piątek, 31 stycznia 2014

Co jest grane, Davis? (2013), czyli odnaleźć własną drogę

tytuł oryginalny: Inside Llewyn Davis
reżyseria: Joel & Ethan Coen
scenariusz: Joel & Ethan Coen
muzyka: T-Bone Burnett
produkcja: Francja, USA
gatunek: dramat, muzyczny

Wysyp nominacji, w tym dwie do Oscara i trzy do Złotego Globu, brak szumnej kampanii reklamowej, krzyczące  głośno ze skromnych plakatów nazwiska twórców i najważniejszych członków obsady... Duże napisy i niepozorne zdjęcie wydają się w pewien sposób już na wstępie umniejszać samą istotę fabuły tego filmu. Opis także nie ujawnia właściwie żadnych szczegółów, wskazuje jedynie na postać pewnego muzyka folkowego. Co tu jest grane, Coenowie?

Llewyn Davis (Oscar Isaac) nie ma wiele pieniędzy, mieszkania czy stałej pracy i cierpi po śmierci przyjaciela. Wciąż przenosi się z jednej kanapy na drugą, nocując u znajomych. Gra na gitarze i śpiewa, samemu przygotowuje repertuar. Występuje w podrzędnych nowojorskich barach, starając się zarobić na podstawowe utrzymanie. Nieustannie zostawia i zabiera rzeczy od Jean (Carey Mulligan), dziewczyny swojego przyjaciela Jima (Justin Timberlake), z którą miał niegdyś romans.


Tegoroczny gust Amerykańskiej Akademii Filmowej stanowi jedyny powód, dla którego nie przeszłam obok tej produkcji obojętnie. Nie wyróżnia się na tle innych, a przy nieco bliższym przyjrzeniu prezentuje się dosyć sztampowo. Zachęcił mnie udział Oscara Isaaca oraz Carey Mulligan, którą zachwycałam się w „Była sobie dziewczyna”. Do seansu przystąpiłam bez wygórowanych oczekiwań, nieco zaintrygowana i niepewna. Znawcy i entuzjaści twórczości Coenów, do których ja jak na razie nie należę, doszukują się pewnych nawiązań do poprzednich dzieł braci. „Co jest grane, Davis?” przypomina mi nieostre, poruszone i nieco rozmazane zdjęcie, na którym nie można wszystkiego szczegółowo dostrzec i wiele trzeba dopowiedzieć sobie samemu. Postawa Davisa wywołała u mnie bezpośrednio stan głębokiej zadumy i zamyślenia, ale nie skupiałam myśli na niczym konkretnym.


Nie bez powodu anglojęzyczny tytuł brzmi „Inside Llewyn Davis”, seans daje bowiem okazję, aby na chwilę zagłębić się w świat głównego bohatera. Obserwujemy fragment z życia z niecodziennej perspektywy. Nie znamy szczegółów dotyczących jego przeszłości czy tragedii, która dotknęła go jakiś czas wcześniej. Śmierć najbliższego przyjaciela wstrząsnęła nim wewnętrznie i mocno przybiła. Często razem komponowali i występowali, a teraz mężczyzna sam nie może znaleźć sobie miejsca. Odrzuca i krytykuje wytwory muzyczne inne niż własne. Wmawia sobie, że nie czerpie już przyjemności i satysfakcji z grania. Traktuje je bardziej jako przymus i jedyną możliwość zarobku. Wypiera się miłości do śpiewania prawdopodobnie przez nieustannie towarzyszące mu trudne wspomnienia. Llewyn jest pełen rezygnacji i nie ma planów na przyszłość, podejmuje jedynie pewne nieudolne próby zmiany swojego losu. Towarzysząc mu, trafiamy w zupełnie inne środowisko i nastrojowe miejsca.


Warstwa fabularna składa się z ciekawej konstrukcji, aczkolwiek wydaje się prosta i nieco banalna. Jej wydźwięk zmienia się po dodaniu dozy tajemniczości i niepowtarzalnego klimatu. Pomimo lekkiej jednostajności oraz braku wartkiego tempa i zwrotów akcji, film ogląda się świetnie. Występuje w nim motyw kina drogi, czyli podróż do Chicago. Jazdę samochodem przeplatają jedynie postoje, ale wcale nie prowadzi to do znużenia widza. Geniusz tkwi bowiem w solidnym montażu, a przede wszystkim w błyskotliwych i jakże dosadnych dialogach. John Goodman w roli gadatliwego muzyka jazzowego rzuca ciętymi ripostami i kradnie kilka scen. Udowadnia, że jest jednym z niekwestionowanych mistrzów drugiego planu. Twórcy wykreowali wyjątkowo skryte i nieoczywiste sylwetki postaci. Odnoszę wrażenie, że najwięcej można wyczytać między słowami, a najistotniejsze dzieje się poza naszymi oczami. Przekaz i zamierzenie tej wizji wydają się jednak niezbyt jasne.


Nieodłącznym elementem tego obrazu, a wręcz jego nieoficjalnym symbolem staje się szybko pewien rudy i nieokiełznany kocur. Wiernie towarzyszy Llewyn’owi w drodze, zyskując w ten sposób własny wątek w całej historii. Jest również niewątpliwym źródłem humoru sytuacyjnego, który wywołuje szeroki uśmiech na twarzy. Rozładowuje napięcie towarzszące muzykowi, a co za tym idzie, także widzom. Wydarzenia rozgrywają się także w zadymionych, szarych i małych knajpach, które chwilami nadają filmowi duszny nastrój. W opozycji do ciasnych wnętrz ukazano szerokie, bezkresne przestrzenie. Jawią się wręcz jako coś odległego i niedostępnego. Warto zwrócić również uwagę na znakomite zdjęcia Bruno Delbonnela, które potęgują melancholijny i nieco nostalgiczny klimat. Z ekranu rozbrzmiewa tęsknota za czymś nieosiągalnym i utraconą bezpowrotnie przeszłością. Takie obserwacje poruszają głęboko, początkowo nieodczuwalnie. Po seansie pozostaje jednak uczucie niewytłumaczalnej pustki.


Oscar Isaac wręcz promienieje na pierwszym planie, wygląda też nie do poznania. Cechuje go niewiarygodny spokój, opanowanie i aktorska pewność siebie. Dysponuje dość powściągliwą grą, ale w odpowiednim momencie potrafi niespodziewanie wybuchnąć. Udowadnia, że oczy są zwierciadłem duszy, wyraża bowiem ogrom emocji samym spojrzeniem. Ma oszałamiającą świadomość i wyczucie swojej postaci. Stosuje niewyszukane środki wyrazu, ale jest bardzo przekonujący. W cieniu pozostaje Carey Mulligan, która okazuje się nieobecna, chłodna i drętwa. Uważam jednak, że częściowo to nie jej wina, po prostu zamysł bohaterki mnie nie przekonuje i nieco odrzuca. Partneruje jej Justin Timberlake, który ze śpiewaniem radzi sobie bardzo dobrze. Szczególnie daje to po sobie poznać w utworze „Five Hundred Miles”.


