środa, 30 października 2013

#5 Jesienny stosik filmowo-książkowy


Książki, od góry:
1. „365 dni z Joachimem Badenim” Joachim Badeni
2. „Czy słyszysz śpiew motyli?” Wunibald Műller
3. „Niedokończone opowieści” J.R.R. Tolkien
4. „Wszystko za Everest” Jon Krakauer
5. „Spadać w górę” Richard Rohr
6. „Ludzie przeciwko ludziom” Jacek Santorski


Filmy, od góry:
1. „Wielki Gatsby”
2. „Wyspa tajemnic”
3. „Za wszelką cenę”
4. „Genua włoskie lato
5. „Mistrz i Małgorzata”
6. „Życie za Everest”
7. Największe cuda. Najpiękniejsze zjawiska przyrody”

niedziela, 27 października 2013

Szukając Alaski - John Green

„Szukając Alaski” to pierwsza, ale w Polsce trzecia wydana powieść Johna Greena. Amerykański pisarz wprowadził duży powiew świeżości do gatunku młodzieżowego i stworzył własny niepowtarzalny styl. Postawił na wyrazistych bohaterów, szczere i bezpretensjonalne opowieści oraz mądry przekaz. Szybko przykuł uwagę i zachwycił na całym świecie szerokie grono odbiorców w różnym w wieku.

Głównym bohaterem i narratorem jest Miles Halter, szesnastolatek, którego największa pasja to zapamiętywanie ostatnich słów znanych ludzi. Ma w życiu jeden główny cel – odnaleźć Wielkie Być Może, czyli najprawdziwsze i najintensywniejsze doświadczenie rzeczywistości. Śladem swojego taty decyduje się uczęszczać do Culver Creek, prestiżowej szkoły z internatem. Słynie z dyscypliny i dość rygorystycznych zasad, które uczniowie konsekwentnie starają się łamać. Tam chłopak poznaje Alaskę Young, szaloną i piękną dziewczynę o hipnotyzującej osobowości. Dysponuje wieloma  niesamowitymi pomysłami, które zawsze wciela w życie. Wraz z nią oraz swoim współlokatorem Pułkownikiem, Japończykiem Takumim i Rumunką Larą, Miles poznaje smak przyjaźni i uroki niczym nieskrępowanej młodości.

Po poruszających „Gwiazd naszych wina” i intrygujących „Papierowych miastach” miałam naprawdę wysokie oczekiwania. Odnoszę wrażenie, że ta kolejność nie jest jednak zbyt korzystna, ponieważ poziom kolejnych powieści stopniowo się obniża. Część zarzutów wobec „Szukając Alaski” powinna dotyczyć raczej kolejnych pozycji. Nie zapominajmy bowiem, że ta historia powstała pierwsza, więc to nie Alaska podejrzanie przypomina Margo Roth Spiegelman, ale odwrotnie. Początkowo Green dysponował odkrywczym podejściem, ale wydaje się, że popadł już nieco w schematyczność. Konstrukcje fabularne okazują się dosyć podobne, a niektóre elementy – wyjątkowo powtarzalne: nastoletnie bunty, chęć poszukiwania szczęścia i nowych doświadczeń, a w końcu tragedia przerywająca pozorną sielankę. Może czas zmienić nieco konwencję i zasięgnąć inspiracji, gdzie indziej?

Autor znalazł ciekawy sposób na stopniowe budowanie napięcia, od początku dając czytelnikowi do zrozumienia, że wydarzy się coś istotnego. Losy Milesa dzielą się zatem na „dni Przed” i „dni Po”, a akcja w miarę rozwoju wydarzeń nabiera dynamicznego tempa. Wydarzenie kulminacyjne, do którego zmierza cała powieść dzieli ją na dwie części. Pierwsza to ta zasadnicza, a z drugiej można właściwie bez szkody wyciąć kilkadziesiąt kartek, stałaby się spójniejsza i mniej monotonna. Historia sama w sobie nie jest przewidywalna, ale także niespecjalnie zadziwia ani nie oczarowuje. Nie da się jej jednak odmówić niewątpliwego uroku i jak zwykle błyskotliwych refleksji dotyczących miłości, przyjaźni i radości. Autor ustami bohaterów uwielbia dzielić się swoimi szczegółowymi przemyśleniami, często sięga i nawiązuje do różnych inspirujących dzieł. Bardzo spodobały mi się zabawne numery, które w szkole odstawiali przyjaciele. Chwilami wydaje się jednak, że snują się oni bezsensownie po stronicach, ograniczając swoją aktywność do uczęszczania na lekcje, palenia papierosów i picia piwa.

