującym kuglarskie triki.


„Iluzja” nie sili się na bycie arcydziełem kinematografii, nie próbuje też przekazać żadnych mądrości czy prawd. Nie jest to ambitny, ale stricte rozrywkowy film. Akcja rozwija się bardzo dynamicznie; zjawiskowe przedstawienia, pościgi, strzelaniny i bijatyki nie pozwalają na nudę. Brakuje tu jednak właśnie jakiejś głębi czy ciekawego ukazania psychologii postaci. Przez to produkcja wydała mi się dość płytka, choć, nie ukrywam, ogląda się ją z przyjemnością. Jej sednem i główną atrakcją okazują się oczywiście pokazy iluzjonistyczne, dla których naprawdę warto po tę pozycję sięgnąć. Ogromna scena, błyski reflektorów, czterech mężczyzn i kobieta, którzy nawet z ekranu potrafią oczarować. Prezentują zarówno proste, jak i bardzo wyszukane triki, każdy jest niesamowicie dopracowany. Im bliżej patrzymy, tym mniej widzimy, jak zauważył bohater Morgana Freemana. Po jakimś czasie twórcy ujawniają, na czym polega dana sztuczka i jak ją wykonano. Zdumienie i podziw – gwarantowane. Nierozłącznym elementem tego filmu staje się również błyskotliwy i nienachalny humor, który towarzyszy bohaterom niemal na każdym kroku. Louis Leterrier sprawnie manipuluje komizmem słownym i sytuacyjnym. 


"Iluzja" zadziwia i puszcza oko do widza, gdy udaje mu się go oszukać. Scenariusz oceniam jako całkiem dobry, nie brakuje w nim jednak niedociągnięć. Historia okazała się niezwykle pomysłowa, zabawna i intrygująca. Nic nie jest jednak w stanie zalepić luk fabularnych, które wraz z rozwojem akcji stają się coraz bardziej widoczne. Niektóre rozwiązania można potraktować z przymrużeniem oka, ale chwilami film jest wyjątkowo absurdalny. Fabuła wydała mi się niespójna i nierówna, mimo to interesująca i całkiem wciągająca. Zakończenie zaskakuje, ale nie oryginalnością, ale swoim brakiem realizmu. Twórcy demaskują niemal każdą ukazaną przez siebie sztuczkę, ale ostatnie sceny nie są tak wiarygodne. Rozwiązanie zagadki okazuje się beznadziejne i zupełnie nieprzekonujące. 


Gra aktorska prezentuje się naprawdę przyzwoicie; uważam, że obsada została ciekawie dobrana. Wyciągnęli, co mogli z niezbyt dobrze rozrysowanych bohaterów. Jesse Eisenberg jako J. Daniel Atlas spisał się nieźle. Moją uwagę zwrócił także niepokorny i znakomity Woody Harrelson, który najwyraźniej w tego rodzaju rolach radzi sobie najlepiej. Świetnie zagrał przesiąkniętego cynizmem i nieco próżnego magika o zbyt wybujałym ego. Merritt McKinney jest tym samym najśmieszniejszą i bardzo urzekającą postacią. Isla Fisher występuje właściwie tylko jako żeński pierwiastek w grupie magików. Kreacja Henley okazała się niewyrazista i prawie nic nieznacząca, a szkoda. Dave Franco ginie gdzieś w cieniu swoich sławnych kolegów z planu, co dowodzi, że nie ma nic wyjątkowego do pokazania. Jack Wilder jest po prostu nudny i płytki, aktor zupełnie nie wykorzystał potencjału tej postaci. Mark Ruffalo i Mélanie Laurent wydali mi się intrygującym i niekonwencjonalnym duetem. Oboje nie zawiedli oczekiwań i poradzili sobie doskonale. Morgan Freeman i Michael Caine są jak zwykle w formie, ale stanowią w tym filmie raczej dodatek.

