poniedziałek, 30 września 2013

Czarny łabędź (2010), czyli odkrywanie samego siebie

tytuł oryginalny: Black Swan
reżyseria: Darren Aronofsky
scenariusz: Mark Heyman, John J. McLaughlin, Andres Heinz
muzyka: Clint Mansell
produkcja: USA
gatunek: dramat, psychologiczny

W niektórych filmach ciężar całej opowieści spoczywa na barkach jednego aktora. Jakość jego gry i siła przekonywania może więc łatwo przesądzić o sukcesie lub porażce danego obrazu. Doskonałym przykładem jest Tom Hanks w „Cast away – poza światem”, który przez większość czasu pozostaje na ekranie sam i okazuje się naprawdę brawurowy. Podobna sytuacja ma miejsce w „Rzezi” Polańskiego. Do tego grona warto zaliczyć również fenomenalną Natalie Portman, dzięki której „Czarny Łabędź” potrafi zachwycić widza.

Młoda Nina Sayers (Natalie Portman) tańczy w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Jorku. Panuje tam surowa dyscyplina, żelazne zasady i bezwzględna konkurencja. Dziewczyna ciężko pracuje, czas spędza głównie na ćwiczeniach, a w domu czeka na nią apodyktyczna matka. U kresu kariery jednej z najsławniejszych baletnic, Beth Macintyre (Winona Ryder), rozpoczyna się casting do nowej odsłony „Jeziora Łabędziego”. Główną rolą jest postać Odett, królowej łabędzi, która odkrywa przed widownią swoje dwa wcielenia – niewinnego i płochliwego Białego Łabędzia oraz mrocznego i złowieszczego Czarnego Łabędzia. Nina świetnie radzi sobie w delikatniejszej odsłonie, ale aby dostać angaż musi pokazać się też od zupełnie innej strony. Za wszelką cenę dąży do perfekcji, ale nie potrafi się zatracić w tańcu. Gdy w grupie pojawia się odważna i wyzywająca Lily (Mila Kunis), zaczyna się u niej rozwijać obsesja.


„Czarny Łabędź” w pasjonujący sposób opowiada o zmaganiu się z samym sobą, próbach odkrycia prawdziwej tożsamości i poszukiwaniu akceptacji. Sam pomysł okazuje się wyjątkowo niekonwencjonalny i intrygujący. Fabuła skupia się bowiem ciasno wokół głównej bohaterki, jej życia wewnętrznego i ukrytych pragnień. Widzimy świat jej oczami – niedojrzałej i ograniczonej przez matkę dziewczyny, dla której najważniejszą wartością jest nieustanne dążenie do perfekcji. Chcąc zaspokoić niespełnione ambicje i wysokie oczekiwania, zamęcza się i trenuje do utraty sił. Twórcy pozwalają nam towarzyszyć Ninie w chwilach jej wzlotów i upadków, zwątpieniu i radości. Zatracenie się w tańcu stanowi metaforę czerpania z życia pełnymi garściami, realizowania swoich marzeń i poznania samego siebie.


Historia okazuje się niezwykle przejmująca i ciekawa. Mam jednak wrażenie, że czegoś w niej brakuje, a temat mógłby zostać bardziej rozwinięty. Fabuła jest nieco jednostajna, choć niewątpliwie trzyma w napięciu do samego końca. Brak mnogości wątków powoduje, że równowaga między formą a treścią zostaje zachowana.
Natalie Portman spisała się znakomicie i niezwykle przekonująco w roli Niny Sayers. Stworzyła wyjątkową kreację, którą dostrzegła Amerykańska Akademia, odznaczając ją Oscarem. Aktorce udało się z dużą ekspresją i niewymuszonym wdziękiem oddać wszystkie cechy swojej postaci. Część sekwencji baletowych wykonywała samodzielnie, w niektórych zastępowały ją profesjonalne tancerki. Obok Portman udany występ zaliczyła także czarująca Mila Kunis jako Lily, czyli zupełne przeciwieństwo układnej Niny.


