piątek, 30 sierpnia 2013

5 filmów mojego dzieciństwa


Bardzo spodobał mi się pomysł na zabawę blogową polegającą na wybraniu pięciu najważniejszych filmów swojego dzieciństwa. Od małego oglądałam dużo bajek i przygodowych, lecz moja fascynacja kinem zapoczątkowała się pod koniec szkoły podstawowej. Przedstawiam Wam dzieła, które wspominam najmilej i do których czasem wracam. 

Park Jurajski (1993)

Pierwszy film, który przychodzi mi do głowy to zadziwiający „Park Jurajski”. Steven Spielberg stworzył pasjonujący i niemal wzorcowy przepis na znakomite kino. Zachwyciły mnie spektakularne efekty specjalne, a dinozaury wydawały się naprawdę przerażające. Pomimo tego, że widziałam go już wiele razy, zawsze z chęcią daję się porwać jego niezwykłemu klimatowi. Od pierwszego seansu, moim ulubieńcem stał się nieco zgryźliwy dr Ian Malcolm, w którego rolę wcielił się Jeff Goldblum.

Notting Hill (1999)

„Notting Hill” to chyba najbardziej urocza i jedna z moich ulubionych komedii romantycznych. Interesująca opowieść z wątkami humorystycznymi, sympatyczni bohaterowie i wyśmienita ścieżka dźwiękowa sprawiają, że film ciągle oglądam z wielką przyjemnością. Po nim wyjątkowo polubiłam Hugh Granta za jego wiarygodną i taką szczerą grę aktorską.

Atlantyda – zaginiony ląd (2001)

Warto zwrócić także uwagę na animację, dlatego zdecydowałam się wyróżnić niedocenioną „Atlantydę – zaginiony ląd”. Elementy fantasy i science-fiction zostały zgrabnie wplecione w ciekawą, przygodową fabułę. Na cudowny klimat tego obrazu składają się piękna animacja, barwni bohaterowie, niesamowita historia i przyjemna muzyka Jamesa Newtona Howarda.

Asterix i Obelix: Misja Kleopatra (2002)

W zestawieniu nie mogło zabraknąć najzabawniejszej części o przygodach dwóch Galów. Do dzisiaj całą serię fabularną, jak i animowaną (szczególnie „12 prac Asterixa”) wspominam z dużym sentymentem. „Misja Kleopatra” jest wspaniałą produkcją familijną, w której nieodłączny element stanowi genialny humor. Tak dobrze się ją ogląda, również ze względu na rewelacyjny, co się rzadko zdarza, dubbing.

Seria „Harry Potter”

Niełatwo było wybrać jeszcze jedną filmową serię. Zastanawiałam się nad niesamowitymi „Gwiezdnymi Wojnami”, fascynującym „Indianą Jonesem” i moimi ukochanymi „Piratami z Karaibów”, ale ostatecznie wybrałam coś najbardziej oczywistego. Po „Harry’ego Pottera” lubię czasem sięgnąć, pomimo tego, że znam całą fabułę na pamięć. To taki rodzaj kina, który nigdy się nie znudzi i warto do niego wracać. Najbardziej cenię „Więźnia Azkabanu”, który oczarował mnie swoim mrocznym klimatem i kapitalną historią. 

wtorek, 27 sierpnia 2013

Moja łódź podwodna (2010), czyli urocza naiwność

tytuł oryginalny: Submarine
reżyseria: Richard Ayoade
scenariusz: Richard Ayoade
muzyka: Andrew Hewitt
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat, komedia

Czasem zdarzają się takie filmy, w których nie można utożsamić się z żadnym z bohaterów. Jeszcze rzadziej trafia się na takie, w których bohaterów trudno lub nawet niemożliwe jest polubić. W „Mojej łodzi podwodnej” Richard Ayoade udowadnia, że nie musi to wcale dyskwalifikować danego dzieła w oczach odbiorcy ani odbierać mu przyjemności z seansu. Jego postaci, pomimo wszystkich wad, okazują się jednak bardzo interesujące.

Oliver Tate (Craig Roberts) ma piętnaście lat, prowadzi monotonne życie w miasteczku, w którym nic się nie dzieje. Nie ma dobrych przyjaciół, dysponuje za to ogromną, niczym nieograniczoną wyobraźnią. Na lekcji myśli, jak zachowaliby się ludzie z jego otoczenia, gdyby nagle zginął, udaje, że jest bohaterem własnego filmu. Wkrótce, na swoje nieszczęście, chłopak zakochuje się w niepokornej Jordanie Bevan (Yasmin Paige), która nie znosi romantyzmu. 