„Iluzja” to niezły film, niestety, braki w scenariuszu bardzo rzucają się w oczy. Warto go jednak obejrzeć z dwóch prostych powodów: dla magicznych spektakli i świetnej zabawy.
Ocena: 6/10

środa, 26 czerwca 2013

J'adore le cinéma, czyli moje ulubione filmy francuskie

Żandarm z Saint-Tropez /  Le Gendarme de St. Tropez (1964)

„Żandarm z Saint-Tropez” to pierwsza i, moim zdaniem, najlepsza część przygód francuskich policjantów. Głównym źródłem humoru jest oczywiście sam Louis de Funès, nie brakuje także komizmu słownego i sytuacyjnego. Nieudolność, choć ogromna determinacja bohaterów, jest motorem napędowym całej akcji i powoduje wiele zabawnych wydarzeń. Z żandarmem nie można się nudzić ani na chwilę, mimo upływu lat to nadal świeża rozrywka w doskonałym wydaniu.

Wielki Błękit / Le Grand bleu (1988)

„Wielki Błękit” to bardzo pasjonujący i inspirujący film o nurkowaniu. Koledzy od dzieciństwa, Enzo i Jacques powoli, pomimo zaciętej rywalizacji w zawodach, zaprzyjaźniają się. Historia fascynuje, bawi, smuci i wzrusza, sprawia, że seans staje się unikalnym przeżyciem. Bardzo dobrze dobrana obsada wykreowała wiarygodne i charyzmatyczne postacie. Piękne zdjęcia i wyjątkowa muzyka tworzą fantastyczny klimat i oczarowują. Wielka uczta dla oka i ucha. 

Leon Zawodowiec / Léon (1994)

„Leon Zawodowiec” to poruszająca i zajmująca opowieść o przyjaźni płatnego zabójcy i dziewczynki, której cała rodzina zostaje brutalnie zamordowana. Uwagę przykuwa intrygujące i paradoksalne ukazanie głównego bohatera – jego wrażliwość i cichość. Zachwyca genialna gra aktorska Jeana Reno, Gary’ego Oldmana oraz młodziutkiej Natalie Portman. Garść różnorodnych emocji i niezwykłych przeżyć w trakcie seansu gwarantowana.

Amelia / Le Fabuleux destin d'Amélie Poulain  (2001)

„Amelia” to porywająca i nieszablonowa opowieść, urzekająca zarówno treścią, jak i formą. Życie Amelii to niesamowita i kolorowa przygoda, w której niemal wszystko okazuje się możliwe. Wrodzoną nieśmiałość i skrytość przełamuje, gdy odkrywa miłość swojego życia. Wyraziste i szalone postacie, barwne i niepowtarzalne miejsca, fascynująca, choć nieskomplikowana historia, wyjątkowa muzyka w tle tworzą cudny i magiczny klimat. Zadziwia również urocza Audrey Tatou w roli głównej.

Motyl i skafander / Le Scaphandre et le papillon (2007)

Już sama koncepcja wydaje się genialna – ukazanie świata z perspektywy nagle sparaliżowanego mężczyzny, który może porozumiewać się tylko mrugając. Tym sposobem z pomocą asystentki tworzy i z sukcesem wydaje książkę o swoim życiu. Historia porusza i przejmuje, zadziwia swoją autentycznością i daje dużo do myślenia. Film okazuje się także wyśmienicie zrealizowany – ma fenomenalne zdjęcia i mistrzowski montaż. 

Jeszcze dalej niż północ / Bienvenue chez les Ch’tis (2008)

„Jeszcze dalej niż północ” to bez wątpienia jedna z najlepszych komedii, jakie widziałam. Listonosz zostaje przeniesiony na okrytą złą sławą północ Francji, pobyt okazuje się przyjemną ucieczką od dawnego życia. Błyskotliwy humor, lekki absurd i zdecydowane łamanie stereotypów są nieodłącznymi elementami tej produkcji. Historia zaskakuje i bawi, aktorzy spisują się na medal, a w tle można podziwiać małomiasteczkowe krajobrazy.