Głębokie emocje stają się intensywnie odczuwalne również dla widza poprzez zgrabnie skonstruowany scenariusz i ciekawie rozpisanych bohaterów. Seansowi towarzyszy nieustający niepokój, który pogłębia się w miarę rozwoju akcji, gdzie baletnica doznaje coraz więcej omamów i halucynacji. Nieco melancholijny klimat potęguje użycie oszczędnych środków wyrazu i mistrzowska praca kamery. Twórcy w równym stopniu i z precyzją operują zbliżeniami, półzbliżeniami i panoramami. Sprawiają, że każde ujęcie wydaje się inspirujące i niepowtarzalne. Reżyser poświęca się spokojnej kontemplacji zmysłowości i piękna ludzkiego ciała. Mroczna strona artystyczna jest niesamowitym kontrastem wobec delikatności i gracji niezbędnej w balecie. Scenografia, kostiumy i ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella wyśmienicie współgra i dopełnia przedziwny charakter tego dzieła.

„Czarny Łabędź” wyłamuje się ze schematów, zahaczając chwilami o kino psychologiczne. Porywa i naprawdę na długo zapada w pamięci. Z pewnością warto po niego sięgnąć.
Ocena: 8/10

poniedziałek, 23 września 2013

Misja (1986), czyli w obronie rdzennej ludności

tytuł oryginalny: The Mission
reżyseria: Rolland Joffé
scenariusz: Robert Bolt
muzyka: Ennio Morricone
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat, kostiumowy

W niektórych filmach fabuła wydaje się stanowić drugoplanową rolę, pozostaje nieco w tle. Powodem tego niekoniecznie są jednak luki w scenariuszu czy jego zła konstrukcja. Czasem uwagę zwraca się przede wszystkim na przepiękną oprawę artystyczną oraz wewnętrzne przeżycia i zmagania bohaterów. Te elementy mogą stanowić najważniejszą i najcenniejszą wartość obrazu. „Misję” od razu doceniono przez krytyków i nagrodzono Złotą Palmą w Cannes.

Jezuita ojciec Gabriel (Jeremy Irons) wyrusza w niebezpieczną i pełną przeszkód wyprawę do serca południowo-amerykańskiej dżungli, gdzie buduje misje dla Indian Guarani. Stara się nawrócić ich na chrześcijaństwo i pomagać w codziennych pracach. Najemnik i łowca niewolników, Rodrigo Mendoza (Robert De Niro) zamyka się w sobie i żałuje zbrodni, jaką popełnił. Dzięki wsparciu ojca Gabriela, ulega dużej przemianie, nawraca się i od tej pory towarzyszy mu w podróży. Gdy Hiszpania sprzedaje swą kolonię Portugalii, Jezuici i Indianie postanawiają za wszelką cenę bronić terytorium nad wodospadami przed siłami portugalskimi.


Choć „Misja” pochodzi z 1986 roku, sięgnęłam po nią zupełnie niedawno. Nie ma w niej wartkiej i dynamicznej akcji, więcej jest tu kontemplacji piękna przyrody i przemyśleń dotyczących ludzkiego postępowania. Te zabiegi stylistyczne w wyraźny sposób podkreślają specyficzny charakter dzieła, chwilami jednak sprawiają, że fabuła wyjątkowo się dłuży. Tematyka nie jest specjalnie wyszukana i oryginalna, ale pomimo tego wciąż można ją w interesujący sposób rozwinąć. Twórcy wykorzystują tę szansę tylko częściowo; zyskują głównie na tym, w jaki sposób snują całą opowieść. Pomimo tego, że ma słabsze momenty, śledzi się ją z uwagą i zainteresowaniem. Forma odgrywa tutaj najbardziej znaczącą rolę, nie przytłacza jednak samej treści, znacznie ją za to ubarwia. Końcowym zmaganiom bohaterów na lądzie i rzece brakuje jednak nieco emocji i pasji, pomimo tego nie pozostawiają widza obojętnym.