Na szczęście, Green nie zawodzi pod kątem językowym, prezentując bogate słownictwo i przyjemny w odbiorze styl pisania. Jest świadomy tego, co chce pokazać i udowodnić, pragnie opowiedzieć barwną i pasjonującą historię z morałem. Traktuje czytelnika poważnie i z szacunkiem, stara się nigdy nie przesadzać. Takie podejście powoduje, że my również zaczynamy darzyć go dużą sympatią. Najmocniejszy element jego książek stanowi zawsze niezwykła gala różnorodnych postaci, które na długo zapadają w pamięć. Każda wydaje się bardzo wiarygodna i realistyczna, żaden człowiek bowiem nie jest idealny. Autor potrafi sprawić, że nawet prosta i zwyczajna osoba okazuje się wyjątkowa i godna uwagi. Miles kiedyś nie miał wielu przyjaciół, po wyjeździe do szkoły odkrywa jednak, że nie da się ich niczym zastąpić, a bólu po stracie szybko złagodzić.

„Szukając Alaski” to inteligentna opowieść o wrażliwych ludziach, którzy odnajdują i gubią szczęście w życiu. Pozycja głównie dla miłośników Johna Greena, chociaż im to chyba polecać nie muszę. Jeżeli dopiero chcecie rozpocząć przygodę z jego twórczością sięgnijcie najpierw po znakomite „Gwiazd naszych wina.”
Ocena: 4/6

środa, 23 października 2013

Lęk pierwotny (1996), czyli pozory często mylą

tytuł oryginalny: Primal Fear
reżyseria: Gregory Hoblit
scenariusz: Steve Shagan, Ann Biderman
muzyka: James Newton Howard, J. Peter Robinson
gatunek: dramat, thriller
produkcja: USA

Bez wątpienia jedną z tych rzeczy, które twórcy filmowi lubią najbardziej jest zaskakiwanie nieświadomego widza. Stopniują emocje, wodzą nas za nos, dają masę wskazówek, ale często my nawet nie staramy się ich zauważyć. Gdy już wydaje się, że znamy rozwiązanie i zdajemy sobie sprawę, co zdarzyło się naprawdę, czeka nas niespodzianka. Pozytywne rozczarowanie. Tak naprawdę dajemy się oszukać dla tego znakomitego, zadziwiającego finału. Jesteśmy oszołomieni, ale i pełni podziwu, bo właśnie za takie chwile kocha się kino. W tę konwencję wpisuje się doskonale „Lęk pierwotny”.

Martin Vail (Richard Gere) to jeden z najbardziej znanych i wziętych obrońców w sprawach kryminalnych. Pewnego dnia arcybiskup Chicago Rushmon zostaje w brutalny sposób zamordowany. Niedaleko miejsca zbrodni policja łapie 19-letniego Aarona Stamplera (Edward Norton), członka chóru kościelnego. Na jego ubraniu znaleziono ślady krwi, więc od razu staje się głównym podejrzanym. Chłopak cały czas twierdzi, że jest niewinny i nie byłby zdolny do popełnienia takiego czynu. Vail początkowo nie wierzy mu, jednak wkrótce przekonuje się, że to wyjątkowo nieśmiała i spokojna osoba. Pragnie za wszelką cenę udowodnić swoje racje przed sądem.