Nietykalni / Intouchables (2011) 

„Nietykalni” czyli fenomen 2011 roku, historia sparaliżowanego bogacza i jego ciemnoskórego opiekuna. Najpiękniejsze jest to, że pomimo wyraźnych różnic pochodzenia, charakteru i zainteresowań Philippe i Driss świetnie się ze sobą dogadują i tworzy się pomiędzy nimi silna więź. Wciągający i wiarygodny scenariusz, duża dawka inteligentnego humoru, wspaniała gra aktorska i znakomita ścieżka dźwiękowa sprawiają, że seans to po prostu czysta przyjemność.

sobota, 22 czerwca 2013

Rydwany ognia (1981), czyli w biegu po sukces

tytuł oryginalny: Chariots of Fire
reżyseria: Hugh Hudson
scenariusz: Colin Welland
muzyka: Vangelis
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat historyczny, sportowy

Według mnie „Rydwany ognia” są znane głównie, dzięki znakomitej, nagrodzonej Oscarem muzyce Vangelisa. Z drugiej strony, zdobyły też trzy statuetki w innych, istotnych kategoriach – najlepszy film, scenariusz i kostiumy. Wiadomo jednak nie od dziś, że ilość nagród niekoniecznie świadczy o jakości. Nie ukrywam, że do seansu nastawiłam się dosyć negatywnie i bałam się, że nie pozostawię na tej produkcji suchej nitki. Nie jest jednak tak źle, jak mogłoby się wydawać.

Harold Abrahams (Ben Cross) ma żydowskie pochodzenie i studiuje w Cambridge. Eric Liddell (Ian Charleson) jest szkockim misjonarzem ewangelickim. Obaj są uzdolnionymi i cenionymi biegaczami. Pierwszemu z nich kariera sportowa umożliwia przełamanie barier rasowych i uprzedzeń. Drugi wypełnia swoje powołanie, a talent traktuje jako wielki dar od Boga. Innym szybkim lekkoatletą okazuje się także Andrew Lindsay (Nigel Havers), biegania nie ocenia jednak jako życiowy priorytet. Wszyscy zamierzają startować w Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu w 1924 roku.


Żeby stworzyć interesujący film o czymś tak niekonwencjonalnym jak bieganie, naprawdę trzeba być geniuszem. Hugh Hudsonowi się to nie udało, ale na szczęście, nie poniósł też całkowitej porażki. „Rydwany ognia” okazały się raczej monotonnym, ale wizualnie dobrze zrealizowanym dziełem. Początkowo nudziłam się niemiłosiernie i nawet Vangelis nie potrafił mnie pocieszyć. Najpierw większość scen wnosi niewiele, a bohaterowie wydają się wyjątkowo jednowymiarowi i banalni. Po jakimś czasie akcja zaczyna się jednak rozwijać, poznajemy lepiej osobowości i aspiracje biegaczy. Nie są już płascy, ale naprawdę wiarygodni i ciekawi. W ostatecznym rozrachunku stanowi to duży plus – postacie stają się namacalne, choć ich losy są w większości przedstawione w niezbyt wciągający sposób. W dalszej części ten aspekt ulega znacznej poprawie, nawet seans już tak nie nuży. Produkcja jest jednak cały czas przeraźliwie jednostajna, brakuje klarownego i mocno zarysowanego punktu kulminacyjnego. Scenariusz nie stanowi odpowiedniej podstawy, fabuła w ogóle nie porywa i nie zaskakuje. Niestety, mając taki warsztat, twórcom nie udało się z pasją opowiedzieć o dwóch intrygujących sportowcach. Zawody i rywalizacja nie wywołują praktycznie żadnych emocji, a wątek bezpośredniego starcia  pomiędzy Abrahams’em a Liddell’em ostatecznie zostaje zupełnie porzucony. Mimo wszystko „Rydwany ognia” to niezły film, który ma także kilka interesujących scen i inspirujące dialogi. 