„Moja łódź podwodna” nie jest arcydziełem czy wyjątkowo odkrywcza w swoim gatunku. Od początku jednak niezwykle przykuwa uwagę; okazuje się niekonwencjonalną i fascynującą opowieścią o dorastaniu z perspektywy młodego ekscentryka. Wpuszcza on widza do swojego świata, jako narrator oprowadza i opowiada o nim. Taki zabieg sprawia, że seans bawi i zapewnia świetną rozrywkę. Fabuła wydaje się zupełnie nieprzewidywalna i pasjonująca. Pomimo nieco schematycznej konstrukcji, prostych i pozornie niezaskakujących motywów, film jest intrygujący i nieszablonowy. To melancholijna i pełna niewyjaśnionej tęsknoty podróż w poszukiwaniu własnej drogi. Na każdym kroku można wyraźnie odczuć towarzyszący jej niesamowity klimat osamotnienia i niepokojącej pustki. 


Najciekawsze, że Ayoade nie stara się stworzyć postaci idealnych, a wręcz przeciwnie. Ukazuje każdą z nich w pełnym świetle, obdarowując je w równym stopniu zaletami, co wadami. Na zasadzie kontrastów wykorzystuje nieco oklepany już motyw niedopasowania i niepewności. Oliver jest błyskotliwy i wrażliwy, nie potrafi się dostosować i znaleźć bratniej duszy. Dzięki sile wyobraźni, myślami próbuje wyrwać się z głośnego i niesprawiedliwego środowiska szkolnego, oddzielić od trudów codziennego życia. Pomimo jego uroczej naiwności, często wydaje się zarozumiały i wścibski. Chłopak zmaga się z różnymi przeszkodami, a na swojej drodze spotyka galę abstrakcyjnych ludzi. Craig Roberts, który wcielił się w jego rolę, poradził sobie zadziwiająco dobrze i przekonująco. Mam wrażenie, że tym, co w jakiś sposób nadaje mu wyrazu i powagi jest jego dojrzały głos.


W tej produkcji można znaleźć wiele absurdów i komicznych paradoksów podkreślających jego dziwaczność i odrealnienie. Syn inwigilujący rodziców i regularnie przeszukujący ich sypialnię, szczera do bólu i niepewna emocjonalnie matka (Sally Hawkins), zrezygnowany i obojętny na wszystko ojciec (Noah Taylor), awanturnicza i nieczuła dziewczyna czy zajmujący się tandetnym mistycyzmem sąsiad-ninja (Paddy Considine). Uważam, że przesadzono z przedstawieniem destrukcyjnego obrazu liceum. Sceny rozgrywające się na terenie szkoły przypominają te z banalnych filmów o młodzieży. A szkoda. Warto wyróżnić oryginalną, ale o skromnej liczbie utworów ścieżkę dźwiękową. 


Zwróciłam uwagę, jak twórcy w sprawny i intrygujący sposób manipulują filmową kolorystyką. Nadają mu nieco teatralności, a nawet baśniowości. Sprzyjają temu znakomite zdjęcia, dopasowane kostiumy i scenografia. Świat oczami Olivera maluje się w prostych, niewyrazistych odcieniach. Jego czarny płaszcz symbolizuje pewnie poczucie osamotnienia i niezrozumienia, poszukiwanie miłości. Rodzina stanowi dla niego najważniejszą wartość, dlatego wnętrze jego domu jest najczęściej ciepłe i jasne. Gdy matka spotyka się z Grahamem Purvis’em zmienia się na bardziej szare. Jordana wydaje się jedynym jasnym punktem w ponurej egzystencji chłopaka. Wyróżnia się na pierwszy rzut oka za sprawą swojego czerwonego płaszcza. Kolor ten może oznaczać chęć działania i podejmowania nowych wyzwań, pragnienie bycia zauważonym, żywiołowość, a nawet agresję. Wszystkie cechy właściwie określają tę bohaterkę.

