czwartek, 29 maja 2014

Mój TOP 10 filmów z zaskakującym zaskoczeniem

RANKING NIE ZAWIERA SPOILERÓW DOTYCZĄCYCH FILMOWYCH ZAKOŃCZEŃ!

1. Prestiż / The Prestige (2006)

To jedyny film w rankingu, któremu przyznałam maksymalną ocenę. Ma właściwie wszystko, czego oczekuję, począwszy od fascynującej historii, poprzez brawurową grę aktorską, aż do pięknej oprawy audiowizualnej. Początkowo niewinne sprzeczki dwójki iluzjonistów przeradzają się w zaciętą rywalizację o honor, sławę, miłość, a nawet życie. Fabuła zawiera w sobie pewne niedopowiedzenia i luki, które przez długi czas pozostają niewyjaśnione. Nie jest również pewne, czy niektóre rzeczy to po prostu zwykłe sztuczki. Kilka ściśle powiązanych wątków przeplata się ze sobą i składa w spójną całość. Akcja konsekwentnie buduje napięcie, które w końcu osiąga swoje apogeum. Na koniec możemy jedynie otworzyć szeroko oczy ze zdumienia i bić brawo z uznaniem.

2. Wyspa tajemnic / Shutter Island (2010)

„Wyspa tajemnic” jest wciągającym, ale jednocześnie bardzo zdradliwym filmem. Twórcy rozsiewają mnóstwo wątpliwości i nie wahają się manipulować widzem. Tworzą niepokojący i mroczny nastrój, okryty warstwą tajemnicy. Leonardo DiCaprio gra szeryfa federalnego, który z powodu zniknięcia jednej z pacjentek przybywa do zakładu psychiatrycznego położonego na odosobnionej od świata wyspie. Zbliżający się w zawrotnym tempie sztorm przynosi ze sobą kolejne zagadki, podejrzenia i niepewność. Wraz z głównym bohaterem staramy się dociec prawdy, która okazuje się głęboko skrywana i straszna. Zakończenie jest niebywale przejmujące i zupełnie niespodziewane.

3. Broken Flowers (2005)

Jest to jeden z tych filmów, które pomimo użycia skromnych środków i braku dynamicznej akcji, opowiada wyśmienitą i niezwykle angażującą opowieść. Opiera się ona na niedopowiedzeniach, przelotnych spojrzeniach i skrywanych gestach, które umożliwiają wręcz nawiązanie bliższego kontaktu z widzem. Bill Murray zachwyca oszczędnym, ale jakże kompletnym występem. Myślę, że mogę się pokusić o stwierdzenie, że gdyby nie intrygujące zakończenie, „Broken Flowers” straciłoby na swojej unikalności i specyficznym klimacie. Czasami nie tylko oczywiste, ale też najbardziej wymyślne rozwiązania mogą przecież pozostawić niewiele emocji po seansie.

4. Zagubiona autostrada / Lost Highway (1997)

Niesamowite, że pierwszym dziełem Davida Lyncha, po które sięgnęłam musiała być akurat „Zagubiona autostrada”. Choć do tej pory nie wiem, co mnie podkusiło, wcale nie żałuję tej decyzji. Reżyser wciąż balansuje pomiędzy jawą a snem, a granica pomiędzy nimi szybko zaczyna się zacierać. Pozornie prosty wątek małżeństwa, które otrzymuje tajemnicze kasety z nagraniami, przekształca się w wielowymiarową historię. Na każdym kroku skłania do zadumy i przykuwa uwagę. To chyba jedyny film, który mnie tak oszołomił i zszokował. Zadziwiające zwroty akcji i iście przerażająca atmosfera ostatecznie szykują nieprzewidywalny rozwój wydarzeń.

5. Mulholland Drive (2001)

Lynch ponownie przypomina, że nie można dać się zwieść pozorom i wierzyć dosłownie we wszystko, co ogląda się na ekranie. „Mulholland Drive” wydaje się przez większą część czasu dość zrozumiałe, choć drobne elementy subtelnie wskazują na to, że nic nie jest tym, co na pierwszy rzut oka. Twórcy nie eksperymentują z formą, choć z łatwością bawią się konwencją, kreują nieszablonowych bohaterów i unikają popadania w schematyczność. Zakończenie okazuje się uderzające, nietuzinkowe i genialnie przemyślane. Zmusza do głębokich przemyśleń i pozostaje w pamięci jeszcze na długo.