Członkowie obsady nie mieli wielkiego pola do popisu, mimo to gra aktorska okazała się bardzo dobra i przede wszystkim przekonująca. Właśnie dzięki temu, jak już wcześniej wspominałam, bohaterowie są niezwykle prawdziwi. Moim zdaniem najbardziej wyróżnia się nagrodzony BAFTĄ, Ian Holm jako trener Sam Mussabini. Spisał się znakomicie i stworzył charakterystyczną postać, która ma znaczny wpływ na rozwój kariery Abrahamsa. W jego roli wystąpił Ben Cross, który poprawnie poradził sobie z postawionym mu zadaniem. Świetnie ukazał determinację, ambicję i pragnienie zwycięstwa. Przyzwoicie zagrał także Ian Charleson, jednak moją uwagę zwrócił szczególnie Nigel Havers jako Andrew Lindsay. Jego bohater przekonał mnie do siebie i szybko zaczęłam go darzyć dużą sympatią. Ścieżka dźwiękowa jest niesamowitym i intrygującym tłem. Wydaje się nieco ‘odrealniona’, ale mimo wszystko wpasowała się i nawet ubarwiła klimat filmu. Sekwencje na plaży znakomicie uwypukliły ogromny potencjał i wspaniałość muzyki Vangelisa.

„Rydwany ognia” to średnie i nieoszałamiające dzieło. Myślę jednak, że twórcy osiągnęli swój najważniejszy cel – wiarygodnie sportretowali dwóch znakomitych biegaczy. W wolnej chwili polecam jako ciekawostkę, ale nie nalegam.
Ocena: 5/10

środa, 19 czerwca 2013

Papierowe Miasta - John Green

„Gwiazd naszych wina” przyniosła amerykańskiemu pisarzowi Johnowi Green’owi międzynarodowy sukces. Jego poprzednia powieść niedawno doczekała się swojej polskiej premiery. „Papierowe miasta” są zajmujące i inspirujące, szybko wciągają i nie pozwalają się oderwać. Autor udowadnia, że można w niezwykły sposób opowiedzieć historię o zwykłych ludziach. Z użyciem skromnych środków sprawia, że stają się oni niepowtarzalni i barwni.

Quentin Jacobsen ma osiemnaście lat, dwóch dobrych przyjaciół – Bena i Radara, od dzieciństwa jest zakochany w swojej koleżance zbuntowanej i niepokornej Margo Roth Spiegelman. Dziewczyna nie stosuje się do zasad, ucieka z domu, planuje zuchwałe włamania i kradzieże, w szkole jest darzona dużym szacunkiem i podziwiana. Ona i Q kiedyś często się ze sobą spotykali, ale teraz w ogóle nie rozmawiają. Życie chłopaka wydaje się monotonne i przewidywalne aż do pewnej nocy, gdy w jego oknie pojawia się Margo. Namawia go do pomocy i wciąga w wir niesamowitych zdarzeń, a następnego dnia znika. Zafascynowany Quentin wraz z przyjaciółmi postanawia ją odnaleźć. Idąc tropem wielu dziwnych wskazówek wyrusza w podróż po USA. Pragnie za wszelką cenę dowiedzieć się, kim i jaka naprawdę jest Margo.

Mam wrażenie, że nie zależnie od tego o czym pisałby John Green, czytałoby się to znakomicie. Jego styl pisarski jest bardzo przystępny i łatwy w odbiorze. Na kartach książek, uwielbia się dzielić swoimi przemyśleniami i filozoficznymi refleksjami. Przekazuje interesujące prawdy życiowe, chwilami zmusza do głębszej zadumy nawet nad pozornie błahymi sprawami. „Papierowe miasta” to błyskotliwa i inteligentnie skonstruowana powieść o poszukiwaniu siebie. Oczarowuje swoją prostotą, ale jednocześnie wyrazistością formy. Pochłonęłam ją dosłownie jednym tchem, mimo tego że tematyka raczej nie jest mi bliska. Na szczęście, dzieło nie daje się łatwo zaszufladkować w kategorii ‘dla młodzieży’ i ‘o młodzieży’, kryje w sobie dużo więcej. Co najważniejsze, lektura zapewnia niebywałą rozrywkę i przyjemność. Fabuła nie jest szablonowa, ale zupełnie świeża i niesamowicie pomysłowa. Śmieszy, zadziwia, bawi i zaskakuje. Bohaterowie okazali się bardzo realni i wiarygodni, mimo tego że wyczyniają niespotykane i chwilami zupełnie niemożliwe rzeczy. Przeżywają niesłychane i fascynujące przygody, dzięki którym odkrywają, że ludzie są często inni niż się wydają. Czytelnik może szybko utożsamić się z główną postacią, pomimo jego fatalnego i ślepego zauroczenia. Quentin to spokojny i niczym niewyróżniający się uczeń liceum, dzięki znajomości z Margo jego życie gwałtownie się zmienia i nabiera nowych kolorów.