„Moja łódź podwodna” to zabawna i nietuzinkowa produkcja z ciekawym spojrzeniem na świat. Specyficzny klimat na pewno nie wszystko przypadnie do gustu, ale ja serdecznie polecam.
Ocena: 7/10

sobota, 24 sierpnia 2013

Bruno Lohengren & The Progress Chamber Orchestra


Uwielbiam słuchać muzyki filmowej, dlatego z dużym entuzjazmem sięgnęłam po płytę Bruno Lohengren & The Progress Chamber Orchestra. Bruno Lohengren jest polskim kompozytorem, mieszkającym w Edynburgu. Utwory nagrał w Studiu Radia Gdańsk, masteringował je Simon Gibson w Abbay Road Studios w Londynie.

Na ten debiut składają się barwne utwory na orkiestrę smyczkową. Płyta cechuje się spokojnym, nieco melancholijnym klimatem. Dominują w niej raczej subtelne i łagodne brzmienia, zgrabnie i ciekawie przeplatające się z mocniejszymi dźwiękami. Muzyka porywa, uspokaja i wprawia w dobry nastrój. Słucha się jej naprawdę dobrze i z przyjemnością. Moim zdaniem, mogłaby posłużyć nawet jako świetne tło filmowe. Kilka kompozycji szczególnie mnie zaintrygowało, wszystkie są niebanalne, niezwykle emocjonujące i pełne pasji. Urzekły mnie tez fortepianowe oraz skrzypcowe motywy przewodnie. Pomimo zasadniczych różnic, utwory mają ze sobą wiele wspólnego, dzięki czemu płyta stanowi spójną całość.

Album Bruna Lohengrena przypadnie do gustu najprawdopodobniej głównie miłośnikom muzyki filmowej i klasycznej. Zdecydowanie warto jednak dać mu szansę. Polecam!

środa, 21 sierpnia 2013

Miłość przez małe m - Francesc Miralles

Wszystko, co dobre, zaczyna się od kota.

Nie ukrywam, że do przeczytania tej książki zachęciła mnie głównie urocza okładka. Intrygujący tytuł i ckliwy opis na tylnej okładce nie wróżyły jednak niczego odkrywczego. Dałam się zwieść pozorom, zamiast komedii romantycznej z kotem w tle otrzymałam coś zupełnie innego. Po „Alefie” Paula Coelho jestem nastawiona bardziej pozytywnie do literatury tego typu. „Miłość przez małe m” to bowiem barwna opowieść refleksyjno-filozoficzna.  

Samuel ma trzydzieści siedem lat, jest wykładowcą i raczej samotnikiem. Nowy Rok wydaje się zwiastować mu niezwykłe zmiany w życiu. Wszystko zaczyna się od natarczywego drapania do drzwi i spodeczka mleka. Wkrótce niezwykły, bezpański kot staje się już jego wiernym, choć niepokornym towarzyszem. Nadaje mu imię Mishima, od nazwiska Japończyka, autora „Marynarza, który stracił łaskę morza”. Za sprawą zwierzątka poznaje swojego sąsiada, starszego pisarza, Tytusa. Spotyka też utraconą miłość z dzieciństwa, szalonego Valdemara i tajemniczego bywalca kawiarni, który spędza tam zawsze dokładnie siedemnaście minut.

„Nic nie jest przypadkowe” to hasło reklamujące „Atlas Chmur”. Jeżeli David Mitchell miał mnie do tego przekonać, to pokuszę się o stwierdzenie, że Francesc Miralles zrobił to lepiej. Hiszpan doskonale ukazuje, jak zwykłe, nawet niewiele znaczące czyny i gesty mogą wpłynąć na całe życie. Podkreśla wagę dobrych uczynków, siłę przyjaźni i potęgę miłości. Snuje prostą, ale fascynującą opowieść o poszukiwaniu szczęścia. Niesamowita podróż Samuela rozpoczyna się w zaskakujący, ale jednocześnie realistyczny sposób – od przygarnięcia bezdomnego kota. Mishima wprowadza u niego pierwsze zmiany, jego postać powoli usuwa się jednak na drugi plan. Atutem tej powieści są wiarygodni i wyraziści bohaterowie. Mamy tu wyjątkową, choć skromną galę indywidualności: głównie samotników i dziwaków. Cóż może być bardziej pasjonującego od wsłuchiwania się w ich rozmowy i rozważania?