Na pierwszy rzut oka „Lęk pierwotny” jawi się jako prosty dramat sądowy z elementami thrillera. Reżyser pozwala nam w to wierzyć jeszcze przez jakiś czas, konsekwentnie tworząc atmosferę tajemnicy i budując napięcie. Nic nie wskazuje na to, że wydarzenia przybiorą zupełnie inny, nieoczekiwany obrót. Na początku sprawa niepokojącego morderstwa nie intryguje, wszystko jest nawet zbyt jasne. Poszlaki wskazują jednoznacznie na winę Aarona, śledczy nie mają żadnych wątpliwości. Przewrotność filmu polega na tym, że dość schematyczna historia powoli okazuje się podstępną intrygą. Zostaje zrzucona na nas garść wątpliwości, choć rozwiązanie wydaje się oczywiste i wręcz na wyciągnięcie ręki. Zręczne manewrowanie splotem wydarzeń i działaniami bohaterów sprawia, że nie można być niczego pewnym. Jak główny bohater, adwokat Martin Vail staramy się dotrzeć do prawdy i wraz z nim ujawniamy coraz więcej zadziwiających faktów. Konstrukcja filmu przypomina odkrywaną powoli psychikę Aarona – na wstępie ufamy jedynie pozorom.


Fabuła powoli staje się niezwykle pasjonująca i oferuje kilka solidnych zwrotów akcji. Gregory Hoblit okazuje się wybitnym strategiem, a jego dzieło prawdziwą receptą na dobre kino psychologiczne. Brakuje mi jednak szerszego łączenia różnych gatunków i większej zabawy konwencją. Scenariusz opiera się właściwie tylko na jednym głównym wątku, a wszelkie poboczne nie mają tu istotnej roli. Podstawę stanowi więc ciekawy i wyrazisty pomysł, którego idealnym określeniem jest nieprzewidywalność. Widać, że twórcy dysponują sprecyzowaną wizją, nadają bowiem znaczenia poszczególnym scenom, tak aby każdy wnosiła coś do całej opowieści. Udowadniają swój wielki kunszt dopiero pod sam koniec, a ja z przyjemnością dałam się zaskoczyć. Lubię właśnie takie filmy, w których widz nie jest tylko biernym obserwatorem, ale aktywnie uczestniczy w rozgrywających się na ekranie wydarzeniach. Inaczej niż w znakomitych „Dwunastu gniewnych ludziach” nasze spekulacje w końcu zostaną rozstrzygnięte.


O rolę Aarona Stamplera starało się ponad 2000 młodych aktorów. Zwycięzcą okazał się debiutant (do tamtej pory grał tylko w jednym filmie), Edward Norton. Skorzystał z okazji, aby objawić swój niesamowity talent i geniusz aktorski. Szybko i z wielkim hukiem wkroczył do świata kina. Zagrał fenomenalnie i spisał się przekonująco w różnych odsłonach. Potrafił przekazać intensywne emocje, ale świetnie wypadł także jako ‘wcielenie niewinności’. Jego bohater to największa zaleta tej produkcji, co doceniono różnymi odznaczeniami. Od Złotego Globu, przez nominację do nagrody BAFTA i Oscara. Richard Gere jako Martin Vail również sprostał postawionym wymaganiom i okazał się bardzo charyzmatyczny. Najbardziej zasłużonym komplementem jest to, że zagrał na miarę swoich możliwości. Śmiało, mogę stwierdzić, że to jeden z lepszych występów w jego karierze.
                                        
                                  
Najsłabszym elementem filmu wydają się zdjęcia, które są szare i bez wyrazu. Podkreślają raczej, jak również scenografia i kostiumy, monotonię i barwy w jakich maluje się życie postaci, czyli nieustającą pogoń za pieniędzmi i prestiżem. Akcja toczy się głównie we wnętrzach sądu i w więziennych celach. Obraz nie ma w związku z tym czysto artystycznej wartości, na szczęście, forma nie uwłacza znacząco innym elementom. Nie każde dzieło musi przecież zachwycać niebywale barwną oprawą. Twórcy skupili się bowiem bardziej na opowiedzeniu intrygującej historii, nie przykuwając większej uwagi dopieszczeniu warstwy wizualnej. Niestety, ścieżka dźwiękowa współtworzona przez Jamesa Newtona Howarda zupełnie się nie wyróżnia i nie zapada głęboko w pamięci. Przydałyby się jakieś bardziej pomysłowe i dynamiczne kompozycje.