„Papierowe miasta” to pasjonująca i odkrywcza powieść. John Green wprawdzie nie ujął mnie tak jak w „Gwiazd naszych wina”, ale to dzieło wcale nie zawiodło moich oczekiwań. Serdecznie polecam!
Ocena: 5/6

niedziela, 16 czerwca 2013

Pokuta (2007), czyli skutki nieporozumienia

tytuł oryginalny: Atonement
reżyseria: Joe Wright
scenariusz: Christopher Hampton
muzyka: Dario Marianelli
produkcja: Francja, USA, Wielka Brytania
gatunek: melodramat

„Pokuta” to pierwszy z kolekcji trzech filmów z Keirą Knightley,  po który sięgnęłam. Nie widziałam także innych dzieł z dorobku Joe’go Wrighta. Nie wiedziałam więc właściwie,, czego się mogę spodziewać i nie miałam zbyt wygórowanych oczekiwań. Dostałam solidny i całkiem ciekawy obraz, choć niewątpliwie mógł być zdecydowanie lepszy.

Trzynastoletnia Briony Tallis (Saoirse Ronan) pochodzi z zamożnej angielskiej rodziny. Ma niezwykle bujną wyobraźnię, a jej ogromną pasją jest pisanie opowiadań i sztuk teatralnych. Próbuje nawet zaangażować swoją kuzynkę Lolę (Juno Temple) oraz bliźnięta Jacksona i Pierrota do ról w swoim przedstawieniu. Pewnego dnia dziewczynka widzi niejednoznaczną scenę pomiędzy jej siostrą Cecilią (Keira Knightley) a podkochującym się w niej synem służącej, Robbie’m Turner’em (James McAvoy). Gdy Briony odkrywa jego sprośny list miłosny skierowany do Cecilii, nabiera coraz więcej podejrzeń odnośnie jego zamiarów. Wkrótce zostaje oskarżony o przestępstwo, którego nie popełnił i trafia do więzienia. Po długiej rozłące zakochani spotykają się ponownie. 


„Pokuta” to przyzwoita i całkiem zajmująca produkcja. Historia wyłamuje się ze schematów, pomysł okazał się dość oryginalny. Wątek miłosny nie jest tak oczywisty i radosny jak zwykle, na ścieżce do szczęścia bohaterowie spotykają niemal same przeciwności. Mimo wspaniałego potencjału, obraz znacznie traci na tym, w jaki sposób została poprowadzona akcja. Pierwsza połowa filmu jest porządna i niezwykle wciągająca. Poznajemy całą galę przedziwnych i niespotykanych bohaterów, którzy właściwie niewiele wiedzą o sobie nawzajem. Briony nie znajduje dobrego porozumienia z siostrą i nie dogaduje się z kuzynami, Cecilia i Robbie zakochują się w sobie nawzajem znając się dość pobieżnie. Największą tajemnicą jest jednak Paul Marshall, bogacz i właściciel fabryk czekolady. Szkoda, że w późniejszej części ekranizacji jego postać pozostaje gdzieś w tle. Niestety, gdy przeskakujemy w czasie cztery lata do przodu, wspaniały klimat wytworzony przez Wrighta nagle pryska. Zakończenie ratuje jednak całość, okazuje się nieprzewidywalne, a przede wszystkim niesztampowe. 