„Miłość przez małe m” niewątpliwie nie należy do literatury wybitnej. Biorąc pod uwagę samą tematykę, jaką porusza, jest to lekka i niezobowiązująca opowieść. Autor stara się jak może, żeby nabrała głębszego sensu i przesłania. W większości udaje mu się osiągnąć swój cel. W (niestety) bardzo krótkich, ale dosadnych rozdziałach dzieli się swoimi refleksjami na temat życia, śmierci, miłości i radości. Nie boi się przy tym czerpać garściami, inspirować  i podpierać wieloma innymi dziełami czy cytatami. Jego przemyślenia często okazują się naprawdę interesujące i trafne. Ustami swoich postaci filozofuje, ale nigdy nie przesadza i nie zanudza czytelnika.

Styl pisarski Miralles’a pozostawia pewne wątpliwości. Mam wrażenie, że przyjął on sobie do serca zasadę, że nie warto się zbytnio rozpisywać. Nie poświęca dużo uwagi opisom, choć potrafi cały akapit opisywać mycie naczyń. Stara się nie wdawać w szczegóły danej przygody, choć właściwie dzięki temu powieść czyta się szybko. Rozdziały dłuższe niż dziesięć stron to zbrodnia, więc przeciętny zajmuje u niego około cztery. Pomimo wszystko, lektura naprawdę sprawia przyjemność i przyprawia o zadziwiająco dobry nastrój.

„Miłość przez małe m” to błyskotliwa, lekka i inspirująca książka. W wolnej chwili, dla dziwnych perypetii Samuela – warto!
Ocena: 4/6

niedziela, 18 sierpnia 2013

Była sobie dziewczyna (2009), czyli szkoła życia i miłości

tytuł oryginalny: An Education
reżyseria: Lone Scherfig
scenariusz: Nick Hornby
muzyka: Paul Englishby
produkcja: USA, wielka Brytania
gatunek: dramat

Dzisiaj trudno jest znaleźć oryginalny film, w którym motyw przewodni stanowi miłość. Są to albo boleśnie przewidywalne i banalne historie ze szczęśliwym zakończeniem, albo te o tragicznych zauroczeniach, straconej szansie, kłamstwach czy rozczarowaniach. Kino ma nam w tym zakresie do zaoferowania już niemal wszystko. Między innymi „Była sobie dziewczyna” Lone Scherfig.

Jenny Mellor (Carey Mulligan) ma szesnaście lat i dorasta w Londynie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest inteligentna i bystra, w szkole ma świetne stopnie. Czas spędza ucząc się, grając na wiolonczeli. i rozwijając swoje zamiłowanie do wszystkiego, co z Francją związane. Jej rodzice stawiają duży nacisk na dobrą edukację i chcą, by studiowała na Oksfordzie. Pewnego dnia, dziewczyna spotyka szarmanckiego i zamożnego Davida Goldmana (Peter Sarsgaard), który jak ona lubi muzykę klasyczną. Oczarowana jego towarzystwem, staje się bywalczynią bogatych knajp, prestiżowych wystaw, słynnych koncertów i luksusowych hoteli. Poznaje także jego przyjaciół Helen (Rosamund Pike) i Danny’ego (Dominic Cooper).


Tym razem polscy dystrybutorzy wybrali tytuł bardzo trafnie. Jest to bowiem prosta historia z życia pewnej zwyczajnej uczennicy, której życie niespodziewanie staje do góry nogami. Zaczyna się od nudnego i deszczowego popołudnia. Nieznajomy ofiarowuje podwieźć ją, całą przemoczoną do domu, pod pretekstem ochrony wiolonczeli. Wydawałoby się, że to dość pretensjonalny początek, co właściwie może być zaskakującego w ich historii? Rzeczywiście, „Była sobie dziewczyna” nie przedstawia nic odkrywczego, taka tematyka nie jest przecież niczym nowatorskim. Z drugiej jednak strony, twórcy snują całą opowieść z takim zaangażowaniem i lekkością, że ani na chwilę nie wyczuwa się wtórności gatunku. Ogląda się ją fantastycznie i z dużą przyjemnością, pomimo niewątpliwych wad i niedociągnięć. Nie nudzi, choć rozwój wydarzeń ostatecznie okazuje się dość przewidywalny.