Gra aktorska jest wyjątkowo powściągliwa i oszczędna w środkach. Jednocześnie nie brakuje w niej także ekspresji i odwagi w wyrażaniu uczuć. Najbardziej wyróżnia się fenomenalny Robert de Niro w intrygującej roli Rodriga Mendozy. Jego bohater początkowo pracuje jako łowca niewolników, traktuje innych z w nieczuły i bezwzględny sposób. Po raz pierwszy poczucie winy i wyrzuty sumienia odczuwa po tym, jak w przypływie zazdrości zabił swojego brata w pojedynku. Podróż w głąb Amazonii stanowi dla niego pewnego rodzaju odkupienie za popełnioną zbrodnię. Sam zadaje sobie pokutę, a gdy udaje mu się ją spełnić, nie może powstrzymać łez radości. De Niro zagrał bardzo przekonująco i udowodnił swój ogromny kunszt aktorski. Moim zdaniem, jego przemiana to właśnie najpiękniejsza scena w całym filmie.

Jeremy Irons pozostaje dla mnie zagadką. Z jednej strony odnoszę nieodparte wrażenie, że dysponuje  skromną mimiką twarzy i nie potrafi zobrazować intensywności uczuć. Z drugiej zaś strony swoim opanowaniem aktor wydaje się także wyrażać ogromne zrozumienie, a z jego oczu bije niezwykła szczerość. Taki wewnętrzny ład i spokój idealnie odzwierciedlają naturę ojca Gabriela, w którego rolę się wcielił. Misjonarz okazuje się ciekawą, choć częściowo nieprzeniknioną postacią.


Amazońskie krajobrazy tworzą naprawdę niesamowity i wprost obezwładniający klimat. Składa się na niego szum bajecznych kaskad wodnych, zieleń nieprzebytych gęstwin puszczy, widoki na strome uskoki skalne i strumienie górskie. Ścieżka dźwiękowa stworzona przez Ennia Morricone jest cudowna dla ucha i oczarowuje od pierwszych dźwięków. Utwory wspaniale wpasowują się też do naturalnej i dzikiej scenerii lasów tropikalnych. Do tej pory nie mogę oderwać się od słuchania. Jedynym Oscarem, jaki ostatecznie przyznano filmowi, uhonorowano barwne zdjęcia Chrisa Menges’a. Zjawiska przyrody ukazano niekiedy w oszałamiających ujęciach, wszelkie nagrody absolutnie zasłużone! Genialnie skonstruowana warstwa wizualna sprawia, że historia porywa i gwarantuje niezapomniane wrażenia.

„Misja”, pomimo kilku wad i niepraktycznych rozwiązań fabularnych, to naprawdę solidne kino. Dla niezwykłych przeżyć artystycznych zdecydowanie warto po to dzieło sięgnąć.
Ocena: 8/10

niedziela, 15 września 2013

Pamiętnik (2004), czyli aby nie zapomnieć

tytuł oryginalny: The Notebook
reżyseria: Nick Cassavetes
scenariusz: Jan Sardi, Jeremy Leven
muzyka: Aaron Zigman
produkcja: USA
gatunek: melodramat

Melodramaty i komedie romantyczne to dość ryzykowne gatunki filmowe. Przede wszystkim dla twórców, nie jest bowiem łatwo stworzyć coś odkrywczego i wybić się poza schemat, ale także dla widzów, którzy szukają wrażeń i porywającej historii. Skąd właściwie wzięła się ogromna popularność i zachwyt nad „Pamiętnikiem”?  Na pierwszy rzut oka może wydawać się, że spełnia on przepis na dobre kino.

Duke (James Garner) czyta starej kobiecie cierpiącej na chorobę Alzheimera (Gena Rowlands), która walczy z zanikami pamięci, historię miłości dwójki młodych ludzi. W latach 40. w Karolinie Północnej, Noah (Ryan Gosling) poznaje zamożną i czarującą Allie (Rachel McAdams). Szybko zakochują się w sobie i spędzają razem cały wolny czas. Gdy lato się kończy, muszą się rozstać z powodu wyjazdu dziewczyny. Nie potrafią o sobie zapomnieć, spotykają się ponownie po siedmiu latach rozłąki. Ich uczucie rodzi się na nowo.