Z jednej strony wykonanie jest więc beznadziejne, ale z drugiej znakomite. Twórcom nie udało się w intrygujący sposób opowiedzieć całej historii. Spłycili niektóre wątki, chwilami produkcja staje się chaotyczna i niespójna. Przyczyniła się do tego również zaburzona chronologia. Widocznie Wright chciał być oryginalny w realizacji – wymieszał ze sobą wydarzenia sprzed różnych okresów. Niektóre ujęcia oglądamy nawet dwa razy tylko, że z różnych perspektyw. Niby fajnie, ale jednak coś tu nie gra. O ile jeszcze na początku wszystko się jakoś łączy, później jest coraz gorzej.  Niektóre sceny dłużą się niemiłosiernie, a wnoszą tak naprawdę niewiele, inne są zbyt dynamiczne. Według mnie zbyt ‘odważny’ montaż sprawił, że dzieło chwilami ciężko się ogląda. Wspaniałą stroną wykonania jest za to warstwa artystyczna. Scenografia jest doskonała, zachwycają szczególnie sceny plenerowe i w bogatych wnętrzach. Z wyrazistych kostiumów zapamiętałam ładną, zieloną suknię Keiry. Oscarowa ścieżka dźwiękowa wydała mi się przecudna i niezwykła. Połączenie dźwięków instrumentów i odgłosów klawiszy maszyny do pisania okazało się znakomitym pomysłem.


Keira Knightley stała się aktorką numer jeden w kategorii melodramaty i filmy kostiumowe. Ilość takich ról w jej dorobku niekoniecznie staje się jednak proporcjonalna do jakości kolejnych kreacji. W jej grze brakuje świeżości, to sprawiło, że jako Cecilia Tallis niczym się nie wyróżnia ani nie zwraca uwagi. Spisała się poprawnie, ale nie pokazała zupełnie nic nowego. Jej bohaterka wydaje się jednowymiarowa i nieciekawa, w końcu przesuwa się nawet na drugi plan. Na dobrą sprawę  dowiadujemy się o niej naprawdę niewiele, chwilami ciężko uwierzyć w jej miłość. Nie ukrywam, że ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu najlepiej poradził sobie James McAvoy. Zagrał znakomicie i niesamowicie przekonująco. Widać, że aktor bardzo wczuł się w rolę, dzięki temu udało mu się świetnie ukazać uczucia i emocje Robbie’go – od wielkiego zauroczenia, przez szaleńcze pożądanie, strach, gniew, aż do smutku i żalu. Na ekranie wspaniale ukazał jego różne oblicza. Stworzył intrygującą i fascynującą postać, która przez tragiczne nieporozumienie straciła niemal wszystko – dom, ukochaną i swoje dawne życie. W roli Paula Marshalla epizodyczne wystąpił genialny Benedict Cumberbatch. Jego gra okazała się brawurowa i bezbłędna, jak zwykle każdy gest i mimika zostały doskonale opanowane. Po jego zachowaniu, intonacji głosu, a nawet oczach można domyśleć się, że coś ukrywa. Po seansie ciężkostrawnej (tak, to idealne określenie) „Nostalgii anioła” mam uraz do Saoirse Ronan. Tutaj poradziła sobie dobrze, tym bardziej, że miała dopiero czternaście lat. Cały czas niestety przypominała mi się jej bohaterka z owego nieszczęsnego filmu, równie irytująca jak Briony Tallis. Mimo całkiem udanej roli, moim zdaniem nominacja do Oscara to przesada. Nie mam pojęcia, kto dobrał Romolę Garai jako jej starszą wersję – powiem tylko, że to wielka pomyłka.

„Pokuta” to dobry, ale nie porywający film. Warto obejrzeć przede wszystkim dla fenomenalnego Jamesa McAvoy’a, pięknej muzyki i nietuzinkowej historii. Miało być 6, ale niech będzie naciągane 7.
Ocena: 7/10

czwartek, 13 czerwca 2013

#4 Przedwakacyjny stosik filmowy


Pomyślałam, że warto pochwalić się swoimi ostatnimi zdobyczami filmowymi:
1. „Wielki Błękit” – po pierwsze Luc Besson, po drugie Jean Reno;
2. „Drive” – obejrzałam, bardzo dobry i oczarowujący;
3. „A teraz coś z zupełnie innej beczki” – Monty Pythona musiałam zakupić koniecznie;
4. „Lepiej być nie może” – obejrzałam i się zakochałam :) wspaniały i zabawny film, recenzja wkrótce;
5. Kolekcja: „Anna Karenina”, „Pokuta”, „Duma i uprzedzenie” – lubię Keirę, ale boję się, bo przy „Księżnej” się wynudziłam;
6. Kolekcja: „Annie Hall”, „Rydwany Ognia”, „Titanic”, „West Side Story”, „Rain Man” – zaciekawiły mnie filmy, obejrzałam już trzy z nich.