Angielski tytuł „An Education” można rozumieć dwojako. Po pierwsze odnosi się on do nowych doświadczeń, jakie zdobywa Jenny pod okiem Davida, dotyczących najciekawszych sposobów spędzania wolnego czasu, rozrywek, podróży i miłości. Mężczyzna uczy ją cieszenia się każdą chwilą i spełniania swoich marzeń zanim będzie za późno. Pierwsza połowa filmu to część wzajemnego poznawania się, fascynacji i radości. Później klimat się zmienia, wręcz czuć, że coś jest nie tak w tym sielskim obrazku. W końcu dziewczyna dostaje prawdziwą szkołę życia i zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma nic za darmo i na skróty, a na szczęście trzeba sobie zapracować. W tej drugiej części akcja wkracza na grząski grunt, w którym twórcy nie czują się chyba zbyt pewnie. Fabuła powoli traci swój urok i staje się trochę chaotyczna. Mam wrażenie, że zamiast garści przemyśleń, twórcy pozwalają sobie na zbytnie moralizatorstwo i podniosłość. Obsypują widza mądrościami z ust już ‘nawróconej’ Jenny. Okazuje się to wyjątkowo nierealistyczne i naciągane, tym bardziej, że jej nic (może oprócz łaciny) nie wydaje się sprawiać żadnego problemu.


Dzieło w dość ciekawy sposób ukazuje kontrast pomiędzy szarą i monotonną szkołą oraz barwnym i bogatym otoczeniem Davida. Można je w pewien sposób utożsamić ze światem dzieci i dorosłych oczami nastolatki. Tło opowieści tworzą tutaj znakomite i piękne kostiumy i dobrze dopasowana scenografia. Ścieżka dźwiękowa, podobnie jak cały film, jest żywa i przyjemna w odbiorze. Tym, co sprawia, że po raz kolejny dajemy się nabrać na tego typu historię i czerpiemy nieukrywaną radość z seansu, okazuje się… czarująca Carey Mulligan. Nie przypominam sobie, kiedy widziałam, żeby ktoś grał z taką lekkością i wdziękiem jak ona. Spisała się znakomicie i niezwykle przekonująco właśnie za sprawą swojej naturalności. Ma ogromne wyczucie, wydaje się, że wie dokładnie jak zachowałaby się Jenny w każdej sytuacji. Za swoją nietuzinkową kreację otrzymała nagrodę BAFTA, BIFA, a nawet nominację do Złotego Globu i Oscara. Oko cieszy również niezła, ale niewybitna obsada drugoplanowa. Bez wątpienia warto wyróżnić charyzmatycznego Alfreda Molina, moim zdaniem, niedocenionego aktora. Wcielił się w rolę ojca głównej bohaterki, którego intencji chwilami jednak nie potrafiłam zrozumieć. Obok niego pojawia się także powściągliwy Peter Sarsgaard, uwodzicielski Dominic Cooper, zabawna Rosamund Pike i surowa Emma Thompson.

„Była sobie dziewczyna” nie jest kinem wybitnym, ale naprawdę przyzwoitym i miłym dziełem. Idealny dla relaksu; warto po niego sięgnąć także dla cudnej Carey Mulligan.
Ocena: 6/10

niedziela, 11 sierpnia 2013

Jeździec znikąd (2013), czyli na straży sprawiedliwości

tytuł oryginalny: The Lone Ranger
reżyseria: Gore Verbinski
scenariusz: Ted Elliott, Terry Rossio, Justin Haythe
muzyka: Hans Zimmer
produkcja: USA
gatunek: przygodowy

Dwa lata temu swoją premierę miał najdziwniejszy jak dotąd film w karierze Gore Verbinski’ego, człowieka odpowiedzialnego za ogromny sukces „Piratów z Karaibów”. Mam na myśli, oczywiście, „Rango”, animowany western w gwiazdorskiej obsadzie z Johnny’m Depp’em na czele. Ten pełen nawiązań i aluzji film został odznaczony Oscarem i nagrodą BAFTA. W tym roku reżyser po raz kolejny zabiera nas w podróż na Dziki Zachód. Czy „Jeździec znikąd” jest odkrywczy w swoim gatunku?

Stróże prawa wyruszają w pościg za nieuchwytnym i siejącym postrach Butch’em Cavendish’em. Znienacka bandyci przypuszczają atak, który przeżywa jedynie John Reid (Armie Hammer). Mężczyzna pragnie pomścić śmierć swoich towarzyszy, wśród których był jego brat (James Badge Dale). Wkrótce poznaje tajemniczego Tonto (Johnny Depp), Indianina wywodzącego się z plemienia Komanczów. Z jego pomocą, John jako zamaskowany jeździec decyduje się sam wymierzyć sprawiedliwość zabójcom.