„Pamiętnik” jawi się jako kolorowy, nieco kiczowaty obrazek namalowany przez Nicka Cassavetesa – ładnie się prezentuje, ale nie kryje w sobie nic głębszego. Podobnie z bohaterami, którzy pomimo uroku osobistego, okazują się wyjątkowo płascy i jednowymiarowi. Ciężko zrozumieć też to wielkie uczucie, które podobno ich połączyło. Gdyby nie nachalność Noah, do niczego by nie doszło. Całość okraszono ogromną dawką lukru, film jest tak przesłodzony, że momentami wręcz niestrawny. Szkoda, bo traci w ten sposób na wiarygodności i realizmie. Wydarzenia urywają się w najciekawszych momentach, akcja chwilami pędzi na złamanie karku, innym razem niemiłosiernie zwalnia. Problem w tym, że twórcy nie stosują tych zabiegów w odpowiednich momentach. Tam gdzie trzeba się wysilić, ukazując dylematy i emocje postaci, idą na łatwiznę i przeskakują w czasie. Mam wrażenie, że chwilami dzieło jest wręcz wyprane z prawdziwych emocji, bo to co widzę na ekranie zupełnie mnie nie przekonuje, a i ja się nie wzruszyłam. Można w nim jednak znaleźć kilka niezłych scen: pierwsza szczera rozmowa z matką czy pływanie łódką po jeziorze z cudownymi widokami.


Scenariusz nie zachwyca, wydaje się źle skonstruowany i monotonny. Nie ma co liczyć na jakiekolwiek zaskoczenia czy zwroty akcji. Po tego rodzaju filmie oczekuję przede wszystkim pasjonującej opowieści, która mnie w całości pochłonie i na długo nie da o sobie zapomnieć. Niestety, ale okazuje się, że dobra obsada i obiecujący opis niczego nie gwarantuje. Historia na niemal każdym kroku trąci banałem, reżyser sięga bowiem po najbardziej oklepane i nudne motywy, takie jak różnice klasowe, lata rozłąki, wybór pomiędzy dwoma osobami, dezaprobata rodziców, nieszczęścia wojny. Oprócz tego nie pokazuje prawie nic nowego, stosuje najprostsze chwyty i oczywiste rozwiązania. W tym wypadku zasada im więcej, tym lepiej przestaje działać, bo wraz z rozwojem fabuły produkcja staje się niezwykle przewidywalna i ckliwa. Wszystko już kiedyś widzieliśmy, tylko w ciekawszej i zgrabniejszej formie. Wyjątkiem od tej reguły jest jednak wątek choroby starszej Allie i wytrwałości Noah, na który naprawdę zwróciłam uwagę. Te sytuacje sprowadzają nieco na ziemię baśniową i cukierkową historię ich młodości, za co należy się plus.


Na ekranie odtwórcy głównych ról wydają się swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Ryan Gosling jest opanowany, spokojny i gra bardzo powściągliwie. Rachel McAdams tętni energią, radością i zachowuje się impulsywnie. Oboje wycisnęli, ile mogli ze źle rozpisanych bohaterów, niestety nie udało im się pozbawić ich jednowymiarowości. Warto wyróżnić także brawurowego Jamesa Garnera. Mimo wszystko aktorzy spisali się naprawdę przyzwoicie, zdecydowanie stanowią atut tego dzieła. Od strony artystycznej produkcji niewiele brakuje. Dobra, choć nieco kiczowata scenografia znakomicie wpisuje się w tę nieoryginalną konwencję. Momentami nadaje mu nawet bajkowego klimatu. Kostiumy są doskonale dobrane, a niektóre wyjątkowo przykuwają wzrok. Muzyka Aarona Zigmana nie wyróżnia się, brakuje w niej bardziej charakterystycznych utworów.