Podoba Wam się coś z mojego stosu? Jak tam Wasze zbiory?

niedziela, 9 czerwca 2013

The Melancholy Death of Oyster Boy & Other Stories - Tim Burton


W 1997 roku ekscentryczny twórca filmowy Tim Burton napisał zbiór wierszy pt. „The Melancholy Death of Oyster Boy & Other Stories”. Opatrzył je samodzielnie wykonanymi, barwnymi i charakterystycznymi ilustracjami. Opowieści są przepełnione specyficznym czarnym humorem, występują w nich też niesamowite i fantazyjne postacie.

Moje wydanie zawiera wiersze zarówno po angielsku, jak i po francusku (obu języków się uczę). Na dziś proponuję Wam lekturę dwóch zabawnych historyjek.


The Girl With Many Eyes

One day in the park
I had quite a surprise.
I met a girl
who had many eyes.

She was really quite pretty
(and also quite shocking!)
and I noticed she had a mouth,
so we ended up talking.

We talked about flowers,
and her poetry classes,
and the problems she'd have
if she ever wore glasses.

It's great to now a girl
who has so many eyes,
but you really get wet
when she breaks down and cries.


Sue

To avoid a law suit,
we'll just call her Sue
(or "that girl who likes
to sniff lots of glue").

The reason I know
that this is the case
is when she blow her nose,
kleenex sticks to her face.

czwartek, 6 czerwca 2013

Magia charakteryzacji, czyli filmowe metamorfozy cz. 2

Tym razem przedstawiam Wam mój TOP 13 najbardziej niezwykłych filmowych wcieleń, dla których aktorzy przeszli niebywałą przemianę. 

1. Kompania krasnoludów („Hobbit”)

2. Michael Keaton jako Beetlejuice („Sok z żuka”)


3. Tom Hanks jako Henry Goose („Atlas chmur”)

4. Tom Cruise jako Less Grossman („Jaja w tropikach”)

5. Dustin Hoffman jako Dorothy Michaels („Tootsie”)

6. Brad Pitt jako Benjamin Button („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona“)

7. Hugo Weaving jako pielęgniarka Noakes („Atlas chmur”)

8. Robert Downey Jr. jako Kirk Lazarus („Jaja w tropikach”)

9. Heath Ledger jako Joker („Mroczny Rycerz”)

10. Robin Williams jako pani Doubtfire („Pani Doubtfire”)

11. Hugh Grant jako wódz Kona („Atlas chmur”)

12. Richard Gere jako Bob Dylan (I’m not there. Gdzie indziej jestem”)

13. Anthony Hopkins jako Alfred Hitchcock („Hitchock”)

wtorek, 4 czerwca 2013

Magia charakteryzacji, czyli filmowe metamorfozy cz. 1

Przedstawiam Wam mój TOP 10 najbardziej niezwykłych filmowych wcieleń, dla których aktorki przeszły niebywałą przemianę. 

1. Halle Berry jako Dr Ovid („Atlas Chmur”)

2. Nicole Kidman jako Virginia Woolf („Godziny”)


3. Charlize Theron jako Aileen Wuornos („Monster”)

4. Marion Cotillard jako Edith Piaf („Niczego nie żałuję – Edith Piaf”)

5. Emma Thompson jako Niania McPhee („Niania”)

6. Helena Bonham Carter jako Czerwona Królowa („Alicja w Krainie Czarów”)

7. Cate Blanchett jako Bob Dylan („I’m Not There. Gdzie indziej jestem”)

8. Glenn Close jako Albert Nobbs („Albert Nobbs”)

9. Michelle Williams jako Marilyn Monroe („Mój tydzień z Marilyn”)

10. Elizabeth Banks jako Effie Trinket („Igrzyska Śmierci”)