Początkowe sceny filmu ukazują chłopca w przebraniu kowboja oglądającego muzealną ekspozycję. Zatrzymuje się przy figurze starszego Indianina, który nagle porusza się. Mężczyzna opowiada chłopcu nieco chaotyczną i pełną niespójności historię o Jeźdźcu znikąd. Niekiedy wydarzenia zupełnie się ze sobą nie łączą, stają się bardzo chaotyczne. Może powinno się je potraktować nieco z przymrużeniem oka, jak legendę, w której nie wszystko musi mieć sens? Chyba tak, ale co z tego, skoro oglądanie wywołuje niewiele przyjemności i radości. Miałam takie szczęście (albo i nie), że podczas kinowego seansu głośne chichoty i komentarze pani siedzącej za mną sprawiały, że niemal cała sala wybuchała śmiechem w nawet najbardziej nieoczekiwanych momentach.


Twórcy nawet nie silą się, żeby stworzyć pełnokrwisty western, tylko służącą wyłącznie rozrywce produkcję przygodową.  Do kogo właściwie ją kierują? Z jednej strony wydaje się zbyt brutalna dla młodszych, a z drugiej – niezbyt wciągająca dla starszych odbiorców. Dla mnie to średnia i źle skonstruowana opowieść, przewidywalna od początku do końca. Verbinski stara się jak może, aby akcja nie traciła na dynamice, dzięki wartkim scenom pościgów i ucieczek. Mimo to znajduje się tu wiele dłużyzn i absurdów fabularnych. Oszałamiający finał ratuje film przed kompletną porażką. Gonitwa po wypełnionych srebrem wagonach pędzącego w zastraszającym tempie pociągu okazuje się wspaniała i porywająca. Zawdzięcza to także znakomitemu montażowi. Sekwencje walk i jazdy konnej zrealizowano w spektakularny sposób. Zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie i sprawiły, że wprost nie mogłam oderwać oczu od ekranu. Za dużo jest tu jednak powtarzalnych rozwiązań, przez co niektóre wydarzenia tracą na oryginalności. 


Produkcja jest niezwykle plastyczna, niektóre ujęcia przypominają namalowane na płótnach obrazy. Przyczyniają się do tego ładne zdjęcia i bardzo dobre efekty specjalne. Największym atutem okazuje się jednak wyśmienita ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera przeplatająca świetnie skomponowane tradycyjne i nowe utwory. Spieszę już odpowiedzieć na zadane sobie we wstępie pytanie. „Jeździec znikąd” nie ma do zaoferowania właściwie nic nowego. Motywy bohaterów są nudne i schematyczne – chęć zemsty za śmierć bliskiej osoby, przyjaźń między dwoma zupełnie różnymi ludźmi i własnoręczne wymierzenie sprawiedliwości. Prawdziwe losy Indianina Tonto nie zaskakują, a przemiana Johna Reida nie wydaje się wystarczająco przekonująca. Wycinający ludziom serca Butch Cavendish to typowy do bólu czarny charakter. Oklepanym wątkiem jest również walka tytułowego zamaskowanego mściciela z ludzką chciwością i pazernością. Wątek miłosny pomiędzy Reid’em a jego bratową Rebeccą okazuje się zupełnie niepotrzebny i beznadziejnie rozegrany.


Armie Hammer wcielił się w rolę Johna Reida, początkowo nieco przestraszonego, a później zdeterminowanego mężczyzny. Gotowy za wszelką cenę pokonać Butcha, zabójcę jego brata i wymierzyć sprawiedliwość. Aktor poradził sobie poprawnie, ale nie popisał się niczym szczególnym. Johnny Depp od dłuższego czasu nie może pochwalić się żadną oryginalną kreacją. Nie rozwija talentu aktorskiego, a każdy jego występ ma w sobie pierwiastek Jacka Sparrowa. Tak samo jest w tym przypadku. Indianin Tonto to nic innego jak bardziej powściągliwa wersja zawadiackiego kapitana Czarnej Perły. Duet głównych bohaterów okazuje się ekstrawagancki i całkiem zabawny. Na drugim planie jest trochę gorzej. Ruth Wilson jako Rebecca w ogóle nie potrafiła ukazać emocji postaci, zagrała wyjątkowo nienaturalnie. Helena Bonham Carter pojawiła się kilkakrotnie w roli Red Harrington, która zamiast nogi ma protezę z kości słoniowej z ukrytą w środku strzelbą.

