czwartek, 31 lipca 2014

Frank (2014), czyli w poczuciu spełnienia

reżyseria: Leonard Abrahamson
scenariusz: Jon Ronson, Peter Straughan
muzyka: Stephen Rennicks
produkcja: Irlandia, Wielka Brytania
gatunek: dramat, komedia

Na przekonujący występ aktorski składa się wiele czynników. Czasem liczy się niezwykła ekspresyjność, a innym razem powściągliwość i opanowanie. Do dyspozycji znajdują się różnorodne środki wyrazu, które umożliwiają przekazanie gamy emocji i ułatwiają wczucie się w daną rolę. Najważniejsza wydaje się przede wszystkim wiarygodność w kreowaniu postaci. Decydujące znaczenie mają ogólna postawa, gestykulacja, a także mimika. Co dzieje się jednak, gdy nie widać twarzy aktora? Jak odczytać jego skryte uczucia? Podobne pytania mogą zadawać sobie widzowie przed seansem „Franka”.

Jon (Domhnall Gleeson) pragnie wreszcie wcielić życie swoje marzenia związane z muzyką. Pełen niespełnionych ambicji próbuje pokonać niemoc twórczą i skomponować arcydzieło. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dołącza do awangardowego zespołu, którego liderem jest tajemniczy Frank (Michael Fassbender). Grupa zaszywa się na pustkowiu, żeby stworzyć własną płytę.


Wiele osób przyznałoby z pewnością, że twarz stanowi najbardziej wymowne narzędzie w pracy aktora. Niektórzy ograniczają się często tylko do drobnych, ukradkowych spojrzeń, którymi potrafią wyrazić niemal wszystko. W „Co jest grane, Davis?” Oscar Isaac jest mało ekspresyjny, ale w jego oczach można dostrzec pewną niezaspokojoną tęsknotą, a nawet pewnego rodzaju pustkę. Bill Murray to mistrz w ukazywaniu ogromu emocji z użyciem znikomych środków. Dzięki rozwiniętej mimice, udaje mu się w subtelny sposób ujawnić przeżycia wewnętrzne bohatera. W filmie „Frank” reżyser podejmuje zatem ogromne ryzyko, pozbawiając odtwórcę tytułowej roli tak wielu możliwości. Michael Fassbender paraduje bowiem po ekranie z wielką, sztuczną głową, która skrywa jego prawdziwe oblicze. Zaintrygowało mnie to i skutecznie przekonało do seansu. Czy zatem wizerunek oryginalnego wokalisty dziwacznej kapeli jest jedynie chwytem reklamowym?


Historia rozgrywa się z perspektywy niedoświadczonego jeszcze Jona, który dzięki muzyce chce zasłynąć na całym świecie. Sam zamysł jest bardzo intrygujący, gdyż konstrukcja całej opowieści okazuje się przewrotna. Chęć zdobycia uznania za wszelka cenę i szaleńcze pragnienia chłopaka silnie kontrastują z tym, co tak naprawdę ma on do zaoferowania. Nie potrafi pisać chwytliwych piosenek, tworzy banalne teksty. Ma przerośnięte poczucie własnej wartości i talentu, dlatego przez cały czas straszliwie irytuje. Pomimo to, wydaje mi się, że stanowi jedyną tak złożoną postać w całym filmie. Obserwujemy, jak nieco nieświadomie pragnie wykorzystać Franka do własnych celów, co daje nam wiele do zrozumienia o jego charakterze i aspiracjach. Obok niego pojawiają się też inni muzycy, ale okazują się jednowymiarowi, bezbarwni i po prostu nudni.


Niektórzy narzekają, że na pierwszym planie powinien znaleźć się sam Frank, który według nich ma najciekawszą osobowość. Właściwie to już teraz wszystko kręci się wokół niego, choć wiemy o nim bardzo niewiele. Moim zdaniem powodem, dla którego to nie na nim cały czas skupia się kamera jest wyraźnie niedopracowanie tej postaci. Twórcy popełniają ogromny błąd, stawiając zbyt wiele na jedną kartę, którą jest Frank. Budują całą fabułę wokół ekscentrycznego wokalisty, ale brakuje im konkretnych pomysłów na rozwinięcie jego historii. Po pewnym czasie rzeczywiście dowiadujemy się o nim czegoś, ale są to tak zdawkowe i mało przekonujące informacje, że trudno mi uwierzyć jak można utracić taki potencjał. Nie dostajemy praktycznie żadnych wyjaśnień, reżyser skłania nas do wysnucia własnych przemyśleń. Dobrze, że chociaż tyle może nam zaoferować. Rozczarowało mnie takie rozwiązanie, bowiem dzieło wydaje mi się zdecydowanie za mało sugestywne.