„Pamiętnik” spodoba się osobom, które nie mają dosyć oglądania po raz kolejny tej samej historii tylko w innej oprawie. Ja nie mam już tyle cierpliwości.
Ocena: 4/10

czwartek, 12 września 2013

Klub winowajców (1985), czyli siła zrozumienia

tytuł oryginalny: The Breakfast Club
reżyseria: John Hughes
scenariusz: John Hughes
muzyka: Keith Forsey, Gary Chang, Wang Chung
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia, dla młodzieży

Filmy młodzieżowe kojarzą się zwykle z banalną i przewidywalną historią, płytkimi dylematami głównych bohaterów, niskich lotów humorem i ckliwą otoczką miłosną. Twórca „Kevina samego w domu”, John Hughes łamie stereotypy i stara się nie popadać w schematyczność. Próbuje przede wszystkim zrozumieć młodego człowieka. Jego „Klub Winowajców” skromnymi środkami przekazuje bardzo wiele.

Główni bohaterowie to piątka nastolatków, którzy za karę za swoje przewinienia muszą stawić się w szkole w sobotę. Niemal całkowicie się od siebie różnią, mamy tu: królowę piękności Claire Standish (Molly Ringwald), dziwaczkę i samotniczkę Allison Reynolds (Ally Sheedy), chuligana i cwaniaka Johna Bendera (Judd Nelson), zapaśnika Andrew Clarka (Emilio Estevez) oraz mózgowca Briana Johnsona (Anthony Michael Hall). Mają cały dzień na to, aby przemyśleć swoje postępowanie i napisać esej o tym, kim naprawdę są. Z początku nie odzywają się do siebie, ale z czasem przełamują pierwsze bariery.


„Klub winowajców” najlepiej sprawdza się w kategorii dramatu i kina moralizatorskiego. Nie ma w nim wartkiej i pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji, na pierwszy plan wysuwa się inspirująca i wiarygodna fabuła. Rozgrywa się ona właściwie tylko w kilku salach i opustoszałych, szkolnych korytarzach. Brak otwartej przestrzeni i monotonia filmowego otoczenia jednak nie przytłacza, tylko nadaje mu bardziej kameralny klimat. Twórcy umożliwiają widzowi obserwację i dociekanie intencji postaci, które stają się alegoriami różnorodnych postaw ludzkich. Hughes udowadnia, że niektóre filmy nigdy się nie starzeją i pozostają aktualne aż do dziś. Najmocniejszą stronę tego dzieła stanowi zgrabnie skonstruowany i błyskotliwy scenariusz. Pomimo że nie wydaje się zbyt skomplikowany, w ciekawy sposób porusza ważną tematykę. Okazuje się uniwersalną i bardzo wartościową historią, która pokazuje, że w głębi duszy każdy jest do siebie podobny. Pomimo przeciwnej płci, różnic w wyglądzie, zachowaniu, zdaniu i zainteresowaniach, ludzie mają podobne zmartwienia i problemy. Mogą dojść do wzajemnego zrozumienia i pojednania, dzięki szczerej i otwartej rozmowie. Czasem po prostu warto posłuchać.


Produkcja nie okazałaby się tak trafną i pouczającą analizą, gdyby nie udany dobór obsady. Młodzi aktorzy wypadli naprawdę dobrze i przekonująco w swoich rolach. Niemal od razu uwagę przykuwa fakt, że bohaterowie są wyjątkowo przerysowani i można ich łatwo sklasyfikować – do każdego z nich można przyczepić etykietkę z odpowiednim określeniem. Ta jednoznaczność sprawia jednak, że przesłanie historii staje się bardziej wyraziste. Sobotnie spotkanie i długotrwałe przebywanie w jednym pomieszczeniu zmusza z góry uprzedzonych do siebie nastolatków do rozmowy. Początkowe zaczepki, prowokacje i kłótnie powoli przekształcają się w zwierzenia i próby akceptacji siebie nawzajem. Świetnie, że twórcy nie silą się na typowe zakończenie w stylu „i w wszyscy żyli razem, długo i szczęśliwie”. Moim zdaniem, zupełnie by to tutaj nie pasowało. Z drugiej jednak strony produkcja nie zachwyca stroną artystyczną. Scenografia, kostiumy i charakteryzacja nie wyróżniają się; czasami zaskakuje za to niezła ścieżka dźwiękowa.