6. Memento (2000)

Christophera Nolana cenię za ogromną pomysłowość, nieograniczoną wyobraźnię i poczucie ambicji. Nawet pomimo przeszkód, niezłomnie dąży do osiągnięcia ustalonych przez siebie celów. W swojej twórczości stawia na realizm, na który zwraca także znaczną uwagę przy kręceniu. „Memento” stanowi jedno z jego najbardziej wymyślnych dzieł. Wywraca w nim do góry nogami chronologię i układa wydarzenia w odwrotnej kolejności. Jako pierwszą oglądamy więc scenę końcową. Najciekawsze okazuje się jednak to, że dopiero po całym seansie mamy szansę ją zrozumieć. Główny bohater szuka zemsty za zabójcę swojej żony i cierpi także na zanik pamięci krótkotrwałej. Tatuaże, notatki i opatrzone podpisami zdjęcia pomagają mu sobie przypomnieć przeszłość, a nam ułatwiają dążenie do ujawnienia prawdy.

7. Podziemny krąg / Fight Club (1999)

Na początek przeczytałam książkę Chucka Palahniuka, która jest jeszcze bardziej niepokojąca i, chciałoby się rzec, psychiczna niż sam film. Twórcy sprawnie potrafią jednak przenieść na ekran specyficzny klimat, który stanowi charakterystyczną część, a nawet kwintesencję tej opowieści. Dziwni bohaterowie i skomplikowana fabuła sprawiają, że finalny zwrot akcji okazuje się tym bardziej zdumiewający. Wraz z bohaterem dajemy się naprawdę łatwo oszukać i zwieść. Z każdym kolejnym seansem można wyłapać coraz więcej ciekawych szczegółów i niuansów. Obraz oferuje bowiem wiele zaskoczeń i gwarantuje niepowtarzalne wrażenia.

8. Lęk pierwotny / Primal Fear (1996)

Uwielbiam ten film za to, że gdy już myślimy, że odkryliśmy zagadkę okazuje się, że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Monotonną fabułę przerywają niespodziewane zwroty akcji, które wywołują wiele emocji u widza. Wkrótce, gdy wydaje się, że wiadomo już, czego można się spodziewać, twórcy dosłownie przygważdżają nas kolejnym szokującym rozwiązaniem. Wyjątkowo udana rola Richarda Gere’a i fenomenalny występ młodego Edwarda Nortona stanowią także o sile „Lęku pierwotnego”. Szkoda tylko, że przy ponownym obejrzeniu, nic już właściwie nie zaskoczy.

9. Szósty zmysł / The Sixth Sense (1999)

„Szósty zmysł” to już praktycznie klasyk kina. Świetna rola Haley’a Joel’a Osmenta i Bruce Willisa sprawiają, że seans staje się elektryzującym i silnym przeżyciem. Fabuła skupia się wokół chłopca, który może widzieć zmarłych oraz starającego się mu pomóc psychologa dziecięcego. Zawiera w sobie mocno poruszające sceny, cudną muzykę i wyśmienite zakończenie. Film pozostawia widza w atmosferze smutku, melancholii i wzruszenia. Skłania do przemyśleń i zachowuje się w pamięci na długo. Ostateczny rozwój akcji jest bowiem nie do przewidzenia i wydaje się on wręcz nie do pomyślenia.

10. Mechanik / El Maquinista (2004)

Christian Bale słynie ze swoich nieprawdopodobnych poświęceń dla różnych ról. Aby wypaść wiarygodniej w „Mechaniku”, stosował dietę i schudł niemal 30 kg. Jako cierpiący na chroniczną bezsenność i wychudzenie Trevor Reznik prezentuje się wręcz porażająco. Z jego wyniszczonym wizerunkiem współgra mroczny klimat całej produkcji. Bohater zachowuje się jak ten z „Mementa” – też stara się robić sobie notatki i próbuje zapamiętać to, co się dzieje. Fabuła w interesujący sposób ukazuje jego zatracanie się w szaleństwie oraz świecie na pograniczu jawy i snu. Zakończenie wydaje się świetnie dopracowane i przejmujące.