Film aspiruje do miana ambitnego, oryginalnego kina, ale w rzeczywistości twórcy nie pokazują nic odkrywczego pod względem treści czy formy. Znajduje się tu wiele ogranych już motywów, które ma osłonić jedna wyszukana idea, czyli Frank. Pierwsza połowa filmu jest pretensjonalna i beznadziejne skonstruowana. Czas mija, a akcja przeskakuje od jednego epizodu z zespołem w roli głównej do drugiego, zupełnie nic nie wnosząc. Ukazywanie takich urywków wydarzeń chwilami okazuje się bardzo denerwujące. Po kilkudziesięciu minutach zaczyna się wreszcie dziać coś interesującego, co burzy dotychczasową monotonię i popis braku pomysłowości scenarzystów. Gdy utwory zostają wreszcie nagrywane, a Jon zachęca resztę do wyjazdu na koncert, opowieść nareszcie dostatecznie przykuwa uwagę widza. Końcówka jednak nieco rozczarowuje, a seans pozostawia po sobie pustkę i lekki zawód. Temat potraktowano oględnie i nie poświęcono wystarczającej ilości czasu, aby przyjrzeć się bliżej Frankowi, który z założenia ma przecież stanowić o sile tego projektu.


Warto zwrócić uwagę na znakomite zdjęcia, które nadają „Frankowi” pewnej nutki nostalgii. Scenografia i kostiumy są poprawne, a muzyka, którą uwielbia kapela jest szalona i specyficzna. Nie można jednak nie docenić nowatorskiego i niebanalnego brzmienia, które nadaje pewną świeżość niektórym scenom. Michael Fassbender udowodnił, że cały czas potrafi zaskakiwać i podjął ryzykowne wyzwanie, wcielając się w tytułową postać. Popisał się zaskakującą charyzmą i bardzo dobrze poradził sobie zarówno w komediowych, jak i dramatycznych sytuacjach. Nie jest to mistrzowski występ ze względu na ograniczenia stworzone nie tylko przez sztuczną głowę, ale przede wszystkim przez twórców, którzy kiepsko rozpisali jego rolę. Maggie Gyllenhaal pokazała się z nieco innej strony, choć zagrała dość przeciętnie. Domhnall Gleeson okazuje się zaskakująco ekspresyjny i całkiem wiarygodny. Do tej pory widziałam go jedynie w „Czas na miłość”, tym razem także zaliczył udany występ.

„Frank” opiera się na wyśmienitym, ale niedopracowanym pomyśle, który sprawia, że film wydaje się dużo bardziej interesujący niż jest w rzeczywistości. Nie polecam, choć nie wątpię, że wielu przypadnie do gustu. Ode mnie nieco zawyżona ocena.
Ocena: 6/10

piątek, 25 lipca 2014

Zacznijmy od nowa (2013), czyli z muzyką do życia

tytuł oryginalny: Begin Again
reżyseria: John Carney
scenariusz: John Carney
muzyka: Gregg Alexander
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia, muzyczny

Niesamowite, jak ważną rolę w kształtowaniu klimatu filmowego odgrywa muzyka. Mroczne i mocne dźwięki nadają niepokoju nawet pozornie mało dramatycznym wydarzeniom. Stosując energiczne i wesołe utwory, można złagodzić z kolei wydźwięk danej sceny. Czasami twórcy rezygnują zupełnie z użycia ścieżki dźwiękowej. W ten sposób jeszcze więcej tragizmu zyskuje scena walki Batmana z Bane'm w „Mroczny Rycerz powstaje” czy kłótnia w „Rzezi”. „Zacznijmy od nowa” stanowi idealną odpowiedź na pytanie, czy muzyka może sprawić, że mało oryginalne dzieło ogląda się z niesłychaną uwagą.