„Co jest grane, Davis?” nie aspiruje do miana wielkiego arcydzieła, jest to skromny film, ale bogaty w niedopowiedzianą treść. Reżyserowie niepotrzebnie nie wysilają się i nie atakują z każdej strony zdumiewającymi pomysłami czy efektami. Czarują natomiast za pomocą folkowej muzyki, w której przeplatają się nieskomplikowane i barwne melodie. Głos Oscara okazuje się ciepły i ujmujący, idealny do takiego repertuaru. Moje ulubione „Fare Thee Well” oraz „The Death of Queen Jane” to prawdziwy majstersztyk. Właściwie wszystkie piosenki są wyśmienite, bez nich całość straciłaby dużo uroku. Zarówno subtelne, jak i mocniejsze brzmienia tworzą tę cudowną atmosferę. Scena, w której Llewyn śpiewa ojcu poruszyła mnie, pomimo użycia niewymagających środków wyrazu. Odnoszę  jednak wrażenie, że przy kolejnym oglądaniu uleciałyby pierwotne emocje i mogłaby się już wkraść pewna monotonia.

„Co jest grane, Davis?” nie prezentuje niczego nowatorskiego, ale stanowi jednocześnie niezapomniane przeżycie. Polecam, niekoniecznie w kinie, bowiem kameralna atmosfera wydaje się nawet odpowiedniejsza.
Ocena: 7/10

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Sierpień w hrabstwie Osage (2013), czyli rodzina jest najważniejsza

tytuł oryginalny: August: Osage County
reżyseria: John Wells
scenariusz: Tracy Letts
muzyka: Gustavo Santaolalla
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia

Przypomina mi się jak w tamtym roku srodze zawiodłam się na „Wielkim weselu”, którego od klęski nie zdołała uratować nawet ilość prestiżowych nazwisk w obsadzie. No właśnie, sama obecność na ekranie nie wystarczy przecież, żeby udźwignąć cały projekt. Genialna gra aktorska może jednak zapewnić widzom niepowtarzalny i emocjonalny spektakl. Twórcy „Sierpnia w hrabstwie Osage” zaryzykowali, stawiając główny nacisk na ten aspekt produkcji.
(możliwe spoilery)

Gwałtowna w czynach i bezlitosna w słowach Violet Weston (Meryl Streep) cierpi na raka i niedawno uzależniła się od narkotyków. Jej mąż, zmęczony życiem, uznany poeta Beverly (Sam Shepard), decyduje się zatrudnić dla niej opiekunkę. Niedługo po przybyciu kobiety sam znika bez słowa. Rozdzielona przed laty rodzina i krewni zjeżdżają się, aby razem pomóc w jego poszukiwaniach. Córki Violet: próbująca ocalić swoje rozpadające się małżeństwo Barbara (Julia Roberts), szukająca szczęścia u boku kolejnego mężczyzny Karen (Juliette Lewis) i nieustatkowana jeszcze Ivy (Julianne Nicholson) próbują pomóc matce w trudnych chwilach. Kryzys sprowadza na wszystkich wspomnienia z dawnych lat i skłania do odświeżenia realcji.


„Sierpień w hrabstwie Osage” stanowi szczery i wymowny portret rodziny, która po wielu przejściach, stara się odnowić dawne zażyłe stosunki. Trzy siostry próbują wesprzeć i nawiązać porozumienie z chorą matką, przy okazji próbując rozwiązać swoje problemy. W domu zjawiają się także inni członkowie rodziny , nieudolnie kryjący swoje pragnienia, intencje i wątpliwości. Każdy niesie ze sobą jakieś brzemię, własnego rodzaju tragedię czy tajemnicę. Wspólne spotkanie początkowo wydaje się wręcz idealną okazją do pojednania i rozpoczęcia nowego rozdziału. Chcą naprawić dawne przewinienia, jednocześnie stawiając sobie nawzajem pod nogi coraz większe przeszkody. Apogeum okazuje wspólny obiad, który choć z zamysłu miał być czasem do refleksji, szybko przekształca w kolejną kłótnię. Bohaterowie wręcz rozpaczliwie starają się rozwiązać dawne konflikty i uporządkować przeszłość. Początkowo jednoczący ich dramat, wkrótce traci w jakiś sposób na znaczeniu w obliczu trudów przytłaczającej rzeczywistości.


Prostą konwencją i nieco kameralną stylistyką film przywodzi mi na myśl „Rzeź” Romana Polańskiego. Na podstawie własnej sztuki Tracy Letts napisał scenariusz skupiający się na uniwersalnych aspektach ludzkiego życia. Na niezbyt oryginalnym pomyśle opiera się bolesna i budząca skrajne emocje historia łącząca również wiele trudnych wątków. Odnoszę wrażenie, że chcąc ją jak najbardziej rozwinąć, ostatecznie przesadził. Westenowie jawią się bowiem jako skrajnie patologiczna i przerysowana do granic możliwości rodzina. Na każdym kroku zaskakują nas wychodzące na jaw coraz to nowe niechlubne i nie do końca wyjaśnione sprawy. Pomimo świadomości swoich wzajemnych czynów, stanowczej wymiany opinii i podzielenia się gorzką prawdą, w końcu zdają sobie sprawę ze swojej bezsilności i ogarnia ich poczucie zwątpienia. Obraz porusza w znacznym stopniu tematykę depresji, alkoholizmu, narkomanii, niewierności, nieszczęśliwego małżeństwa, kazirodztwa, znęcania się czy molestowania.


Bohater Ewana McGregora denerwuje się, że dał się zaciągnąć do „domu szaleńców”.  Pomimo złości i sarkazmu w głosie, szybko okazuje się, że ma wiele racji. Wydaje się on bowiem zupełnie nie pasować do tej rodziny, sam czuje, że to miejsce nie dla niego. Jednak on także ma pewne grzechy na sumieniu, nikt nie jest bowiem tutaj bez winy. Portrety psychologiczne, choć przekombinowane i niekiedy jakby na siłę udziwnione przykuwają uwagę i skłaniają do zadumy. Nierozbudowana na większą skalę, ale napakowana ludzkimi problemami warstwa fabularna, pomimo wszystko jest nader intrygująca. Twórcom udaje się porwać widza i wciągnąć go w sam środek akcji. Centralny punkt kulminacyjny stanowi fenomenalna scena przy stole, w której przeplatają się ze sobą sarkazm i humor oraz wzajemna niechęć i agresja. Nieco wtórny schemat i konstrukcję tej produkcji, wynagradzają wyśmienite dialogi. Można tu znaleźć zarówno zabawne lub kąśliwe uwagi, cięte riposty, jak i wyjątkowo trafne spostrzeżenia.  