Wyróżnienie: Pokuta / Atonement (2007)

czwartek, 22 maja 2014

Tom (2013), czyli udręka samotności

tytuł oryginalny: Tom à la Ferme
reżyseria: Xavier Dolan
scenariusz: Xavier Dolan
muzyka: Gabriel Yared
produkcja: Francja, Kanada
gatunek: thriller, psychologiczny

Czasami wystarczy bardzo niewiele środków i słów, żeby stworzyć przenikliwe i intrygujące dzieło. Niektórzy twórcy są w stanie z mało skomplikowanej opowieści stworzyć istny spektakl uczuć i przez cały seans utrzymać widza z zapartym tchem. W „Zagubionej autostradzie” David Lynch ze zdumiewającą łatwością stopniuje napięcie, nadaje filmowi iście przerażającego klimatu i wciąga w niego widza. W „Tomie”, napisanym na podstawie sztuki Michela Marca Boucharda (współautor scenariusza) Xavier Dolan stosuje podobne zabiegi i choć dysponuje znacznie mniejszym dorobkiem, robi to równie wyśmienicie.

Tom (Xavier Dolan) po śmierci swojego partnera popada w depresję i nie może pogodzić się z tragedią. Postanawia pojechać do jego miasteczka rodzinnego, aby wziąć udział w pogrzebie. Zatrzymuje się na odludnej farmie należącej do matki (Lise Roy) i starszego brata (Pierre-Yves Cardinal) zmarłego kochanka. Kobieta okazuje się nieświadoma ich zażyłej relacji, a nawet orientacji seksualnej swojego syna.


Kilka lat temu niespełna dwudziestoletni i jeszcze mało doświadczony Xavier Dolan postanowił nakręcić swój pierwszy film o trudnej relacji syna z matką. Jak sam mówi, bał się, że główną rolę przyznano by komuś zbyt spokojnemu, dlatego wcielił się w nią sam. Oprócz tego zajął się niemal wszystkim, począwszy od pisania scenariusza i reżyserii. „Zabiłem moją matkę” wyprodukował z własnych funduszy. Stał się istną sensacją i zyskał ogromne uznanie. Dzisiaj zajmuje już honorowe miejsce w gronie najbardziej interesujących i wizjonerskich twórców. Jest niemal stałym gościem na festiwalu w Cannes, a jego kariera wciąż nabiera zaskakującego rozpędu. Do tej pory w swoim dorobku ma już pięć dzieł („Mommy” jeszcze bez premiery), które cechuje wiele wspólnych elementów, wszystkie prezentują się jednak naprawdę unikalnie.


Niektórzy doszukują się w filmach Dolana inspiracji i nawiązań do klasyków światowego kina. Sam skromnie przyznaje, że dopiero nadrabia zaległości w oglądaniu i pragnie po prostu wyrazić siebie. Nie waha się nawiązywać do wydarzeń z własnego życia i wykorzystywać znajome motywy. Bardzo często podejmuje tematykę seksualności, skomplikowanych relacji międzyludzkich czy problemów w rodzinie. Po seansie „Toma” dla mnie nie ulega już żadnej wątpliwości, że to twórca dojrzały, kompletny i wszechstronny. Okazuje się bystrym obserwatorem i cechuje go wyjątkowa wrażliwość. Swoim niebywałym wyczuciem estetyki i oryginalnością stylistyki sprawia, że każdy film okazuje się hipnotycznym i niezapomnianym przeżyciem. Nieustannie przykuwa uwagę, a seans gwarantuje niezliczony zasób wrażeń. Pomimo to, później pozostawia za sobą pewien niedosyt. Chciało by się zobaczyć więcej, czegoś tu chyba jednak zabrakło.


Xavier może się także pochwalić znakomitym talentem aktorskim. Na ekranie po prostu staje się daną postacią, wszystkie mają bowiem w sobie cząstkę jego samego. Kreuje je z niesamowitą dozą wiarygodności, ponieważ jak nikt inny potrafi je zrozumieć. Jako Tom daje dość powściągliwy, ale jednocześnie sugestywny i emocjonujący występ. Panuje nad każdym gestem i spojrzeniem, które ze zręcznością wykorzystuje, żeby ukazać całą gamę wewnętrznych przeżyć. Pod burzą rozczochranych blond włosów i w tak zupełnie innej roli wydaje się niemal nie do poznania. Cenię go za odwagę i szczerość oraz wierne dążenie ku osiąganiu kolejnych celów. Kanadyjczyk nie rozwleka się specjalnie nad prostą fabułą, co wyszło mu wcześniej nie najlepiej w „Na zawsze Laurence”, który trwa bite trzy godziny. Tutaj stawia przede wszystkim na emocje i nastrój, a na pierwszy plan wysuwa relacje Toma z bratem jego zmarłego partnera. Scenariusz nie jest skomplikowany, a tematyka nie wydaje się bardzo wyszukana, ale mimo to produkcja hipnotyzuje.