Greta (Keira Knightley) uwielbia komponować i śpiewać. Przyjeżdża do Nowego Jorku razem ze swoim chłopakiem, Dave'm (Adam Levine), który jest sławnym piosenkarzem i negocjuje kontrakt. Dan rozstał się z żoną (Katherine Keener), nie ma dobrego kontaktu z dorastającą córką (Hailee Steinfeld). Pewnego dnia traci pracę producenta muzycznego. Zrozpaczony odwiedza knajpę, w której ma właśnie wystąpić Greta.


„Zacznijmy od nowa” nie należy do wybitnego kina, ale jest to solidnie zrealizowany i pasjonujący obraz. Ona i on spotykają się przypadkiem, po pewnym czasie okazuje się, że mają ze sobą wiele wspólnego i potrafią się doskonale dogadać. Historia przyjmuje ostatecznie niezbyt oczywisty obrót, dzięki czemu nie jest to kolejny banalny i oklepany komediodramat. Twórcy pozbawiają go zbędnej czułości i ckliwości. Nadają świeżość uniwersalnym motywom, sprawiając, że nieskomplikowana fabuła naprawdę angażuje widza. Pozostawia za sobą również pozytywne wrażenia i szybko poprawia humor. Warstwa wizualna podkreśla barwny klimat całej produkcji. Warto zwrócić uwagę na nietuzinkowy styl ubioru Grety. Kolorowe kostiumy i scenografia nadają bowiem artyzmu niektórym kadrom. Reżyser przekonuje jakby, że czasami warto zrelaksować się przy klasycznej i ciekawej opowieści zamiast sięgać po ambitniejszy repertuar.


Obsada nie miała przed sobą trudnego zadania do wykonania, gdyż role okazują się niezbyt wymagające. Myślę, że jest to spowodowane głównie tym, że postacie wydają się płaskie i jednowymiarowe. Z użyciem konkretnych rozwiązań i sytuacji twórcy przyporządkowują im cechy charakterystyczne, które mają ich jednoznacznie zdefiniować. Portrety psychologiczne są zatem bardzo proste, żeby nie powiedzieć banalne. Dan to niespełniony i popadający w depresję artysta, Greta cierpi po rozstaniu i chce tworzyć własną muzykę, Dave z kolei zdaje sobie sprawę, że tęskni za dziewczyną dopiero po tym, jak ją traci. Gali tych mało złożonych, ale mimo wszystko pełnych uroku bohaterów przewodzi Mark Ruffalo. Aktor popisał się nadzwyczaj charyzmatyczną i wyrazistą grą, zaliczając wyjątkowo udany występ. Choć zwykle gra raczej nieekspresyjnie, tutaj wykorzystał pole do popisu. Adam Levine, wokalista zespołu Maroon 5, zadebiutował na dużym ekranie. Występ umożliwił mu nie tylko spełnienie muzyczne, ale także wypróbowanie swoich możliwości aktorskich. Poradził sobie dobrze i udowodnił, że to idealna rola dla niego.


W postać Grety miała wcielić się Scarlett Johansson, która początkowo przyjęła angaż, ale później zrezygnowała z udziału w projekcie. Zupełnie nie dziwi mnie decyzja twórców, ponieważ dysponuje ona naprawdę cudownym głosem, którym potrafi skutecznie uwieść, szczególnie w trakcie śpiewania. Już kilkakrotnie zaprezentowała swoje zaskakujące umiejętności wokalne. Odnoszę jednak wrażenie, że Keira Knightley zdecydowanie bardziej nadaje się do tej roli. Wrodzona naturalność i pewna doza brytyjskiej elegancji sprawiają, że świetnie udało jej się odnaleźć w sytuacji bohaterki. Nieraz słyszałam opinię, że aktorka ma w sobie irytującą manierę i wyniosłość, które powodują, że sprawdza się jedynie w filmach kostiumowych i historycznych. Rzeczywiście, w tych gatunkach spisuje się najlepiej i dopiero wtedy może w pełni ukazać swój talent. Moim zdaniem, nie gra z manierą, ale z wyczuciem i gracją. Wspaniale, że stara się poszukiwać nowych wyzwań i wciąż się rozwijać. W „Zacznijmy od nowa” tętni pozytywną energią i wprost nie sposób nie darzyć jej sympatią.