Jeżeli szukacie zadziwiającej historii, zachęcam do seansu „Lęku pierwotnego”. Wystarczającym powodem, aby po niego sięgnąć jest też niezapomniana kreacja Edwarda Nortona.
Ocena: 8/10

sobota, 19 października 2013

Grawitacja (2013), czyli w obliczu nieskończonej pustki

tytuł oryginalny: Gravity
reżyseria: Alfonso Cuarón
scenariusz: Alfonso Cuarón, Jonás Cuarón
muzyka: Steven Price
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: dramat, sci-fi

Przyszłoroczna walka o Oscary w kategoriach technicznych będzie niewątpliwie bardzo zacięta. Następuje dynamiczny rozwój efektów specjalnych, a twórcy prześcigają się w najciekawszych pomysłach, chcąc zaprezentować swoją różnorodność. Silnym kandydatem do statuetki wydaje się również „Grawitacja”. Jej budżet to ‘niewielkie’ 80 milionów dolarów, a zdjęcia kręcono w studiach filmowych.

Grupa astronautów przylatuje na ziemską orbitę, aby dokonać naprawy teleskopu Hubble’a. Misji dowodzi doświadczony Matt Kowalsky (George Clooney), który zamierza już zakończyć swoją karierę. NASA zatrudnia także wybitną specjalistkę od inżynierii medycznej, dr Ryan Stone (Sandra Bullock). Wkrótce w ich prom kosmiczny z dużą szybkością uderzają szczątki rosyjskiego satelity. Pojazd ulega zniszczeniu, a większość członków załogi ginie. Uratować udaje się jedynie dr Stone i Kowalsky’emu. Zdani tylko na siebie, bez odpowiedniego przygotowania i z szybko wyczerpującymi się zapasami tlenu muszą dotrzeć do innej stacji kosmicznej. Czas biegnie nieubłaganie, a na drodze czyha wiele niebezpieczeństw.


„Grawitacja” to piękne i oszałamiające wizualnie widowisko. Tematyka kosmosu stanowi ogromny potencjał i pole do popisu dla filmowców. Alfonso Cuarón pokazuje swój kunszt reżyserski i udaje mu się zadziwić nawet pojedynczymi scenami. Potwierdza swoje niebywałe poczucie estetyki i subtelność, doprowadzając obraz niemal do perfekcji. Co najważniejsze, jest świadomy szerokich możliwości, jakie zapewnia współczesna technologia i stara się je całkowicie wykorzystać. Nie ma tu przepychu i kombinatorstwa, Meksykanin świetnie wyważa wszystkie składniki. Pomimo ogromnej skali produkcji, nie popada w efekciarstwo i się nie przechwala. Konsekwentnie i z niesamowitą gracją realizuje fascynującą wizję, dba o każdy najdrobniejszy szczegół. Występuje u niego lekki przerost formy nad treścią, ale oba elementy raczej odpowiednio ze sobą współgrają. W obliczu zastosowanego artyzmu i wrażliwości, nie umniejsza to wartości dzieła i nie przeszkadza w odbiorze.


Pomimo wspaniałej oprawy technicznej, ścieżka fabularna okazuje się jednak dosyć jednostajna i nieskomplikowana. Niektóre motywy stają się powtarzalne, a przeszkody chwilami sztucznie mnożą się przed postaciami. Historia dotyka ważnych zagadnień, takich jak samotność, cierpienie po stracie bliskich, próby przystosowania się nowego otoczenia oraz walkę z samym sobą. Stan nieważkości, niczym nieograniczone pole widzenia, mrok, cisza i wszechogarniająca pustka stają się dla głównej bohaterki doskonałą okazją do ucieczki od ponurej codzienności. Twórcy stawiają na prostotę i dosadność, fabuła nie jest jednak tylko pretekstem do ukazania zapierających dech scenerii. Losy dwójki astronautów okazują się poruszające i wyjątkowo emocjonujące, śledzi się je z prawdziwym zainteresowaniem. Widz nie jest jedynie biernym obserwatorem wydarzeń, ale zostaje wciągnięty w sam środek akcji. W 3D, co się rzadko zdarza, film robi piorunujące wrażenie.