„Tom” udowadnia, że Dolan potrafi uniknąć schematyczności i nie ogranicza się do jednej konwencji. Nie pozwala się zaszufladkować jako reżyser dramatów i tym razem sięga po zupełnie inny gatunek – thriller psychologiczny. Pod wieloma względami jego najnowsze dzieło różni się zatem od poprzednich. Pierwszy raz akcja rozgrywa się w niemal odludnej okolicy i w niepokojącym otoczeniu. Gęsta i nieprzenikniona atmosfera tajemnicy jest odczuwalna nie tylko dla tytułowego bohatera, ale także widza. Fabuła okazuje się iście porywająca i przejmująca już od pierwszych minut. Akcja rozpoczyna się już mocnymi i zdecydowanymi dźwiękami, gdy bohater przemierza samochodem bezkresne pola. Od początku wydaje się bowiem, że niebezpieczeństwo wprost wisi w powietrzu. Mroczna farma, żyjący w obłudzie i skrytości mieszkańcy i odcięcie od świata zewnętrznego sprawią, że napięcie szybko sięga zenitu. Nic nie jest tutaj oczywiste, nie można przewidzieć, co się dalej wydarzy. Wydarzenia rozgrywają się powoli, ale najciekawsze wydaje się obserwowanie rozwijającej się toksycznej relacji między dwoma mężczyznami, która staje się dla Toma jakby sposobem na odkupienie za poniesioną stratę. Bardzo wymowną sceną, która szczególnie kipi emocjami jest ich wspólny taniec.


Niejednoznaczność przekazu i sensu filmu skłania do przemyśleń, ale również zmusza nas do zadania sobie pytania, co właściwie twórca chciał tutaj  pokazać. Czy poetycką oprawą audiowizualną nie próbuje przypadkiem ukryć banalności fabuły? I tak, i nie, choć opowieści z pewnością nie można określić mianem banalnej. Okazuje się poruszająca i głęboko oddziałuje na widza. Nie wątpię jednak, że osoby spragnione wartkiej akcji i przerażających scen mogą się zawieść albo nawet poczuć oszukanym. Xavier zwodzi w pewnego rodzaju pułapkę, manipulując z wykorzystaniem dostępnych środków artystycznych. Z niezwykłym pietyzmem dopracowuje najważniejsze detale i nie traci czasu na zbędne elementy. Minimalistyczna forma sprawia, że klimat staje się jeszcze bardziej przytłaczający i niepokojący. Brakuje mi tu nieco charakterystycznych ‘obrazkowych’ ujęć, które podziwiałam w „Wyśnionych miłościach”. Nadal jednak stosuje nowatorskie i często niebezpośrednie ujęcia. Gabriel Yared stworzył genialną ścieżkę dźwiękową, która doskonale współgra z treścią.

Odnoszę wrażenie, że twórczość Xaviera Dolana trafi tylko do wybranego grona odbiorców. Jest to bowiem ambitne i fascynujące kino niezależne. Niewątpliwie warto samemu po tę pozycję sięgnąć.
Ocena: 8/10

wtorek, 13 maja 2014

#9 Majowy stosik książkowo-filmowy


Książki od góry:
1. „Gra Anioła” Carlos Ruiz Zafón
2. „Złodziejska magia” Trudi Canavan
3. „Miłość dobrej kobiety” Alice Munro
4. „Godziny” Michael Cunningham
5. „Japoński wachlarz” Joanna Bator

Filmy:
1. „Wielkie piękno”
2. „Człowiek z blizną”
3. „Avengers”

środa, 7 maja 2014

Grobowiec świetlików (1988), czyli płomyki szczęścia w ciemności

tytuł oryginalny: Hotaru no haka
reżyseria: Isao Takahata
scenariusz" Isao Takahata
muzyka: Michio Mamiya
produkcja: Japonia
gatunek: dramat, anime

Jednym z czynników, które mogą świadczyć o jakości danego filmu może być to, czy forma odpowiednio współgra z treścią. Niektórzy twórcy lubią jednak podejmować ryzyko i eksperymentować. Nie boją się kontrastów i potrafią łączyć ze sobą nawet zupełnie sprzeczne elementy. Dotyczy to zarówno przekazywanych na ekranie emocji, jak i samej konwencji. Doskonałym przykładem okazuje się „Grobowiec świetlików”, w którym z pomocą nieco infantylnej warstwy wizualnej ukazano poważną tematykę.