Tym, co sprawia, że dzieło stanowi tak wyśmienitą rozrywkę, jest genialnie skomponowana oprawa muzyczna. Utwory okazują się niezwykle optymistyczne i przyjemne w odbiorze, niekiedy nawet dla tych, którzy na co dzień słuchają zupełnie czego innego. Nie jestem wielbicielką Maroon 5, ale wokalista tego zespołu pokazał się tutaj z dobrej strony. Na drugim planie pojawia się nawet CeeLo Green. Keira przyznała w wywiadzie, że od razu pokochała całą opowieść, ale dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, na co się zdecydowała. „Pomyślałam sobie: Boże drogi, co ja tu do cholery robię.” - mówiła o swoim spotkaniu w studiu z Adamem Levine. Pomimo obaw, ujawniła swój talent. Ma niebywale delikatny, ale jednocześnie czarujący głos. Ścieżka dźwiękowa składa się z wielu subtelnych i wyrazistych kompozycji. Doskonale współgra z urokliwą fabułą, który zyskuje iście niepowtarzalny wyraz. Z twarzy zasłuchanego widza uśmiech nie schodzi właściwie przez cały seans.

„Zacznijmy od nowa” w kategorii filmu muzycznego sprawdza się znakomicie. Choć jako komediodramat nie wydaje się zbyt odkrywczy, oglądanie stanowi czystą przyjemność. Polecam!
Ocena: 7/10

niedziela, 20 lipca 2014

...Komasa, Smarzowski, a może Stuhr? - 39. Festiwal Filmowy w Gdyni


Festiwal Filmowy w Gdyni jest największym festiwalem tego typu w Polsce, który promuje rodzimą kinematografię. W ciągu sześciu dni (15-20 września 2014) umożliwia zapoznanie się z najlepszymi produkcjami i spotkanie ciekawych gości. Jury spośród 31 zgłoszeń wybrało 13 filmów, które będą ubiegać się o prestiżową statuetkę Złotego Lwa w konkursie głównym. W zeszłym roku nagrodę otrzymała „Ida” Pawła Pawlikowskiego. Przyjrzyjmy się tegorocznej liście nominowanych, która prezentuje się dość zaskakująco.

Bogowie
reżyseria: Łukasz Palkowski
gatunek: biograficzny, dramat
Profesor Zbigniew Religa przeprowadza pierwszą udaną w Polsce operacje przeszczepu serca.

W postać wybitnego kardiochirurga wcielił się Tomasz Kot, który przez ponad pół roku przygotowywał się do roli. Zdjęcia trwały dwa miesiące, początkowo na Mazurach i na Śląsku. Większość scen nakręcono jednak w warszawskim Szpitalu Wolskim imitującym klinikę kardiochirurgii w Zabrzu, w której 5 listopada 1985 roku dokonano pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce. Scenografię starano się odwzorować jak najdokładniej, żeby zachować wysoki realizm tamtego kresu. Aktorzy grający kardiochirurgów nauczyli się nawet obsługi podstawowej aparatury, nazw narzędzi i wykonywania czynności medycznych. Specjalni konsultanci medyczni na bieżąco udzielali przydatnych rad.

Fotograf
reżyseria: Waldemar Krzystek
gatunek: sensacyjny, thriller
W ciągu 14 lat w Moskwie dochodzi do 16 zabójstw. Sprawca na miejscu zbrodni pozostawia zawsze fotografię ofiary. Policjanci nadają tajemniczej sprawie kryptonim „Fotograf”. Trop naprowadza ich na historię pewnego chłopca z Legnicy, który potrafi świetnie naśladować głosy innych ludzi.

Reżyser zainspirował się dwoma wydarzeniami: samobójstwem zbiegłego z koszar radzieckiego żołnierza, które w wieku 12 lat widział na własne oczy, oraz historią dziecka, które w Moskwie doprowadziło do morderstwa. Po raz kolejny pokaże wiele obrazów z Legnicy, która wsparła nawet budżet produkcji, oferując 400 tys. zł.

Hardkor Disko
reżyseria: Krzysztof Skonieczny
gatunek: dramat
Marcin przyjeżdża do miasta z głęboko skrywanym planem zemsty. Spotyka młodszą od siebie Olę, która wciąga go w swoje towarzystwo pełne imprez i narkotyków.

Jest to niezależny debiut reżyserski Krzysztofa Skoniecznego, aktora teatralnego i filmowego oraz twórcy teledysków. Film zdobył główną nagrodę – Wielkiego Jantara 2014 na 33. Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. Przewodniczący jury Marcin Wrona tłumaczył, że zdecydowano się odznaczyć go za „konsekwentny, odważny styl, śmiałą konstrukcję dramaturgiczną i niczym nieskrępowaną wolność twórczą”. Marcin Kowalczyk został wyróżniony za rolę męską, a Agnieszka Wosińska – za rolę kobiecą.