„Jeździec znikąd” nie zachwyca, to zupełnie przeciętna, słaba od strony fabularnej produkcja. Seans można sobie odpuścić, ale warto przesłuchać soundtrack.
Ocena: 4/10

środa, 7 sierpnia 2013

Atlas Chmur - David Mitchell

Po lekturze „Atlasu Chmur” utwierdziłam się w przekonaniu, że naprawdę opłaca się najpierw przeczytać książkę, a dopiero później sięgnąć po jej adaptację. Niestety, ja popełniłam błąd i zrobiłam odwrotnie. Nie oszołomiła mnie wizja rodzeństwa Wachowskich – połączenie ciekawych, aczkolwiek chaotycznych opowieści. Przystępując do powieści Mitchella miałam już, więc o nich spore, ale nieco nieskładne pojęcie.

Autor zastosował niezwykły zabieg - stworzył sześć opowiadań, każde podzielił na dwie części i ułożył w nieprzypadkowej kolejności. Uznanie należy mu się za to, że zainspirował się i zaczerpnął z wielu niepospolitych rodzajów literackich. Można tu znaleźć dziewiętnastowieczny dziennik, listową korespondencję, kryminał, komedię, wywiad i science-fiction. Wszystkie historie zupełnie się od siebie różnią. Występują w nich inni bohaterowie, rozgrywają się w niepodobnym miejscu i czasie. Na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego, ale naprawdę łączą je pozornie mało istotne elementy. Adam Ewing żegluje po Pacyfiku, Robert Frobisher – młody i utalentowany muzyk szuka swego szczęścia jako asystent innego artysty, reporterka Luisa Rey próbuje rozwikłać pewną tajemnicę, Timothy Cavendish zostaje uwięziony w domu spokojnej starości, Sonmi-451 oczekuje na wyrok śmierci, a Zachariasz przyjmuje do siebie niecodziennego gościa.

Pomimo niewątpliwego bogactwa gatunków, dzieło chwilami nudzi i staje się po prostu męczące. Czyta się je całkiem dobrze, ale po tak hucznych zapowiedziach jako „jednej z najlepszych książek dekady”, spodziewałam się czegoś lepszego. Mitchell zastosował dziwne formy, ale w samych historiach wydaje się stawiać na prostotę. W opowiadaniach nie ma nic szczególnego, występują w nich niespektakularne zwroty akcji, a fabuła rzadko potrafi zaskoczyć. Bohaterowie książki są jednocześnie jej narratorami, można więc ich lepiej poznać. Stają się w ten sposób bardziej realni i namacalni dla czytelnika. Znajduje się tu cała gala barwnych osobowości, które pragną podzielić się swoimi wrażeniami i odczuciami.

Z największą uwagą śledziłam, co przydarza się genialnemu kompozytorowi, który opisuje swoje przygody w listach do ukochanego. Ciekawy gatunek uzupełnia się tu ze znakomitą i lekko napisaną opowieścią. Moim zdaniem, najoryginalniejsza część to „Antyfona Sonmi-451”. Autorowi udało się opisać mechanizm funkcjonowania wymyślonego przez siebie świata słowami fabrykantki, niegdyś usługującej w restauracji. Jej losy, od monotonnego i bezsensownego życia do aresztowania za sprzeciwianie się systemowi, są fascynujące. W filmie pełno jest bezużytecznego gderania, na szczęście książkowa Sonmi nie sili się na filozofowanie na temat życia i tego, że „nic nie jest przypadkowe”. Brak tu, więc takich banalnych przemyśleń mających na celu wprowadzenie nieistniejącego, ‘głębokiego’ przesłania. Pisarz po prostu snuje przyjemne opowieści i w interesujący sposób je przeplata. „Upiorna udręka Timothy’ego Cavendisha” okazuje się najbardziej komiczna, ale z drugiej strony momentami podejrzanie przypomina „Lot nad kukułczym gniazdem”. Przypadek? Może, ale coś podobnego już było.
Przez Dziennik Pacyficzny Adama Ewinga ledwo przebrnęłam. „David Mitchell znosi granice języka” głosi fragment na tylnej okładce. Rzeczywiście, w tym zakresie nie ma dla niego żadnych granic; przez kilkadziesiąt stron pisze w męczący dla czytelnika sposób. Wciągający jest wątek choroby bohatera, ale zajmuje tu mało miejsca. W tym rozdziale zdecydowaną większość papieru pisarz poświęca na inne informacje przedstawione w ciężki do przyswojenia sposób.