Akcja rozgrywa się w czasach II Wojny Światowej w Japonii. Podczas nalotu na Kobe matka dwójki dzieci zostaje ciężko ranna, a wkrótce później umiera. 14-letni Seita i jego młodsza siostra Setsuko zamieszkują u ciotki. Nie jest ona jednak zadowolona z tego, że musi ich za darmo utrzymywać, a chłopak zamiast pracować tylko się bawi. Rodzeństwo w końcu odchodzi z jej domu i zdani tylko na siebie za wszelką cenę stara się znaleźć ustronne miejsce. Oboje zaszywają się w porzuconym schronie, gdzie usiłują samodzielnie funkcjonować.


Film nie dotyka bezpośrednio tematyki wojny, którą przedstawiono tutaj z zupełnie innej perspektywy. Ukazuje przede wszystkim jej wpływ na najsłabszych osobników, których życie zmienia się diametralnie. Po odnalezieniu utęsknionej kryjówki dzieci osiągają chwilową stabilizację, ale zasoby żywności i środków zaczynają się wyczerpywać w zatrważającym tempie. Pycha i duma okazują się zgubne dla dwójki postaci, których długotrwałą śmierć jesteśmy zmuszeni oglądać na ekranie. Gasną bowiem w oczach, coraz bardziej wygłodzeni i wychudzeni, szukając najniklejszej nadziei ratunku. Obrazy życia i śmierci ścierają się ze sobą nagle i boleśnie. Szczerze mówiąc, nie rozpłakałam się, ale raczej pogrążyłam w zadumie i rozmyślaniach. Seans, który pozornie może wydawać się lekkim przeżyciem, w rzeczywistości zapewnia niezapomniane i silne wrażenia. Niestety, akcja rozgrywa się w niemiłosiernie jednostajnym tempie.


Przypomina mi się teraz „Życie jest piękne”, w którym Roberto Benigni także stosuje dość nowatorskie podejście i nie unika dużej ilości kontrastów. Pomimo komediowego charakteru, udaje mu się opowiedzieć głęboko poruszającą historię. „Grobowiec świetlików” wydaje się pod wieloma względami dużo bardziej brutalny i mniej wyidealizowany. Twórcy bez wahania pozbawiają widza jakichkolwiek złudzeń i nadziei. Już na wstępie dają do zrozumienia, że nie jest to wesoła bajka z urokliwym zakończeniem. Z porażającą bezpretensjonalnością uświadamiają nam, do czego sprowadzą się losy dwójki głównych bohaterów. Na każdym kroku w tej melancholijnej i tragicznej podróży w poszukiwaniu bezpieczeństwa nieustannie towarzyszy im wciąż zbliżająca się śmierć. Jej nieuchronność sprawia, że klimat okazuje się wyjątkowo ponury i wypełniony nostalgią. Odnoszę wrażenie, że za pierwszorzędny cel postawiono sobie wywołanie jak największego wzruszenia u widza.


Oba filmy w podobny sposób ukazują piękno i radość, jaką można czerpać z każdej chwili, nawet jeśli szybko przeminie. Pomimo rozgrywającej się niedaleko tragedii dzieci nie załamują się, próbują żyć każdym dniem i korzystać z pozostawionego im czasu, ile tylko się da. Świetliki stają się pewnego rodzaju symbolem, który daje im ukojenie i chwilowe szczęście. Tytuł stanowi zatem genialną metaforę. Pomimo tego, że „Grobowiec świetlików” świetnie przekazuje wiele emocji skromnymi środkami, historia nie jest najlepiej skonstruowana. Odnoszę wrażenie, że przesycono ją zbyt dużą ckliwością i sentymentalizmem. W wielu scenach twórcy chcą skłonić odbiorcę do przeżywania tego samego wydarzenia na różne sposoby. Czasem usilnie próbują wycisnąć z niego łzy, rozciągając w czasie i powtarzając różne ujęcia. Fabuła sama w sobie również wydaje się zupełnie prosta. Składa się tylko z jednego wątku, który jednak umożliwia dość szczegółowe poznanie bohaterów.