Jack Strong
reżyseria: Władysław Pasikowski
gatunek: thriller, szpiegowski
Ryszard Kukliński, Pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, w 1972 roku podejmuje decyzję o podjęciu tajnej współpracy z CIA. Zyskuje pseudonim „Jack Strong” i skazuje życie swojej rodziny na niebezpieczeństwo.

Przygotowania do produkcji zajęły aż pięć lat, a główną rolę powierzono Marcinowi Dorocińskiemu. Skorzystano nawet z pomocy Davida Fordena, oficera operacyjnego CIA, który nadzorował działalność Kuklińskiego. Zdjęcia trwały 50 dni, miały miejsce w Warszawie, Legnicy, Gdańsku, Waszyngtonie i Moskwie. Film zrealizowano w trzech językach: po polsku, angielsku i rosyjsku, angażując polsko-amerykańsko-rosyjską obsadą. Budżet określany jest na kwotę 10 mln. zł.

Jeziorak
reżyseria: Michał Otłowski
gatunek: kryminał, thriller
Podkomisarz Iza Dereń prowadzi śledztwo w sprawie śmierci młodej kobiety. W tym czasie trwa także akcja w celu odnalezienia dwóch policjantów. Jeden z nich jest ojcem mających się niebawem narodzić dzieci policjantki.  

Na 33. Koszalińskiego Festiwalu „Młodzi i Film” Michał Otłowski został nagrodzony za scenariusz, a Cezary Skubiszewski za „wspierającą obraz” muzykę. Zdjęcia trwały 28 dni, a twórcy dysponowali skromnym, debiutanckim budżetem. Główną rolę zagrała Jowita Budnik. „Fakty nie były tutaj punktem wyjścia. Pomysł na film przyszedł do mnie we śnie. (…) Dopiero kiedy pomyślałem, żeby spróbować konstruować tę historię zgodnie z regułami gatunku, w ciągu 15 minut wszystko się skleiło.” – tłumaczy reżyser.

Kebab i horoskop
reżyseria: Grzegorz Jaroszuk
gatunek: dramat, komedia
Właściciel sklepu z dywanami, aby ratować podupadający biznes, zatrudnia specjalistów od marketingu. Na ogłoszenie odpowiada jednak para oszustów o pseudonimach Kebab i Horoskop.

Jest to debiut pełnometrażowy tego reżysera. „To komedia absurdu, komedia o smutnych ludziach, podobnie jak [w krótkometrażówce] „Opowieści z chłodni”, czyli poprzedni film Grzegorza Jaruszuka.” – mówi producentka filmu Agnieszka Kurzydło. Choć produkcja jest polska, zdjęciami zajął się John Magnus Borge, współpracowano także z dwoma Japończykami. W rolach oszustów wystąpili Bartłomiej Topa i Piotr Żurawski.

Miasto 44
reżyseria: Jan Komasa
gatunek: dramat, wojenny
Młodzi warszawiacy działają w konspiracji niedługo przed wybuchem Powstania. Stefan Zawadzki po śmierci ojca postanawia dołączyć do walki.

Przygotowania do filmu trwały prawie 8 lat, a zdjęcia zrealizowano w ponad trzy miesiące. W celu obsadzenia aktorów nieznanych szerszej publiczności przeprowadzono serię ogólnopolskich castingów, w których wzięło udział ponad 7 tys. osób. Zatrudniono ponad 3 tys. statystów. 10 różnych ekip wybudowało monumentalne dekoracje, a do zainscenizowania zniszczonej Warszawy zużyto 5 tys. ton gruzu. Na temat scenariusza konsultowano się z weteranami powstania, a w sprawie efektów specjalnych ze specjalistą z Hollywoodu, Richardem Bain’em.   

Obietnica
reżyseria: Anna Kazejak
gatunek: dramat, dla młodzieży
Licealiści Lila i Janek wraz z przyjaciółmi imprezują, eksperymentują z używkami i spędzają dużo czasu w sieci. Dziewczyna oskarża swojego chłopaka o zdradę i zrywa z nim. Wymaga na nim spełnienie pewnej obietnicy.