„Atlas Chmur” wyróżnia się niespotykaną formą, gdy zajrzy się głębiej, można znaleźć prostej konstrukcji opowieści i osobliwe postacie. Czy polecam? Można po tę książkę sięgnąć, ale nie koniecznie.
Ocena: 3/6

sobota, 3 sierpnia 2013

Mój TOP 5 ról Christiana Bale'a

5. John Preston („Equilibrium”)
 

W filmie „Equilibrium” ludzie, dzięki specjalnemu lekowi nic nie czują. Z pozoru nie ma, dzięki temu wojen i nienawiści, ale również miłości i radości. Bale zagrał niewrażliwego Johna Prestona, początkowo walczącego z rebeliantami. Jego kamienny wyraz twarzy nie jest jednak nieprzenikniony. Po jakimś czasie bohater sam odstawia specyfik i przystępuje do buntu. Christianowi udało się także z niesamowitą intensywnością ukazać emocje i cierpienie. Sprawił, że scena, w której kleryk pierwszy raz wyraża swoje uczucia staje się najpiękniejszą w całym filmie. Udowodnił również swoje umiejętności jako aktor kina akcji. 

4. Alfred Borden („Prestiż”)

Swoim występem w „Prestiżu” Christian oczarowuje i zadziwia. Wcielił się w rolę Alfreda Bordena, świetnego iluzjonisty, oskarżonego o morderstwo. Jego bohater jest ekstrawagancki i przebiegły, nie można się po nim niczego spodziewać. W unikalnym duecie z Hugh Jackman’em pokazuje, jak obsesja, zazdrość i tajemnica doprowadzają do tragedii. Z nich dwóch, dzięki swojej ekspresyjnej grze, szczególną uwagę przykuwa właśnie Bale. Niestety, jego barwna kreacja nie została doceniona.

3. Bruce Wayne / Batman (trylogia „Mroczny Rycerz”)

Christopher Nolan w swojej wspaniałej trylogii o Batmanie postawił jednocześnie na realizm i efektowność. Christian sprawił, że jego postać jest niezwykle namacalna i przekonująca. Zarówno we wcieleniu ekstrawaganckiego milionera, jak i przebraniu Człowieka-Nietoperza, bardzo wczuł się w rolę. W jego wykonaniu to mroczna i skomplikowana postać, początkowo niepewna swojej przyszłości. Nadał jej niepowtarzalny i intrygujący wizerunek.

2. Trevor Reznik („Mechanik”)
 

Ogromnym poświęceniem i znakomitym talentem aktorskim wykazał się również jako Trevor Reznik w filmie „Mechanik”. Jego bohater wiedzie monotonne życie, a w dodatku od roku dręczy go chroniczna bezsenność. Zmęczenie powoduje znaczne pogorszenie się jego stanu zdrowia i wyniszczenie organizmu. Przez serię niewyjaśnionych wydarzeń, popada w coraz większą obsesję. Bale wyglądał zatrważająco – przez męczącą i skromną dietę schudł ponad 25 kg. Poradził sobie jednak znakomicie i bardzo wiarygodnie.

1. Dicky Eklund („Fighter”)

Najpierw do roli w filmie „Fighter” rozważano Matta Damona, później Brada Pitta, a ostatecznie zaangażowano właśnie Bale’a. Zagrał Dicky’ego Ecklunda, brata i trenera głównego bohatera, który sam był niegdyś świetnym bokserem. Po zadziwiającym sukcesie uzależnił się jednak od narkotyków i stoczył na dno. Christian, pełen determinacji, odbył długie przygotowania do swojego występu – oglądał zmagania na ringu, brał lekcje boksu i stosował specjalistyczną dietę. Znacznie schudł i ważył już tylko około 66 kg (przy 1,83 m wzrostu). Aby wypaść jeszcze bardziej wiarygodnie spotykał się i naśladował zachowanie prawdziwego Dicky’ego. Za swoją genialną kreację został odznaczony m.in. Oscarem, Złotym Globem i nagrodą Aktor.