Meryl Streep, Julia Roberts, Sam Shepard, Chris Cooper, Ewan McGregor, Juliette Lewis, Julianne Nicholson, Dermot Mulroney, Margo Martindale, Benedict Cumberbatch, Abigail Breslin… to naprawdę imponująca i różnorodna obsada. Siłę tej produkcji stanowi przede wszystkim wyrazista i pełna teatralnej ekspresyjności gra aktorska. Meryl Streep, która wcieliła się w rolę głowy rodziny, po raz kolejny udowodniła swój ogromny kunszt i geniusz aktorski. Jej występ okazuje się niesamowicie charyzmatyczny i przekonujący. Konkurować z nią udaje się jedynie zaskakująco dobrej Julii Roberts. Jestem pod dużym wrażeniem, ponieważ unikając przesadnej gestykulacji i mimiki, i tak udało jej się zwrócić na siebie uwagę. Świetnie zagrała także dość powściągliwa Julianne Nicholson. Na film składa się cały komplet solidnych ról drugoplanowych, które sprawiają, że staje się on czystym popisem umiejętności i talentów.


Napiętą i nieprzyjemną atmosferę rodzinnego spotkania potęgują ograniczone przestrzenie we wnętrzach i ciekawa scenografia. Powoduje to czasem uczucie przytłoczenia, które szybko wyważają jednak bardziej nostalgiczne sceny. Charakteryzacja wydaje się niezwykle naturalna, a kostiumy – świetnie dopasowane. Brak w nich nachalności i przesadniej drobiazgowości. Muzyka okazuje się kojąca i nieco melancholijna, słucha jej się doskonale. Pełni raczej funkcję subtelnego dodatku do pikantnej opowieści, chwilami nie jest bowiem po prostu konieczna. W filmie zastosowano także kilka urzekających szerokich ujęć w plenerach, które pozwalają w pewien sposób odetchnąć od dramatu dziejącego się w domu. Warto wyróżnić również ładne zdjęcia i poprawny montaż.

„Sierpień w hrabstwie Osage” to solidnie zrealizowana, choć nieco przekombinowana fabularnie produkcja. Warto obejrzeć, choćby ze względu na niepowtarzalną grupę aktorską.
Ocena: 7/10

niedziela, 26 stycznia 2014

#7 Zimowy stosik książkowy


Książki od góry:
J.R.R. Tolkien „Silmarillion”
J.R.R. „Upadek Króla Artura”
George R.R. Martin „Gra o tron”
George R.R. Martin „Starcie królów”
George R.R. Martin  „Nawałnica mieczy. Stal i śnieg”
Brian Sibley „Hobbit: Pustkowie Smauga. Oficjalny przewodnik po filmie”
David Parkinson „100 idei, które zmieniły film”

czwartek, 23 stycznia 2014

Rozśpiewane nominacje do Oscara 2014

Zaskakująco, w tym roku mamy aż dwie piosenki kandydujące do złotej statuetki, które pochodzą z filmów animowanych. Moim zdaniem, brakuje jednak kilku naprawdę godnych uwagi kompozycji, które zapadły mi w pamięci na dłużej niż typy Akademii. „Wielki Gatsby” ma genialną ścieżkę dźwiękową, a Ed Sheeran zaśpiewał cudownie „I see fire”. Dziś obejrzałam „Co jest grane, Davis?”, który okazał się pełen chwytliwych i niesamowitych utworów o kameralnym klimacie. Oscar Isaac udowodnił, że naprawdę potrafi czarować głosem. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie szczególnie jego wykonanie „Fare Thee Well”.

„Let it go” wyk. Idina Menzel – „Kraina Lodu”

Silny wokal, niepozbawiona emocji interpretacja i dynamiczna muzyka nadają utworowi interesującego wyrazu.  Nawet po kolejnych kilku przesłuchaniach mi się nie znudził i z przyjemnością do niego wracam. Zadziwiająca popularność wydaje się sugerować, że właśnie ta pozycja zostanie tegorocznym zwycięzcą. Moim zdaniem, rozrywkowy charakter odbiera jej jednak trochę walorów artystycznych i oryginalności.

*„Alone Yet Not Alone” wyk. Joni Eareckson Tada - „Alone Yet Not Alone”

Przyznam, że na tę chwilę właśnie ta piosenka jest dla mnie niekwestionowanym faworytem. Ujął mnie cudowny, nieco melancholijny klimat oraz subtelne i kojące dźwięki. Co najważniejsze,  oddziałuje na słuchacza: przywołuje nieco nostalgii i skłania do zadumy. Swoim nieziemskim głosem Joni wydaje się tworzyć całe obrazy przeżyć i emocji. Prawdziwa uczta dla ucha!
*Z powodu zbyt 'nachalnej' kampanii reklamowej nominacja została wycofana.

„The Moon Song” wyk. Scarlett Johansson & Joaquin Phoenix

W tamtym roku Scarlett również zdobyła nominację w tej kategorii, ale dopiero po seansie filmu „Ona” przekonała mnie w zupełności do swojego głosu (nie chodzi mi tylko o śpiewanie). Ma intrygującą barwę i nienachalne brzmienie. Użycie skromnych środków powoduje, że „The Moon Song” nie powala, ale jednocześnie  intymny nastrój stanowi jej ogromną zaletę. Mimo to uważam, że oscarowe wyróżnienie jest lekką przesadą.

„Happy” wyk. Pharrell Williams – „Minionki rozrabiają”

Przesłuchałam ten utwór kilka razy, żeby zrozumieć, czemu otrzymał nominację i nadal nie mam pojęcia. Wydaje mi się całkiem udanym pomysłem, słucha się go przyjemnie i jest nawet dość zabawny. To jednak trochę za mało. Odnoszę wrażenie, że nie wnosi nic wyjątkowego, a Oscar byłby nagrodą kompletnie na wyrost, przecież znalazłoby się tyle bardziej zasługujących na niego kompozycji. Niestety, obawiam się, że „Happy” szybko wypadnie mi z pamięci.

„Ordinary Love” wyk. U2 – „Mandela: Long Walk to Freedom”

Nagrodzone już Złotym Globem „Ordinary Love” okazało się dla mnie znakomitą i brawurowo skomponowaną piosenką. Bardzo się cieszę, że wybór padł właśnie na nią – jak najbardziej zasłużenie. Ciekawy tekst, porywająca melodia i solidny wokal sprawiają, że choć na pierwszy rzut oka pozycja pozostaje nieco w cieniu konkurentów, naprawdę robi wrażenie.

niedziela, 19 stycznia 2014

Mała Miss (2006), czyli rodzina przede wszystkim

tytuł oryginalny: Little Miss Sunshine
reżyseria: Michael Arndt
scenariusz: Jonathan Dayton, Valerie Faris
muzyka: Mychael Danna, Devotchka
produkcja: USA
gatunek: komedia, dramat

Lubię to uczucie, gdy miłe wspomnienia i emocje związane z filmem towarzyszą mi jeszcze na długo po seansie. Przyjemnie przypomnieć sobie pojedyncze sceny, bohaterów i zaśmiać się kolejny raz z tego samego dowcipu. Często skłaniam się później do podwyższenia oceny czy ponownego odsłuchania znanego już niemal na pamięć soundtracku. Niedawno taka sytuacja miała miejsce w przypadku uroczej „Małej Miss”, do której zachęciła mnie przede wszystkim intrygująca obsada.