Dzieło jest w pewien sposób teatrem dwójki aktorów. George Clooney zagrał zaradnego, sprytnego i gotowego do poświęceń astronautę. W duecie z Sandrą Bullock wypadł brawurowo, choć to ona poradziła sobie lepiej. W walce o rolę pokonała dużo kandydatek i spisała się naprawdę przekonująco. Dramatyzmu akcji nadaje nieziemska i cudowna ścieżka dźwiękowa. Chwilami nastaje cisza, innym razem w tle pojawia się spokojna melodia, która później przybiera na sile. Nie ma w tym jednak przesady, stanowi za to wyborną ucztę dla ucha. Warto zwrócić uwagę na mistrzowską i dynamiczną pracę kamery. Ani na chwilę nie pozostaje w spoczynku, pozwala być na bieżąco i uważnie śledzić całą opowieść. Na początku jesteśmy świadkami jednej długiej sekwencji naprawy teleskopu i katastrofy kosmicznej. Sceny z punktu widzenia bohaterów i zdumiewające panoramy zgrabnie się ze sobą przeplatają. Kolejną zaletą okazują się fenomenalne zdjęcia. Mam tylko wątpliwości, czy poza kinem produkcja nie straciłaby na swojej wyjątkowości. Wydaje mi się, że nie byłaby tak widowiskowa i wyrazista.

„Grawitacja” hipnotyzuje i uwodzi, zdecydowanie warto dać się porwać magii Alfonso Cuaróna. Właśnie za takie niezapomniane przeżycia kocham kino!
Ocena: 8/10

wtorek, 15 października 2013

Buena Vista Social Club (1999), czyli w kubańskim rytmie

reżyseria: Wim Wenders
scenariusz: Wim Wenders
muzyka: Ry Cooder, Ernesto Lecuona
produkcja: Francja, Kuba, Niemcy, USA, Wielka Brytania
gatunek: dokumentalny, muzyczny

Buena Vista Social Club to kubański klub muzyczny w Hawanie, który osiągnął szczyt popularności w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Członkowie tworzyli i grali rytmiczne utwory ludowe, zachowując i krzewiąc swoją rdzenną kulturę. W 1997 roku amerykański gitarzysta i kompozytor Ry Cooder opracował i nagrał jedyny album grupy. Po dużym sukcesie płyty na świecie namówił swojego długoletniego przyjaciela, Wima Wendersa do nakręcenia filmu dokumentalnego.

Coolder, od lat związany z kinem, przez jakiś czas odwiedzał stolicę Kuby i współpracował z kilkunastoma doświadczonymi muzykami. Pełni ogromnej pasji i zamiłowania, całkowicie poświęcali się muzyce i rozwijaniu swoich umiejętności. Stanowiła dla nich sens i najważniejszą treść w życiu. Pomimo podeszłego wieku, skromnych i trudnych warunków, a czasem wręcz ubóstwa, nie brakowało im siły i wytrwałości na samorealizację. Po jakimś czasie dawali koncerty nie tylko na Kubie, ale i w Carnegie Hall, Amsterdamie i Berlinie. Znakomity gitarzysta Compay Segundo miał ponad 90 lat, a po śmierci w 2003 roku wystawiono mu nawet pomnik z charakterystycznym kapeluszem na głowie i cygarem w dłoni.  Rubén Gonzaléz był genialnym i niezwykle sprawnym pianistą, w swojej karierze współtworzył dziesięć albumów. Ibrahim Ferrer już w wieku 12 lat zarabiał, śpiewając na ulicach, sławę przyniósł mu udział w projekcie Buena Vista Social Club.