Pomysł ukazania grozy wojny z użyciem animacji, a w dodatku anime wydaje się co najmniej szalony. Ryzyko się opłaciło, a efekt okazuje się wstrząsający. Nie wątpię, że tematyka nie przyciągnęłaby tak mojej uwagi w filmie aktorskim, głównie ze względu na jej wtórność. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że produkcja Isao Takahata powstała ponad 25 lat temu. Animacja jest więc niewątpliwie godna podziwu i z powodzeniem może konkurować nawet z dzisiejszą. Zaskakująca dokładność i precyzja w odwzorowaniu ludzkich emocji pomagają w zaprezentowaniu całej opowieści. Stosowanie różnorodnych odcieni i kolorów staje się też ważnym narzędziem w kształtowaniu nastroju. W pewien sposób poprzez manipulowanie warstwą artystyczną można manipulować też widzem. Solidna oprawa wizualna i nachalny przekaz (myślę tu zarówno o przesłaniu, jak i o nadmiernych próbach przekazania emocji) chwilami naprawdę skutecznie przykrywają mało oszałamiającą warstwę fabularną.

„Grobowiec świetlików” gwarantuje emocjonujący seans, pomimo nieskomplikowanej i przesadnie dopieszczonej historii, która już z samego założenia ma wzruszać. Bez względu na wszystko, serdecznie polecam.
Ocena: 7/10

niedziela, 4 maja 2014

Cień wiatru - Carlos Ruiz Zafón

Nawet zwykły przypadek i prosta decyzja mają moc, żeby zaważyć na przyszłości. Czasami jedno wydarzenie lub osoba może całkowicie odmienić życie człowieka. Czy jest jednak możliwe, żeby zrobił to niepozorny i wydawałoby się mało znaczący przedmiot? Carlos Ruiz Zafón bez wahania odpowiada na to pytanie twierdząco i w swoim „Cieniu wiatru” za wszelką cenę stara się do tego przekonać również czytelnika.

Latem 1945 roku ojciec prowadzi swojego syna, Daniela Sempere do tajemniczego i ukrytego przed światem miejsca, jakim jest Cmentarz Zapomnianych Książek. Jako księgarz i antykwariusz liczy, że chłopcem także zawładnie ogromna pasja do literatury. Zachęca go, aby wybrał sobie książkę, którą weźmie ze sobą, zapewni ochronę i ocali od zapomnienia. Daniel daje się ponieść przeczuciu i w gąszczu starych dzieł, znajduje „Cień wiatru” nieznanego Juliana Caraxa. Zafascynowany powieścią, po latach postanawia dowiedzieć się czegoś o autorze i jego pozostałej twórczości. Okazuje się, że wszystkie inne egzemplarze zostały już spalone. Na swojej drodze młody Sempere spotyka wiele intrygujących postaci, poznaje nawet smak przyjaźni i miłości.

W niemal każdej książce oprócz fabuły zostaje uwieczniony także fragment duszy jej autora. Na każdej stronie można poczuć jego cichą obecność, która pozwala nam wczuć się w niepowtarzalny klimat. Wielki i opuszczony antykwariat, w którym przechowuje się niezliczoną ilość różnorodnych dzieł, składa się jakby ze wspomnień i utraconych przeżyć. Główny bohater, który początkowo zdobywa tylko jedną poszlakę, a wraz z upływem czasu dociera do coraz większej ilości informacji, które odkrywają przed nim wspaniałą zagadkę żyjącego niegdyś w Barcelonie mężczyzny. Pozornie skromna historia przekształca się we wręcz monumentalny i rozwijający się w różnych kierunkach utwór.

Pisarz sięga po dość prosty i niezbyt ciekawy temat, którą decyduje się jednak przedstawić w skomplikowany i wyszukany sposób. Wewnątrz głównej osi akcji znajduje się bowiem opowieść, który stanowi sedno całej książki. Taki zabieg powoduje, że staje się ona momentami naprawdę pasjonująca i nietuzinkowa. Zafón owiewa losy Juliana Caraxa atmosferą tajemniczości i powoli odkrywa poszczególne fragmenty całej układanki. Niemal od początku nic nie wydaje się do końca oczywiste, a kolejny obrót wydarzeń okazuje się zaskakujący. Fabuła skrywa w sobie wiele warstw, które dotyczą istotnych życiowych wartości i prawd.