Konkurs piękności „Little Miss Sunshine” cieszy się ogromną popularnością wśród małych dziewczynek. Siedmioletnia Olive Hoover (Abigail Breslin) w okręgowych eliminacjach zajmuje 2. miejsce, ale szczęśliwy obrót wydarzeń sprawia, że kwalifikuje się do finału. Nieco pulchna, wesoła i pełna determinacji dziewczynka marzy o zwycięstwie. W szalonej podróży do Kalifornii ma jej towarzyszyć cała rodzina: ojciec Richard (Greg Kinnear) – bankrut walczący o uznanie i sukces, troskliwa i wyrozumiała matka Sheryl (Toni Collette), dziadek-erotoman (Alan Arkin) odesłany z domu spokojnej starości za posiadanie heroiny, wujek Frank (Steve Carell) – homoseksualista i badacz twórczości Prousta po próbie samobójczej oraz brat Dwayne (Paul Dano) – wielbiciel Nietzschego, który poprzysiągł milczenie do czasu aż zostanie pilotem myśliwca.


„Mała miss” na pozór wydaje się zupełnie przeciętną komedią familijną, ale w rzeczywistości stanowi fascynujący obraz życia niebanalnej rodziny.  Każdy bohater okazuje się specyficzny i w jakiś sposób odróżnia się od otoczenia. Wszyscy mają swoje pasje, zainteresowania, problemy i marzenia, które starają się spełnić. Słowa Dwayne’a „Witaj w piekle” skierowane do wuja sugerują, że w domu panuje istny chaos. Takie stwierdzenie w znacznym stopnia mija się jednak z prawdą. Pomimo wad, dziwactw czy trudnych charakterów atmosfera wcale nie jest tam napięta. Nikogo nie traktuje się inaczej ze względu na poglądy, nawyki czy wygląd. Niekiedy Hooverowie jakby zapominają o drugim człowieku i nie potrafią się porozumieć. Wyjazd uświadamia im, że potrzebują siebie nawzajem i powinni trzymać się razem.  Pomimo, że bardzo się od siebie różnią, a czasem dochodzi do kłótni, zaczynają doceniać to, co mają i troszczyć się o bliskich.


Scenariusz opiera się na mało skomplikowanej, ale sympatycznej historii. Pomysł wydaje się dość schematyczny: ludzie jednoczą się w obliczu pewnego nadrzędnego celu, do którego dążą za wszelką cenę. Rozwój akcji okazuje się więc trochę przewidywalny, ale po drodze widza czeka kilka niespodzianek. Trudno uwierzyć, ale dzieło jest debiutem pełnometrażowym Jonathana Daytona i Valerie Faris. Zdołali w wyjątkowy sposób przekształcić nieco oklepane motywy i przywrócić im wystarczająco świeżości. Uwagę przykuwają znakomite i błyskotliwe dialogi zamiast ckliwych puent I refleksji. Humor słowny, jak i sytuacyjny nie jest nachalny czy niskich lotów. Komizm przeplata się z tragizmem, a w niektórych sytuacjach granica pomiędzy nimi wydaje się bardzo cienka. Film uczy, że wszystko zależy bowiem od właściwego nastawienia  i podejścia do świata.


Źółty Volkswagen bus T2, zdezelowany samochód, którym podróżują Hooverowie szybko staje się znakiem charakterystycznym całego filmu. Stałym i powtarzającym się elementem  jest moment, w którym członkowie rodziny wspólnie pchają auto i po kolei do niego wskakują.  Twórcy ukazują w ten sposób, że wszyscy mają swoje określone miejsce rolę do odegrania, a łącząc siły, mogą osiągnąć bardzo wiele. W tle słychać niepowtarzalną i porywającą muzykę, którą skomponował Devotchka i Mychael Danna (Oscar za „Zycie Pi”). Ich geniusz muzyczny sprawił, że produkcja to istna uczta dla uszu, której długo się nie zapomina. Szczególnie warto zwrócić uwagę na wyśmienity utwór „The Winner Is” oraz „Till The End of Time”. Z radością często do nich wracam, przed oczami mam wtedy najlepsze sceny.


Warstwa wizualna w idealny sposób dopełnia fabułę, co okazuje się ważne w przypadku konkursu piękności. Co ciekawe, dziewczynki grające uczestniczki brały już udział w tego typu rywalizacji w rzeczywistości. Otrzymały więc szansę, aby zaprezentować się w swoich strojach, fryzurach i makijażu. Dobra charakteryzacja stanowi więc tutaj niezbędny aspekt. W scenografii z kolei nie ma przesady czy zbytniej drobiazgowości, dzięki czemu łatwiej uniknąć sztuczności.

Tym, co w dużej mierze decyduje także o sukcesie „Małej miss” jest doborowa obsada, która całkowicie sprostała swoim rolom. Zagrali solidnie i na zadziwiająco równym poziomie, właściwie nikt nie wybija się ponad pozostałych. Chyba dzięki temu potrafili tak trafnie przedstawić relacje panujące w rodzinie Hooverów. Przede wszystkim powinno się jednak wyróżnić młodziutką Abigail Breslin, która zaliczyła tutaj przełomowy występ. Spisała się przekonująco i została zauważona nawet przez Amerykańską Akademię Filmową. Zwycięzcą Oscara stał się jednak Alan Arkin, który wcielił się w postać szalonego dziadka. Greg Kinnear znany mi wcześniej jedynie z „Lepiej być nie może”, Toni Collette oraz Steve Carell zaprezentowali się  ze swojej lepszej strony i okazali się niezwykle naturalni.

„Małą miss” ogląda się naprawdę przyjemnie, choć nie jest to z pewnością wybitny czy odkrywczy film. Czasami warto dać się porwać niezobowiązującej opowieści, jaką snują twórcy.
Ocena: 8/10

czwartek, 16 stycznia 2014

Podsumowanie nominacji do Oscara 2014


Ogłoszenie nominacji do Oscara już za nami. Emocje nieco opadły, teraz trzeba zaciskać mocno kciuki za naszych faworytów, a także zbierać się powoli do oglądania (i recenzowania) najlepszych zdaniem Akademii filmów 2013 roku. W poprzednim wpisie podzieliłam się z Wami moimi spekulacjami. Porównując, wydaje mi się, że moje typy były całkiem trafne, tym bardziej, że nie widziałam wielu pozycji. Przypominam, że Ellen DeGeneres poprowadzi uroczystą galę wręczenia Oscarów 2 marca.

Ku mojej wielkiej radości, podobnie jak przy nagrodzie Złoty Glob, odznaczeni zostali dzisiaj dwaj moi ulubieni aktorzy: Leonardo DiCaprio za „Wilka z Wall Street” i Christian Bale za „American Hustle”. DiCaprio życzę oczywiście pierwszego karierze zwycięstwa w walce o najbardziej prestiżową statuetkę. Cieszy mnie również sukces Meryl Streep (dość oczywisty), Jennifer Lawrence, Sandry Bullock i Bradley’a Coopera. Osobą, którą najbardziej podziwiam jest jednak Matthew McConaughey, który ostatnimi czasy udowodnił na co go stać. Nie można go teraz pominąć. Zaskoczyła mnie prezentująca się dość absurdalnie „Ona.