Wim Wenders umożliwia nam poznanie i odkrycie różnych zakątków miasta. Razem z nim odwiedzamy zapomniane lokale, mieszkania, centra kulturalne, rynki i place, które miały istotne znaczenie dla lokalnej społeczności. Taki obraz wyspy okazuje się wyjątkowo sugestywny i przejmujący. Znajduje się tam bowiem wiele dzielnic nędzy, bardzo zniszczonych domostw, a mieszkańcy już od młodych lat zmuszeni są do utrzymywania swojej rodziny. Chwilami wydaje się, że to zupełnie inny świat, w którym czas płynie wolniej. Warto spróbować go lepiej poznać i uszanować tych, którzy starają się uchować kulturę od zapomnienia. Cooder opowiada o swoich podróżach jako o wkroczeniu w krąg zupełnie innego poczucia wrażliwości i estetyki. Zdjęcia okazują się bardzo dobre, a nieco chaotyczny montaż raczej nie przeszkadza w odbiorze. Najważniejsza jest tu niesamowita opowieść, która sprawia, że dzieło stanowi swoisty hołd dla członków klubu.


Koncerty i zwiedzanie przeplatają rozmowy z muzykami, którzy opowiadają o początkach swojej pasji i współpracy. Te fragmenty najbardziej przykuły moją uwagę i śledziłam je z rosnącym zainteresowaniem. Myślę, że osoby, które na co dzień nie gustują w tego rodzaju utworach będą potrafiły je docenić. Charakterystyczne elementy to dosadne i szczere teksty utworów, skoczne melodie, jasny przekaz i prostota formy. Pomimo niewyszkolonych profesjonalnie głosów i niekiedy ‘ostrych’ brzmień instrumentów, liczyła się przede wszystkim wiarygodność, ciepło i łagodność. Występy zdarzały się improwizowane, członkowie zespołu nie dążyli do ideału, po prostu robili to, co kochali. Tę właśnie bezgraniczną miłość do muzyki starają się przekazać twórcy filmu. Wyszło im to znakomicie, szkoda tylko, że zabrakło czasu na dokładniejsze poznanie historii wszystkich udzielających się w projekcie.

„Buena Vista Social Club” udowadnia, że muzyka nie zna granic narodów, kultur i obyczajów. Każdy może znaleźć swoje miejsce i realizować się w życiu. Naprawdę warto sięgnąć po ten dokument i wsłuchać się w galę niepowtarzalnych dźwięków.
Ocena: 8/10

piątek, 11 października 2013

Dowód. Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo - Eben Alexander

(...) podczas podróży w zaświatach nie miałem żadnych ziemskich wspomnień. Ból i smutek poczułem dopiero wtedy, gdy musiałem wrócić na ziemię, od której wszystko się zaczęło.

Naukowców od dawna fascynuje temat życia po życiu i istnienia przeżyć z pogranicza śmierci. Relacje ludzi, którzy doświadczyli tego rodzaju zjawiska okazują się niezwykłe i interesujące, a przez to chwilami niewiarygodne. Niektóre elementy ich historii wydają się powtarzać: zdolność widzenia we wszystkich kierunkach jednocześnie, brak poczucia liniowego czasu, przebywanie poza wszystkimi wymiarami, bezpośrednie rozumienie trudnych pojęć oraz odczuwanie bezgranicznej miłości i ukojenia. Po „Dowód” sięgnęłam z ogromną ciekawością, chcąc poznać losy autora, któremu w 2008 roku przydarzyło się coś zupełnie nieprawdopodobnego.

Eben Alexander to znany i szanowany neurochirurg, sceptyczny wobec zagadnień wiary, ale pełen pasji i poświęcenia dla nauki. Pewnego dnia, w krytycznym stanie przewieziono go do szpitala. Z niewiadomych przyczyn zachorował na rzadkie, szczególnie u dorosłych, zapalenie opon mózgowych spowodowane bakteriami pałeczki okrężnicy. Wcześniej uskarżał się jedynie na silne bóle pleców i głowy. Nie występował u niego właściwie żaden czynnik powodujący tego rodzaju infekcję, lekarze nie potrafili też zdiagnozować jej przyczyn. Przez siedem dni pozostawał w głębokiej śpiączce, a szanse na wybudzenie się malały z każdym dniem. Stwierdzono, że przypadek jest śmiertelny w 97 procentach. Gdy mózg przestał funkcjonować, a ciało stało się bezużyteczne, jego świadomość rozpoczęła niezapomnianą wędrówkę. Mężczyzna miał przeżycia bliskie doświadczeniu śmierci, znalazł się w innym świecie. Ku radości silnie wspierającej go rodziny, przebudził się ze śpiączki. O dziwo, po stosunkowo krótkim czasie, bez żadnych długotrwałych powikłań powrócił do normalnego funkcjonowania.