„Klub winowajców” to interesująca opowieść o dążeniu do zrozumienia siebie i innych. Nie jest to arcydzieło kinematografii, ale warto poświęcić na niego swój czas. W wolnej chwili, polecam!
Ocena: 7/10

niedziela, 8 września 2013

Królewna Śnieżka i Łowca (2012), czyli koniec z niewinnością

tytuł oryginalny: Snow White and the Huntsman
reżyseria: Rupert Sanders
scenariusz: Evan Daugherty, Hossein Amini, John Lee Hancock
muzyka: James Newton Howard
produkcja: USA
gatunek: fantasy, przygodowy

Ostatnimi czasy panuje moda na luźne adaptacje znanych powieści, bajek i baśni. Niekiedy takie odświeżenie konwencji okazuje się wyjątkowo trafne i zaskakujące, innym razem jednak wypada kiepsko i nieprzekonująco. „Królewna Śnieżka i Łowca” miała premierę rok temu, ale po seansie zdecydowałam, że nie mogę pozostać wobec niej obojętna.

Królowa Ravenna (Charlize Theron) stara się za wszelką cenę pozostać młodą i piękną. Włada całą krainą żelazną ręką i nikt nie próbuje się jej sprzeciwiać. W najwyższej wieży więzi prawowitą dziedziczkę tronu, królewnę Śnieżkę (Kristen Stewart). Pewnego dnia magiczne lustro informuje ją, że dziewczyna jest piękniejsza od niej i że przez to traci swoją siłę. Ravenna postanawia ją zgładzić i w pogoń za zbiegłą wysyła nieustraszonego Łowcę (Chris Hemsworth). Sprzeciwia się on jednak rozkazom i obiecuje Śnieżce pomoc w pokonaniu złej królowej.


Już na pierwszy rzut oka można zauważyć, że Rupert Sanders stara się nadać swojemu dziełu podniosły i monumentalny charakter. Wszelkie próby kończą się jednak jednoznaczną porażką, gdyż skutecznie uniemożliwia mu to nielogiczna i chwilami całkiem bezsensowna fabuła. Można by to jeszcze znieść w naiwnej, bajkowej historyjce. Film zupełnie odbiega od oryginału, staje się niespójnym i nudnym fantasy. Nie wywołuje żadnych emocji, nie da się utożsamić z żadną z postaci, bo wszystkie są płaskie i jednowymiarowe. Akcja zamiast stopniować napięcie i prowadzić do oszałamiającego finału, okazuje się zupełnie przewidywalna i monotonna. Scenariusz jest beznadziejny i źle skonstruowany, a dialogi ogromnie nienaturalne.


Najbardziej zaskoczyła mnie jednak wtórność tej produkcji, nie ma w niej praktycznie nic odkrywczego. Wszystko już kiedyś było! Moją uwagę zwróciło to, jak wiele scen i wątków jest tutaj, nie zaczerpniętych, ale żywcem wziętych z innych obrazów. Zła królowa, która żywi się sercami młodych kobiet i dzięki temu zachowuje młodość, do złudzenia przypomina zachowanie czarownic z „Gwiezdnego Pyłu”. Śnieżka-wybraniec, traktowana niemal jak Harry Potter. Skacze z urwiska do morza i udaje jej się uciec z pomocą konia – jak Aragorn z „Władcy Pierścieni”, który cudem przeżywa po upadku do wody. Rumak tonący w głębokim błocie, tak samo jak w „Niekończącej się opowieści”. Krasnoludy, Śnieżka i Łowca wędrujący w górach zupełnie jak Drużyna Pierścienia, nawet ujęcia z kamer wydają się podobne. Dziewczyna witająca się z białym jeleniem w lesie, który z szacunkiem kłania się przed nią – jak Hardodziob przed Harry’m. Przemowa królewny zagrzewająca strachliwych ludzi do walki brzmiała niemal jak ta przed ostateczną bitwą z armią Mordoru. Rozumiem, gdyby zastosowano kilka subtelnych nawiązań do znakomitych dzieł tego gatunku, ale nie kopiowano poszczególne sceny!