Rozczarowań na pewno jak zwykle znajdzie się kilka. Przede wszystkim brakuje nominacji dla genialnego i niezwykle klimatycznego „Konesera”. W kategorii montaż i zdjęcia uhonorowałabym „Stokera”, który zachwycił mnie nie tylko porywająca fabułą, ale właśnie znakomitą realizacją i dopieszczoną warstwą wizualną. „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia” jako wyjątkowo udany sequel nie doczekały się nawet nominacji za efekty specjalne czy muzykę. Gdzie podziały się piosenki z „Wielkiego Gatsby’ego” czy wspaniałe „I see fire” Eda Sheerana z „Hobbit: Pustkowie Smauga”? Miałam nadzieję, że po braku wyróżnienia dla Neila Finna, Akademia drugi raz nie popełni takiego błędu.

Pozostali nominowani w różnych kategoriach

wtorek, 14 stycznia 2014

Moje spekulacje przed nominacjami do Oscara 2014


W tym roku postanowiłam, choć to niewątpliwie bardzo ryzykowne, podzielić się moimi spekulacjami dotyczącymi nominacji do Oscara. Kierowałam się zarówno własnymi odczuciami po seansie, jak i opiniami innych, brałam pod uwagę również Złote Globy. Niestety, wiele filmów będzie miało polską premierę dopiero w najbliższym czasie. Typowanie sprawiło mi sporą przyjemność i jestem ciekawa, czy udało mi się odgadnąć gust Amerykańskiej Akademii Filmowej. Musiałam pominąć kilka kategorii, miałam też problem przy obsadzie drugoplanowej. Wszystkiego dowiemy się już w ten czwartek, 16 stycznia. 2 marca Ellen DeGeneres poprowadzi zaś finałową galę rozdania nagród.
Edit: Zielonym kolorem oznaczyłam moje trafione typy.

Najlepszy film:
„American Hustle”
„Wilk z Wall Street”
„Grawitacja”
„Kapitan Phillips”
„Zniewolony. 12 Years a Slave”
„Sierpień w Hrabstwie Osage”
„Co jest grane, Davis?”
„Koneser”
„Wyścig”
(*„Labirynt”)

Najlepszy aktor pierwszoplanowy:
Leonardo DiCaprio „Wilk z Wall Street”
Christian Bale „American Hustle”
Tom Hanks „Kapitan Phillips”
Matthew McConaughey „Witaj w klubie”
Hugh Jackman „Labirynt”
(*Geoffrey Rush „Koneser”)

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa:
Sandra Bullock „Grawitacja”
Judi Dench „Tajemnica Filomeny”
Emma Thompson „Ratując pana Banksa”
Meryl Streep „Sierpień w Hrabstwie Osage”
Amy Adams „American Hustle”
(*Cate Blanchett „Blue Jasmine”)

Najlepszy aktor drugoplanowy:
Bradley Cooper „American Hustle”
Michael Fassbender „Zniewolony. 12 Years a Slave”
Jared Leto „Witaj w klubie”

Najlepsza aktorka drugoplanowa:
Jennifer Lawrence „American Hustle”
Julia Roberts „Sierpień w Hrabstwie Osage”

Najlepszy film animowany:
„Kraina lodu”
„Minionki rozrabiają”
 „Krudowie”

Najlepszy reżyser:
Alfonso Cuarón „Grawitacja”
David O. Russell „American Hustle”
Steve McQueen „Zniewolony. 12 Years a Slave”
Chan-wook Park „Stoker”
Martin Scorsese „Wilk z Wall Street”

Najlepszy scenariusz oryginalny:
Eric Singer, David O. Russell „American Hustle”
Joel Coen, Ethan Coen „Co jest grane, Davis”
Bob Nelson, Phil Johnston „Nebraska”
Aaron Guzikowski „Labirynt”
Giuseppe Tornatore „Koneser”

Najlepszy scenariusz adaptowany:
John Ridley „Zniewolony. 12 Years a Slave”
Billy Ray „Kapitan Phillips”
Tracy Letts „Sierpień w Hrabstwie Osage”
Terence Winter „Wilk z Wall Street”
Steve Coogan, Jeff Pope „Tajemnica Filomeny”

Najlepsza charakteryzacja i fryzury:
„Witaj w klubie”
Evelyne Noraz i Lori McCoy Bell „American Hustle”
Maurizio Silvi i Kerry Warn „Wielki Gatsby”

Najlepsza muzyka:
Ennio Morricone „Koneser”
Steven Price „Grawitacja”
Hans Zimmer „Zniewolony. 12 Years a Slave”
Alex Ebert „All is Lost”
James Newton Howard „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”

Najlepsza piosenka:
„Let it go” wyk. Indina Menzel („Kraina lodu”)
„Atlas” wyk. Coldplay („Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”)
„I see fire” wyk. Ed Sheerean („Hobbit: Pustkowie Smauga”)
„Ordinary Love” wyk. U2 („Mandela: Long Walk to Freedom”)
„Over the love” wyk. Florence + The Machine („Wielki Gatsby”)

Najlepsza scenografia:
Maurizio Sabatini „Koneser”
Philip Messina „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”
Catherine Martin „Wielki Gatsby”
Judy Becker „American Hustle”
Adam Stockhausen „Zniewolony. 12 Years a Slave”

Najlepsze efekty specjalne:
„Hobbit: Pustkowie Smauga”
„Grawitacja”
„Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”
„Thor: Mroczny świat”
„Jeździec znikąd”

Najlepsze kostiumy:
Trish Summerville „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”
Catherine Martin „Wielki Gatsby”
Michael Wilkinson „American Hustle”
Patricia Norris „Zniewolony: 12 Years a Slave”
Richard Taylor, Bob Buck, Ann Maskrey „Hobbit: Pustkowie Smauga”

Najlepsze zdjęcia:
Fabio Zamarion „Koneser”
Chung-hoon Chung „Stoker”
Emmanuel Lubetzki „Grawitacja”
Linus Sandgren „American Hustle”
Rodrigo Prieto „Wilk z Wall Street”

Najlepszy montaż:
Alfonso Cuarón, Mark Sanger „Grawitacja”
Thelma Schoonmaker „Wilk z Wall Street”
Nicolas De Toth „Stoker”

sobota, 11 stycznia 2014

Zabiłem moją matkę (2009), czyli udręki bycia synem

tytuł oryginalny: J'ai tué ma mère
reżyseria: Xavier Dolan
scenariusz: Xavier Dolan
muzyka: Nicholas Savard-L'Herbier
produkcja: Kanada
gatunek: biograficzny, dramat

Czasami twórcy już samym tytułem filmu potrafią zaintrygować i skutecznie zachęcić do seansu. Jego chwytliwość nie zawsze wiąże się jednak z prostotą, czego dobrym przykładem okazuje się „Zabójstwo Jesse’go Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Czy, podobnie jak w tym wypadku, dość niepokojący tytuł: „Zabiłem moją matkę” zdradza ostateczny rozwój wydarzeń, należy przekonać się samemu.