Największa siła całego utworu tkwi w wyśmienitym stylu pisarskim Zafóna. Dysponuje niezwykłym bogactwem językowym i perfekcyjnym wyczuciem estetyki. Z każdym słowem coraz dokładniej tworzy cudny nastrój i pozwala zagłębić się we własny świat. Swoimi barwnymi i poetyckimi opisami potrafi z łatwością przykuć uwagę. Nie boi się śmiałych metafor i porównań, które sprawiają, że wizerunek wielu zakamarków miasta maluje się przed czytelnikiem jak żywy. Ma z pewnością niewiarygodny dar oczarowywania samą formą i stylem. Warto go docenić, choćby właśnie tylko i wyłącznie z tego względu.

Cały czas zastanawiam się, dlaczego „Cień wiatru” zyskał aż tak duże uznanie i przychylność na całym świecie. Nie jest to bowiem dzieło wybitne czy wyjątkowo porywające. Owszem, zawiera w sobie unikalną wartość i piękną stylistykę, ale nie sądzę, żeby pozostało mi w pamięci na długo. Chwilami trudno było mi się skupić na tym, co czytam i ogarniało mnie lekkie znużenie na siłę przeciąganą fabułą. Odnoszę jednak wrażenie, że w dużej mierze wpłynął na to fakt, że nie przypadły mi do gustu poszczególne postacie. Kobiety stanowią tutaj właściwie tylko obiekty westchnień mężczyzn, a wielu z nich traktuje je nad wyraz przedmiotowo. Moje zastrzeżenie wynika głównie z tego, że nie ma tu właściwie żadnej bohaterki, która pełniłaby istotniejszą rolę i nie służyłaby zaspokajaniu pragnień innych. Z czasem pałałam już nieco mniejszą sympatią nawet do samego Daniela Sempere, choć doskonale nadaje się na narratora tego utworu. Jego nieograniczona ciekawość i determinacja sprawiają, że czytelnik pragnie wraz z nim poznać wszystkie sekrety i przeżyć tę niezwykłą przygodę.

„Cień wiatru” to świetnie napisana, choć nieoszałamiająca powieść o potędze i magii książek. Warto się w nią zagłębić, żeby pomimo słabszych elementów, móc się po prostu cieszyć i delektować każdym słowem.
Ocena: 4/6

piątek, 2 maja 2014

Niesamowity Wes Anderson i jego krótkometrażówki


Każdy film Wesa Andersona stanowi osobny, niezwykły świat. Każdy seans jego filmu okazuje się przyjemnym i niepowtarzalnym przeżyciem. Reżyser z rozkoszą uchyla bowiem widzowi rąbka tajemnicy i porywa go w głąb swojej wyobraźni. Niemal wszystkim historiom stara się nadać specyficznego, wspaniałego klimatu i pewnej dozy baśniowości. W jego twórczości dominują pastelowe, ciepłe barwy, które składają się na przepyszną i olśniewającą warstwę wizualną. Na ekranie przechadzają się ekscentryczni bohaterowie, a w tle słychać wyrazistą muzykę. Intrygująca fabuła w połączeniu ze znakomitą grą aktorską, dopracowaną scenografią i kostiumami daje niebywałe efekty. Całość prezentuje się często niemal jak cudny obrazek, który już na pierwszy rzut oka potrafi oczarować.

Z reklamy Prada Candy L'Eau Andersona

Oprócz pełnometrażowych dzieł, takich jak: mój ulubiony „Fantastyczny Pan Lis”,  wyśmienity „Grand Budapest Hotel”, urocze „Moonrise Kingdom” czy błyskotliwe „Rushmore”, Anderson wyreżyserował także wiele spotów reklamowych. Karierę zaczynał jednak od produkowania krótkometrażówek wyświetlanych przez lokalną stację telewizyjną. Do tej formy powrócił później kilkakrotnie.

Bottle Rocket (1994)

Hotel Chevalier (2007)

Cousin Ben Troop Screening with Jason Schwartzman (2012)

Castello Cavalcanti (2013)