Aktorstwo przedstawia podobny poziom, co sam film – niczym nie zaskakuje i nie zachwyca. U Kristen Stewart jak zwykle nie można mówić o jakiejkolwiek grze. Nie ma się czemu dziwić, skoro trudność sprawia jej nawet zamknięcie ust. Prezentuje, więc cały czas jeden ogłupiały wyraz twarzy, sprawiając, że jej bohaterka staje się kompletnie nieprzekonująca. Na początku uważałam, że wszyscy mówią o pięknie wewnętrznym Śnieżki, czyli czystości i niewinności. Dalsza część produkcji wydaje się jednak temu przeczyć, ponieważ królewna zachęca do walki, nawet sama przywdziewa zbroję i dobywa miecz. Nie mam, więc pojęcia na czym polega tutaj zamysł i niezwykłość tej postaci. Chris Hemsworth w roli Łowcy prezentuje jedynie muskulaturę i spojrzenia znad nastroszonych brwi. Charlize Theron jako Ravenna spisała się najlepiej z całej obsady, mimo to jej gra aktorska nie jest powalająca i wybitna.


Pomimo dużej ilości wad i nieścisłości, strona wizualna powoduje, że produkcja nie jest jednak totalną porażką. Twórcy brak sensownego pomysłu nadrabiają solidnymi efektami specjalnymi, ładnymi kostiumami, świetną scenografią i  niezłą charakteryzacją. Gdy Śnieżka trafia do barwnego lasu wróżek pełnego dziwacznych stworzeń i roślin, całość wydaje się jednak wyjątkowo sztuczna i nieco kiczowata. Wrażenie robią za to przemiany królowej i niektóre mroczne sceny. Warto wyróżnić także przyjemną w odbiorze muzykę Jamesa Newtona Howarda, a w szczególności cudowny utwór „Breath of Life” Florence + The Machine. Prawdziwa perełka! Od strony artystycznej, dzieło przedstawia więc całkiem dobry poziom.

„Królewna Śnieżka i Łowca” zdecydowanie nie jest godnym uwagi filmem. Niewiele tu logiki, Kristen Stewart denerwuje, a całość jest bardzo pretensjonalna. Nie polecam!
Ocena: 3/10

środa, 4 września 2013

Koneser (2013), czyli sztuka samotności

tytuł oryginalny: La Migliore offerta
reżyseria: Giuseppe Tornatore
scenariusz: Giuseppe Tornatore
muzyka: Ennio Morricone
produkcja: Włochy
gatunek: kryminał, melodramat

Samotność to temat często poruszany w kinie. Występuje nie tylko w aspekcie wyobcowania bohatera spowodowanym przez nieprzyjemne otoczenie, ale też z własnego wyboru. Niektórzy własną pracę lub zainteresowania stawiają ponad wszystko i dzięki temu potrafią poświęcić się im w pełni. Często nie dostrzegają nawet, ile przez to tracą. „Koneser” ukazuje głębokie przeżycia pewnego mężczyzny, którego świat staje na głowie.

Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest wybitnym i szanowanym znawcą sztuki, prowadzi aukcje i zajmuje się handlem. Czas spędza rozwijając swoją niesamowitą pasję i kolekcjonując zdobyte podstępem obrazy. Nie lubi kontaktów z ludźmi, nie ma własnego telefonu komórkowego, brzydzi się dotykać cudzych rzeczy, jedynie w rękawiczkach, jada sam w luksusowych restauracjach. Spotyka się jedynie z Billy’m Whistler’em (Donald Sutherland), który podziela jego zamiłowanie i pomaga zdobywać ciekawe okazy. Ufa także młodemu i zdolnemu konserwatorowi starych mechanizmów, Robertowi (Jim Sturgess). Pewnego dnia telefonicznie kontaktuje się z nim tajemnicza kobieta, Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks). Mówi, że otrzymała od rodziców w spadku kolekcję dzieł sztuki i pragnie, aby Virgil ocenił jej wartość. Mężczyzna w końcu się zgadza, ale w starej rezydencji nie spotyka właścicielki.