Po rozwodzie rodziców 16-letni Hubert Minel (Xavier Dolan) widuje ojca (Pierre Chagnon) sporadycznie, na co dzień mieszka sam z matką Chantale (Anne Dorval). Nie potrafi się z nią porozumieć, darzy ją nienawiścią. Nie znosi jej zmiennego charakteru i nastrojów, kiczowatego gustu oraz upodobania do ekstrawaganckich ubrań i przedmiotów. Chłopak ukrywa też przed matką swój związek z Antoninem (François Arnaud). Pragnie się usamodzielnić i wynająć razem z nim mieszkanie. Artystyczne talenty Huberta zwracają uwagę nauczycielki języka francuskiego (Suzanne Clément). W trudnych chwilach oferuje mu swoją pomoc i szczerą rozmowę. Wkrótce silna nić porozumienia przekształca się w zaskakującą przyjaźń.  


W 2009 roku dwudziestoletni wtedy Xavier Dolan stworzył swój pierwszy film oparty na wydarzeniach z własnego życia. Osobiście go wyreżyserował, napisał scenariusz i wcielił się w główną rolę. „Zabiłem moją matkę” stał się niebywałą sensacją na festiwalu w Cannes. Zdobył trzy nagrody w kategorii kina niezależnego i artystycznego. Kanada zgłosiła go nawet jako oficjalnego kandydata do Oscara. Dolan wykształcił już niepowtarzalny styl, potwierdził także swoją wyjątkową wrażliwość. Na ekranie chwilami snuje luźne refleksje i wyciąga wnioski z zachowania bohaterów. Pomimo tak młodego wieku jawi się jako spostrzegawczy i świadomy obserwator. Ten głośny debiut zapewnił mu zaszczytne miejsce w szeregu znakomitych i niekonwencjonalnych twórców. Ogromne wyczucie estetyki wyróżnia poruszana tematyka i doskonała w swojej prostocie warstwa wizualna.


Obraz jest niezwykle dojrzały i boleśnie szczery. Intymny, ale nie duszny klimat sprawia, że historia jeszcze mocniej oddziałuje na emocje widza. Nie ma tu nieoczekiwanych zwrotów akcji i wartkiego tempa, nie to jest bowiem celem twórcy. Najważniejsze elementy stanowią fascynująca, choć nieskomplikowana historia i złożone portrety dwójki ludzi. Xavier sięga po bliską mu tematykę, taką jak trudna sytuacja w rodzinie i homoseksualizm. Zręcznie się porusza i czuje pewnie w tych obszarach, ponieważ są mu naprawdę znajome. Zaskakuje swoim niebywałym talentem, potrafi bowiem cudownie opowiadać. Pewne luki fabularne bledną w obliczu niezwykłego przeżycia, jakie daje dzieło pt. „Zabiłem moją matkę”. Dolan udowodnił, że przed kamerą radzi sobie równie dobrze, co za nią. Zaprezentował swoje znakomite umiejętności aktorskie i z łatwością wczuł się w rolę Huberta. Zagrał naprawdę przekonująco i wymownie, choć brakuje mu jeszcze doświadczenia i solidnego warsztatu. Na uwagę zasługuje również charyzmatyczna, a niekiedy powściągliwa (Anne Dorval). Świetnie ukazała ogrom gwałtownych emocji kumulujących się w jej bohaterce.


Scenariusz stanowi poruszające studium relacji  matki z synem, pełnej wzlotów i upadków. Starcie dwóch porywczych osobowości szybko prowadzi do zaognienia się długotrwałego konfliktu. Pozornie wydaje się, że sprawcą całego szeregu nieporozumień i kłótni jest Chantale. Takie przekonanie wywołuje spoglądanie na wszystko z perspektywy nastolatka. Zwierza się on do kamery, a jego przemyślenia przeplatają się z główną osią akcji. Przyglądając się jednak bliżej, można zauważyć, że oboje nie umieją wyrazić bezpośrednio swojego zdania. Wiele krzyczą, chwilami wręcz histeryzują z zupełnie banalnych powodów. Zamiast otworzyć się na drugą osobę i wysłuchać, za wszelką cenę chcą się nawzajem zdominować. Hubert uważa, że nie ma nic wspólnego ze swoją rodzicielką, choć gdyby ktoś zrobiłby jej krzywdę bez wahania by go zabił. Kobieta czuje się bezradna, próbuje na siłę znaleźć w nim swego dawnego syna. Chłopak wstydzi się jej, odrzucają go jej poglądy, zachowanie i wygląd. Desperacko walczy o niezależność i udowodnienie światu swej odmienności. Oboje są histerykami i nierozeznani w sferze uczuć.


Podziwiam Dolana za sprawność i płynność z jaką oprawia całą historię, nadając jej naprawdę silny wydźwięk. Scenografia i kostiumy nie zadziwiają różnorodnością czy wielką dbałością, dzięki temu całość nabiera wiarygodności. Warto docenić też wyśmienitą pracę kamery, która nadaje jeszcze więcej artyzmu i sugestywności losom głównej postaci. W tle wyraźnie słychać fenomenalną i bardzo zróżnicowaną ścieżkę dźwiękową. Subtelne lub dynamiczne utwory podkreślają wahania uczuć Huberta. Perfekcyjnie skomponowane kadry i ‘obrazkowe’ ujęcia stają się powoli charakterystycznym znakiem twórczości Dolana. Artysta boi się jeszcze jednak trochę eksperymentować z formą, w tym aspekcie bardziej nowatorska i odważna wydaje mi się jedna z kolejnych produkcji pt. „Wyśnione miłości”. Niewątpliwie sprawia jednak, że apetyt na jego autorskie kino rośnie w miarę oglądania.

„Zabiłem moją matkę” stanowi jeden z najlepszych debiutów filmowych jakie widziałam. Jestem pod wciąż niesłabnącym wrażeniem kunsztu i pasji Xaviera Dolana. Trzymam kciuki, żeby jego kariera mogła w pełni rozwinąć skrzydła.
Ocena: 8/10

wtorek, 7 stycznia 2014

The Story of Film – Odyseja filmowa: odc. 1 (2011)

„Odyseja filmowa” nie jest typowym filmem dokumentalnym, ale barwną podróżą w przeszłość. Mark Cousins nie zasypuje bowiem widza niezliczoną ilością wiadomości, cytatów lub nazw. Zamiast tego skupia się jedynie na najbardziej fascynujących i zadziwiających faktach z historii, dziwnych pomysłach artystycznych oraz ważnych postaciach ze świata kinematografii.