Gdybym miała określić to dzieło jednym słowem, najbardziej trafne wydaje się: oszałamiające. Historia neurochirurga okazuje się bowiem porywająca, zdumiewająca, a chwilami wręcz szokująca. Nie spodziewałam się, że wywrze na mnie aż takie wrażenie i skłoni do długich przemyśleń. Zawiera cudowną i bogatą wizję nieba, określaną jako jedną z najdokładniejszych dotychczasowych relacji. Niesie za sobą niebywałą wartość, mądre przesłanie i trafne wnioski. Alexander pozwala czytelnikowi również uchylić rąbka odwiecznej tajemnicy. Intrygujące opisy doznań, wyrazistych miejsc i postaci, jakie pojawiły się na jego drodze przeplata z własnymi refleksjami, wiadomościami naukowymi oraz epizodami z życia dotyczącymi różnych ważnych aspektów. Dowiadujemy się również, co się dzieje z jego rodziną i znajomymi podczas pobytu w śpiączce. W poruszający sposób ukazuje poświęcenie i nadzieję, która nie opuszcza ich aż do końca.

Autor zadziwia swoją rozbrajającą szczerością, chęcią poznania i dążenia do prawdy. Pragnie przekazać nabytą przez siebie wiedzę i wrażenia innym z poczucia misji, wdzięczności, a także w celu podkreślenia wagi takich wartości jak miłość i akceptacja. Należy mu się za to ogromny podziw i szacunek. Dysponuje świetnym i profesjonalnym stylem pisania, wszechstronnym słownictwem. Potrafi zachować dystans i spojrzeć na dane zagadnienie także od strony naukowej. Stosuje mocną argumentację i często popiera swoje tezy przykładami. Dowodzi to jego oczytania i błyskotliwości. Nie próbuje być nachalny, jednocześnie staje się bardzo przekonujący. Najciekawsze jest to, że niegdyś sam był zatwardziałym racjonalistą i nie potrafił uwierzyć w prawdziwość ludzkich doświadczeń z pogranicza śmierci. Teraz określa je mianem „najbardziej rzeczywistych doznań.”

„Dowód” pokazuje, że cuda się zdarzają, a nic nie dzieje się przypadkiem. Warto zagłębić się w lekturę i poznać, wydawałoby się, niemożliwą historię lekarza i jego relację ze świata ‘po drugiej stronie’.

poniedziałek, 7 października 2013

Rzeź (2011), czyli zrzucanie masek uprzejmości

tytuł oryginalny: Carnage
reżyseria: Roman Polański
scenariusz: Roman Polański, Yasmina Reza
muzyka: Alexandre Desplat
produkcja: Francja, Hiszpania, Niemcy, Polska
gatunek: dramat, komedia

Czasami, aby stworzyć naprawdę dobry i zajmujący film nie potrzeba wiele. Wystarczy intrygująca historia, ciekawe miejsce akcji i kilku znakomitych aktorów. Oszałamiające efekty specjalne są wtedy zbędne, a wyrazista ścieżka dźwiękowa może nie pasować do kameralnego klimatu. W „Rzezi” Roman Polański udowadnia, że użycie skromnych środków nie musi wpływać niekorzystnie na jakość danego dzieła.

Alan (Christoph Waltz) i Nancy Cowan (Kate Winslet) oraz Michael (John C. Reilly) i Penelope Longstreet (Jodie Foster) to dwa nowojorskie małżeństwa, charakteryzujące się zwykle nienagannymi manierami  i odpowiednim zachowaniem w każdej sytuacji. Wydaje się, że prowadzą szczęśliwe życie i niczego im nie brakuje. Kiedy ich synowie doprowadzają do bójki, organizują spotkanie w celu wyjaśnienia przyczyny i omówienia skutków konfliktu. Niewinnie wyglądająca i spokojna konwersacja szybko przeradza się w wielką kłótnię. Nie szczędzą na złośliwości, ostrych komentarzach i szczerych wyznaniach. Ich chłodne opanowanie przeradza się w niepohamowany gniew i brak jakichkolwiek skrupułów.  