„Koneser” nie szczyci się głośnymi zapowiedziami czy szumną kampanią reklamową, a jednak już na pierwszy rzut oka przykuwa uwagę. Po pierwsze tematyką – dawno czegoś takiego nie było, po drugie świetną obsadą. Co z tego wynikło? Naprawdę warto samemu się przekonać. Produkcja jest wybitna w każdym calu; stanowi fascynujące, choć niepokojące studium samotności. Nakłania do refleksji i przemyśleń, zapada w pamięci na długo. Nie ukrywam, że w połowie filmu miałam pewne wątpliwości. Wydarzenia wydawały się zmierzać w przewidywalnym kierunku. Początkowo historia przypomina nieco baśń, jest nieprawdopodobna. Myślałam, że Giuseppe Tornatore niczym mnie nie zaskoczy, tylko rozczaruje pretensjonalnym zakończeniem. To doskonały przykład na to, że pozory często mylą, a publiczność lubi być nieświadoma i wodzona za nos aż do samego końca. Mogę śmiało stwierdzić, że „Koneser” to fabularny majstersztyk, znakomicie skonstruowana i spójna opowieść. Porywający scenariusz zadziwia i inspiruje, wywołuje też dużo emocji u widza.


Geoffrey Rush już po raz kolejny udowodnił swój ogromny kunszt aktorski i pokazał się z najlepszej strony. Wcielił się w tytułową rolę, kreując charyzmatyczną i nietuzinkową postać. Z wielką gracją i nonszalancją funkcjonuje w swoim własnym niedostępnym dla innych świecie, w którym najważniejsza jest sztuka. Powoli zaczyna się jednak otwierać na inne aspekty życia, poznając smak nowych doświadczeń. Rush poradził sobie brawurowo z postawionym mu zadaniem. Jeżeli miałabym typować osobę, która naprawdę zasługuje na nominację do Oscara w 2014 roku bez wątpienia wskazałabym na niego. Intrygujący i ‘pełny’ występ – nic dodać, nic ująć. Na drugim planie uwagę zwraca Donald Sutherland w roli Billy’ego Whistlera, dystyngowanego znawcy sztuki i początkującego malarza. Spisał się wyjątkowo przekonująco i stworzył wyrazistą kreację. Brytyjczyk Jim Sturgess zagrał Roberta, zdeterminowanego konesera, którego Oldman obdarza zaufaniem i prosi o radę. Jego występ okazuje się dobry i zaskakujący.


„Koneser” jest jednym z tych filmów, w których fabuła i napięcie są tak pieczołowicie skonstruowane, że nie powinno się zdradzać zbyt wiele. Najcenniejszą rzeczą, jaką ma do zaoferowania okazuje się cudowny klimat. Niezliczona liczba pięknych dzieł malarskich, intrygujące rzeźby i wiekowe meble zachwycają i nie pozwalają oderwać od siebie wzroku. Każdy najdrobniejszy element został doskonale dobrany i ma istotne znaczenie. Dom Oldmana ma w sobie ukryte piękno, skarb. Lokale, które odwiedza są przestronne i bogato zdobione, a wnętrza rezydencji Claire olśniewają. Każde miejsce ma swój własny styl i wyjątkowy charakter. Wrażenia artystyczne zapewniają wspaniała scenografia i zjawiskowe kostiumy. Niewątpliwie trzeba wyróżnić fenomenalną ścieżkę dźwiękową autorstwa Ennia Morricone, która także tworzy fantastyczne tło dla tego obrazu. Subtelne dźwięki uwodzą i oczarowują.

„Koneser” to zajmujący i znakomicie przemyślany film. Zdecydowanie jest godny uwagi, dlatego serdecznie go Wam polecam.
Ocena: 9/10

poniedziałek, 2 września 2013

Wakacyjne zdjęcia-inspiracje

Wiadomo, że wakacje to nie tylko jeszcze więcej czasu na oglądanie filmów i czytanie książek, ale przede wszystkim czas odpoczynku i odwiedzania nowych miejsc. Z okazji pierwszego dnia roku szkolnego, postanowiłam umilić ten dzień zdjęciami z mojej podróży na Bałkany. 

Stary Zamek Królewski w Bośni
Sarajewo - targ
Sarajewo - podwórko
Sarajewo - uliczka
Sarajewo - plac
Mostar
Mostar - Mistrzowie

Mostar - Mistrz
Perast
Zatoka Kotorska