Narrator uświadamia widzom, że większość naszych przekonań o filmach mija się z prawdą. Fałszywe jest oczywiście powszechne mniemanie, że o jakości  decyduje pieniądz. Tym, co liczy się naprawdę okazują się niezapomniane obrazy i oryginalne idee. Ciągłe próby i eksperymenty w tej dziedzinie prowadzą do wielu zaskakujących wniosków i nadają kierunek dalszym badaniom. Kino porównuje się do wehikułu współczucia i w ogóle emocji. Pozwala utożsamić się z bohaterami i razem z nimi wszystko głęboko przeżywać. Stanowi ono także specyficzny rodzaj sztuki: sztukę światła, dźwięku i prawdy. Wielkość danego dzieła zależy w dużej mierze od tych trzech cech. Należy wciągnąć widza w sam środek akcji i ani na chwilę nie pozwolić mu odwrócić wzroku od ekranu. Dynamizm nie zawsze wydaje się pożądany, powolne tempo wydarzeń pozwala się przecież delektować każdą minutą seansu. Pauzy, spokój i powściągliwość zamiast pośpiechu niekiedy są wyjątkowo cenne. Filmy to zwierciadło świata, źródło przyjemności oraz chęć ucieczki od codzienności do świata wyobraźni.

Narrator popiera swoje tezy przykładami, opierając się na ciekawych informacjach. Przypomina i przybliża sylwetki wpływowych postaci, takich jak: Frances Marion –  dwukrotna laureatka Oscara za najlepszy scenariusz, Alice Guy-Blaché – jedna z pierwszych reżyserek i szefowa wytwórni czy Lois Weber – aktorka, producentka, scenarzystka i reżyserka. Pierwsza odsłona „Odysei filmowej” prezentuje początki kina: od wynalezienia taśmy filmowej i kinematografu przez pierwsze produkcje nieme. Początkowe zainteresowania, fascynacje, znudzenie i ekscytacje nowymi odkryciami składają się na tę piękną historię. Podkreślając sens, liryczność i artyzm niektórych scen, twórcy nawiązują nie tylko do klasyki. Zwracają uwagę także na intrygujące ujęcia i rozwiązania techniczne.

Na przełomie lat w filmach występują pewne drobne podobieństwa. Kolejni reżyserzy inspirują się dziełami swoich poprzedników, niekiedy symbolicznie nawiązując w ten sposób do niedoścignionych przez siebie wzorców. Dokładne dopracowanie szczegółów okazuje się więc niezwykle pożądanym elementem. Steven Spielberg kłamie, żeby opowiedzieć prawdę: na spokojnej plaży kręci krwawe i brutalne zmagania żołnierzy. Ukazując przeszłość, niepostrzeżenie nagina rzeczywistość. Montaż może służyć równoległej lub chronologicznej akcji, a czasem z kolei ukazaniu samego znaczenia rozwoju wydarzeń. Warto też zauważyć, że nieprzemyślane, przypadkowe gesty i ruchy niekiedy nadają filmowej sytuacji większej wiarygodności. Ciekawostką jest, że produkcje skandynawskie bardzo ceniono i określano mianem pełnych wdzięku i szczerości.

Pod koniec narrator mówi, że choć wydaje się, że historia osiągnęła już swój punkt kulminacyjny, naprawdę dopiero się zaczyna. Odnosi się nie tylko do pozostałych czternastu odcinków tej serii, ale przede wszystkim do wciąż rozwijającego się i doskonalonego przemysłu filmowego.

piątek, 3 stycznia 2014

Filmowe podsumowanie 2013 roku - wyróżnienia

Najlepszy film: „Koneser”

„Koneser” stanowi fascynujące i nieco melancholijne studium samotności. Giuseppe Tornatore powoli i sprawnie, niczym doświadczony malarz, snuje zadziwiającą historię. W tytułową rolę wcielił się Geoffrey Rush, który po raz kolejny udowodnił swój ogromny talent aktorski. Wykreował charyzmatycznego i nietuzinkowego bohatera, pełnego gracji i lekkiej nonszalancji. Żyje we własnym, niedostępnym dla innych świecie, w którym najważniejszą wartością okazuje się wszechobecna sztuka. Fabuła wywołuje wiele emocji, jest doskonale skonstruowana i spójna. Najcenniejszy aspekt, jaki ma do zaoferowania film to cudowny klimat. Uwagę zwraca drobiazgowość i barwność scenografii; zachwyca niezliczona liczba pięknych dzieł malarskich, intrygujące rzeźby i wiekowe meble. Niezapomniane wrażenia artystyczne zapewnia nie tylko wspaniała warstwa wizualna, ale i niezwykła ścieżka dźwiękowa autorstwa Ennia Morricone.

Najgorszy film: „Wielkie wesele”

Nawet znakomicie dobrana i doświadczona obsada nie zawsze jest gwarancją filmowego sukcesu. Robert de Niro, Diane Keaton i Susan Sarandon nie podołali głupocie i niskiemu poziomowi „Wielkiego wesela”. Główny problem stanowi beznadziejny, wtórny i do bólu przewidywalny scenariusz, który opiera się tylko i wyłącznie na wulgarnych dowcipach. Humor jest nieśmieszny i niesmaczny, a więc film nie spisuje się nawet jako niezobowiązująca komedia. Składają się na niego żałosne sceny, nic niewnosząca fabuła, niemiłosiernie przerysowane i banalne postacie. Opieranie się na stereotypach i brak jakichkolwiek zahamowań twórców powoduje, że seans staje szybko niemal niestrawny. Jedyną zaletą okazuje się ładna scenografia i kostiumy.

Najbardziej wyczekiwany film: „Hobbit: Pustkowie Smauga”

Minęło już 10 lat odkąd Peter Jackson zabrał nas w niezapomnianą i długą podróż do Śródziemia za sprawą genialnej trylogii „Władca Pierścieni”. Reżyser sam najwyraźniej stęsknił się za światem, który powołał do życia ze stron powieści J.R.R Tolkiena. Początkowo się nie zgadzał, ale w końcu zdecydował się nakręcić kolejną trylogię. W grudniu 2012 roku mieliśmy okazję powrócić do tej niezwykłej krainy podczas seansu filmu „Hobbit: Niezwyła podróż”,  a rok później doczekaliśmy się premiery kolejnej części. „Pustkowie Smauga” nie jest filmem wybitnym czy nawet oddaną ekranizacją. Myślę, że przymykając oko na pewne nieścisłości, przekombinowaną fabułę i niepotrzebne postaci, można się naprawdę dobrze bawić. Historię o Bilbie Baggins’ie darzę ogromnym sentymentem, a aktora odgrywającego jego rolę, Martina Freemana, wyjątkową sympatią. Prawie trzy godzinny seans sprawił mi prawdziwą przyjemność i zapewnił ciekawe wrażenia.

Najbardziej niepotrzebny film: „Jeździec znikąd”

„Jeździec znikąd” nie jest pełnokrwistym westernem, ba, nawet nie chce aspirować do takiego miana. To raczej typowy przykład efektownej produkcji przygodowej przeznaczonej wyłącznie chwilowej rozrywce. Właściwie nie ma odpowiedniej grupy odbiorców, do której może być kierowana: za brutalna dla dzieci, zbyt przewidywalna dla starszych. Służące podtrzymaniu dynamicznego tempa sceny niekończących się pogoni i ucieczek okazują się oklepane i niezadziwiające. Twórcom nie udało się uniknąć także dłużyzn i absurdów fabularnych Jedynie finałowa akcja zwraca uwagę sprawnym montażem, znakomitą ścieżką dźwiękową i malarskością ujęć. Produkcja nie prezentuje właściwie nic nowego. Motywy bohaterów są bezsensowne i schematyczne, ich przemiany – zupełnie niewiarygodne, a relacje – sztuczne. Walka z ludzką pazernością, niesprawiedliwością, do bólu przewidywalnym i typowym czarnym charakterem okazuje się słabym pomysłem Gore’a Verbinski’ego.