Akcja „Rzezi” rozgrywa się jedynie w mieszkaniu państwa Longstreet. Pomimo braku przestronności i rozległych scenerii film ani przez chwilę nie przypomina przedstawienia teatralnego, swojego pierwowzoru. Twórcy sprytnie wykorzystują wszystkie ograniczenia i sprawiają, że taki intymny klimat wprost zadziwia. Wnętrza wydają się pieczołowicie umeblowane i wyposażone, uwagę przykuwa także niesamowita dbałość o najmniejsze detale. Historia nabiera w ten sposób dużo wiarygodności. Wiele z pozoru przypadkowych rekwizytów okazuje się spełniać istotną rolę, m.in. tulipany jako symbol przełamywania kolejnych barier. Szkoda zmarnowanego talentu Alexandra Desplata, który nie miał okazji popisać się tutaj intrygującym utworami. Z drugiej strony tło muzyczne jest w tym wypadku rzeczywiście zbędne, a wręcz nie na miejscu. Dialogi pochłaniają bowiem widza całkowicie.


Polański nie popada w schematyczność, próbując nakręcić wyrazisty komediodramat. Sam pomysł jest genialny w swojej prostocie, ale jednocześnie niezwykle ryzykowny. Sukces tego typu przedsięwzięcia zależy niemal tylko i wyłącznie od obsady i scenariusza, którego współautorka to Yasmina Reza, autorka sztuki „Bóg rzezi”. Nie brakuje tu długich scen, barwnych wymian zdań, ciętych ripost i perfidnych komentarzy – brawurowe dialogi stają się solidną podstawą dla dalszego rozwoju wydarzeń. Dynamizm akcji nadaje interesująca praca kamery i różnorodne ujęcia. Nagłe rozmowy telefoniczne trzymają w napięciu, co się za chwilę wydarzy. Niektóre sytuacje nie mogą się jednak pochwalić wysokim poziomem estetyki czy wysublimowaniem.

„Rzeź” nie należy do tych produkcji, które silą się na bycie arcydziełem. Stanowi to bardziej popis świetnego kunsztu aktorskiego i błyskotliwych dialogów. Pewnie dlatego czegoś mi tu zabrakło, jakiegoś zgrabnego podsumowania, puenty lub wniosków. Ciekawe jak może potoczyć się pozornie cicha i wyważona rozmowa, ale co właściwie wynika tutaj z odrzucenia masek dobrego wychowania? Seans nie wywołuje specjalnych emocji, a po nim pozostaje, niestety, pustka.  


Na początku bohaterowie zachowują się powściągliwie i są pełni rezerwy. Napięta atmosfera, trudny powód spotkania, różne poglądy i opinie szybko nakierowują ich przeciwko sobie. Głęboko skrywane urazy i uprzedzenia wychodzą na jaw w najmniej korzystnych okolicznościach. Więzy pomiędzy małżonkami znacznie się rozluźniają, gdy każdy ujawnia swoje prawdziwe oblicze. Taki zdumiewający obrót spraw nie miałby miejsca, gdyby nie wspaniali aktorzy. Tworzą intrygującą i zabawną galę osobowości. Jodie Foster jest zapalczywa i pełna energii, gotowa w każdej chwili wybuchnąć. John C. Reilly wydaje się najpierw potulny i oddany, ale później staje się samolubny i bezkompromisowy. Kate Winslet zagrała oschłą i wyrachowaną panią z wyższych sfer. Odnoszę wrażenie, że bohater Christopha Waltza czerpie nieukrywaną przyjemność z przyglądania się rozwijającej się kłótni. Chwilami, wydaje się, że problem bójki ich synów to tylko pretekst do wzajemnej konfrontacji.

„Rzeź” to oryginalny, choć niewybitny komediodramat z bardzo dobrą obsadą. Seans to naprawdę porządna rozrywka, polecam.
Ocena: 7/10