Największe przeżycie filmowe: „Grawitacja”

„Grawitacja” stanowi cudowne i olśniewając wizualnie widowisko. Szczególnie w 3D, robi niewiarygodne wrażenie i wywołuje silne emocje. Tematyka kosmosu jest ogromnym polem do popisu dla twórców filmowych. Alfonso Cuarón potwierdza swój kunszt reżyserski i nieustannie zadziwia. Cechuje go wspaniałe wyczucie estetyki i subtelność. Zręcznie wykorzystuje niezliczone możliwości, jakie zapewnia mu współczesna technologia, udaje mu się, dzięki temu wciągnąć widza w sam środek akcji. Pomimo ogromnej skali obrazu, nie ma tu przepychu i efekciarstwa, Technologii komputerowej użyto bardzo rozmyślnie. Forma i treść dopełniają się wzajemnie, uwagę przykuwa niezwykły artyzm i wrażliwość. Twórcy stawiają na prostotę i dosadność, fabuła nie jest jednak tylko pretekstem do ukazania zapierających dech scenerii. Losy dwójki astronautów okazują się bowiem naprawdę poruszające.

Najlepszy sequel: „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”

„Igrzyska śmierci” nie były idealne. Dość niska kategoria wiekowa uniemożliwiła dosadne ukazanie brutalności zawodów, a wiele scen pominięto. Z kolei „W pierścieniu ognia” jest bardzo dobrym filmem i jednocześnie naprawdę wiernie opiera się na swoim książkowym pierwowzorze. Zastosowanie intrygujących rozwiązań fabularnych umożliwia ukazanie wszystkich istotnych sytuacji i postaci. Zmiana reżysera szybko staje się widoczna i najwyraźniej zupełnie trafiona. Mniej dynamiczny i niechaotyczny montaż sprawia, że seans to świetna rozrywka. Efekty specjalne podkreślają na jak dużą skalę rozgrywają się wydarzenia, ale także jak monumentalny jest sam film. Skorzystano wreszcie z niezliczonych możliwości, jakie dają wymyślne kostiumy Katniss i mieszkańców Kapitolu, doskonale dobrano także scenografię. Przy tej całej warstwie wizualnej na pierwszy plan wysuwa się jednak najważniejszy wątek, czyli początki rewolucji w Panem.

Największe zaskoczenie: „Millerowie”

Amerykańskie komedie zwykle nie grzeszą błyskotliwością i inteligentnym poczuciem humoru. „Millerowie” nie są wyjątkiem, ale tym, co ich wyróżnia stanowi wciągająca i zabawna fabuła. Żarty niekiedy nie są wysokich lotów, ale za to naprawdę śmieszą. O dziwo, film niesie za sobą ostatecznie też mądre przesłanie i dobry finał. Aktorzy poradzili sobie z postawionym zadaniem i stworzyli zgrany zespół. Pomysł przedstawienia historii zmyślonej rodziny wydaje się intrygujący, obcy sobie ludzie muszą bowiem udawać, że znają się od zawsze. Wątek kryminalny, ucieczki i pościgi za nimi stanowi okazję do wielu zaskakujących wydarzeń. Seans to naprawdę przednia rozrywka.

Największe rozczarowanie: „Dziewczyna z lilią”

„Dziewczyna z lilią” opiera się na intrygującym pomyśle, lecz potencjał ostatecznie okazuje się całkowicie zmarnowany. Na początku film jawi się wręcz jako kolorowy i pretensjonalny pokaz slajdów wychwalających możliwości efektów specjalnych. Twórcy pragną popisać się jak największą ilością niezwykłych rozwiązań, urządzeń, pojazdów i potraw, co chwilę zasypując nimi widza. Zamiast zachwycać swoją wyobraźnią i oryginalnością, nudzą i nadają klimatowi dużej kiczowatości. Im więcej pokazują, tym mniej tak naprawdę zwraca się na wszystko uwagę. Surrealizm przekształca się w sztuczność, która jest po prostu męcząca. Przekombinowana oprawa wizualna przytłacza i przysłania znikomą fabułę. Akcja rozgrywa się zbyt dynamicznie, po pewnym czasie gwałtownie zwalnia i posuwa się w ślimaczym tempie. Na ekranie panuje chaos, w którym gubią się bohaterowie, widz i prawdopodobnie sam reżyser. Absurdalność, nielogiczność i kompletna bezsensowność ukazywanych wydarzeń nie wywołuje żadnych emocji, tylko ironiczny śmiech.

Najlepsza oprawa artystyczna: „Wielki Gatsby”

„Wielki Gatsby” jest wręcz idealną i świetnie skonstruowaną ekranizacją powieści F.S. Fitzgeralda. Twórcy doskonale ukazali przepych i luksus, w jakim pławią się najbogatsi. Film wydaje się nieco kiczowaty i groteskowy, stanowi to jednak intrygujący zabieg artystyczny. Baz Luhrmann świetnie wyważa te dwa składniki, nigdy nie przekraczając granicy dobrego smaku. Obraz jest wymowny i sugestywny, pełen zaskakujących kontrastów. Wyrazista strona wizualna podkreśla główną myśl i przesłanie. Jednym z najważniejszych atutów okazuje się genialna i niesamowicie zróżnicowana ścieżka dźwiękowa. Ryzykowne połączenie klimatu jazzu lat 20-tych ubiegłego wieku i muzyki współczesnej nadaje niepowtarzalny klimat. Nowoczesne i mocne brzemienia znakomicie współgrają z barwną scenografią i kostiumami.

Najlepszy klimat: „Stoker”

„Stoker” opowiada intrygującą i niepokojącą historię o głęboko ukrywanych pragnieniach i żądzach. Akcja jest prowadzona w dosyć niejednoznaczny sposób, cały czas towarzyszy jej subtelna atmosfera tajemnicy i czyhającego niebezpieczeństwa. Wiele scen jest tu niedopowiedzianych, pozostawionych własnej interpretacji, a niektóre okazują się bardzo dosłowne. Twórcy doskonale budują i stopniują napięcie, które w końcu osiąga zadziwiający punkt kulminacyjny. Udaje im się osiągnąć też inny zamierzony efekt: emocjonalne zaangażować widza w historię głównej bohaterki i jej specyficznej rodziny. Warstwa wizualna robi ogromne wrażenie, Chan-wook Park brawurowo wykorzystuje grę światła i barw. Ważnym atutem wydaje się także genialny i bardzo sprawny montaż, który pomaga w ciekawy sposób spełnić całą wizję. Ujęcia przenikają się, sceny rozgrywają się równolegle, nadając jeszcze bardziej wyjątkowy klimat produkcji.

*W podsumowaniu nie brałam pod uwagę filmów z 2012 roku mających polską premierę w 2013.