Film nakręcono w Szczecinie, a zdjęcia trwały dwa miesiące. W głównej roli zadebiutowała Eliza Rycembel, a na drugim planie pojawiają się m.in. Andrzej Chyra, Bartłomiej Topa i Dawid Ogrodnik. Reżyserka tak mówi o swoim projekcie: „Inspiracją dla powstania tej historii były prawdziwe wydarzenia, mające miejsce w ostatnich latach w kraju i za granicą. (…) Chcę podzielić się wizją pośpiesznego świata, gdzie dorośli są zagubionymi dziećmi, a prawdziwe dzieci pod ich ''nieobecność'' samodzielnie stanowią o winie i karze.”

Obywatel
reżyseria: Jerzy Stuhr
gatunek: dramat, komedia
Jan Bratek bierze udział lub jest świadkiem najważniejszych wydarzeń epoki. Szczególnie musi odnaleźć się w miejscach, w których nieodwołalnie zmienia się bieg historii.

Akcja obejmuje okres od lat 50. do współczesności. W główną rolę wcielił się Jerzy Stuhr, który zajął się również reżyserią i pisaniem scenariusza. Jest to siódmy pełnometrażowy film w jego karierze reżyserskiej. Młodszą wersję Bratka zagrał z kolei Maciej Stuhr. Obok nich w obsadzie znaleźli się m.in. Sonia Bohosiewicz, Janusz Gajos, Magdalena Boczarska, Cezary Kosiński, Wojciech Malajkat, Ireneusz Czop i Piotr Głowacki.

Onirica - Psie Pole
reżyseria: Lech Majewski
gatunek: dramat
Adam przeżywa w wypadku samochodowym, w którym ginie jego ukochana Basia i przyjaciel Kamil. Porzuca karierę akademicką, zatrudniając się w supermarkecie. Poświęca się obsesyjnie uwielbianemu przez siebie Dantemu i „Boskiej Komedii”. Dopiero w snach może połączyć się ze zmarłą kobietą.

Obraz ukazuje bogaty świat wizji, snów i fantazji. Lech Majewski jest nie tylko scenarzystą, reżyserem filmowym i teatralnym, ale i również poetą, prozaikiem i malarzem. W pracy nad filmem zajął się wieloma aspektami: reżyserią, scenariuszem, zdjęciami, scenografią, korektą barwną, muzyką i opracowaniem muzycznym. Otrzymał dofinansowanie m.in. od Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i Centrum Kultury w Katowicach.

Pod mocnym aniołem
reżyseria: Wojciech Smarzowski
gatunek: dramat
Jerzy jest pisarzem, który próbuje wyzbyć się nałogu alkoholizmu. Nie wytrzymuje jednak długo i odwiedza bar Pod Mocnym Aniołem. Później trafia na odwyk, gdzie spotyka wielu różnych pacjentów.

Film jest adaptacją powieści Jerzego Pilcha pod tym samym tytułem. Główną rolę zagrał Robert Więckiewicz, a na ekranie towarzyszą mu m.in. Jacek Braciak, Andrzej Grabowski, Marcin Dorociński, Arkadiusz Jakubik i Kinga Preis. Zdjęcia powstały dzięki wsparciu Krakow Film Commission, a produkcja jest beneficjentem IV Konkursu na Wspierania Produkcji Filmowej. Reżyser na temat obrazu: „Widzowie, którzy pójdą na ten film, zobaczą kilka warstw. Anegdotyczną, zabawną, bo kto się nie śmiał z pijaka. Ale też temat główny: chorobę i wychodzenie z niej. I warstwę, która dla mnie jest najważniejsza: opowieść o lękach i strachu.”.

Sąsiady
reżyseria: Grzegorz Królikiewicz
gatunek: obyczajowy
Wikary odwiedza mieszkańców po kolędzie. Wśród lokatorów znajduje się kobieta zmuszona przez los do prostytucji. Duchowny dowiaduje się, że jest ona w ciąży.

Rola muskularnego księdza przypadła Mariuszowi Pudzianowskiemu. W filmie wystąpili również: Katarzyna Herman, Ewa Błaszczyk, Anna Mucha, Jacek Poniedziałek i Marek Dyjak. „To opowieść o tych, którzy żyją obok, ale ich nie dostrzegamy. Bez perspektyw, mieszkających we współczesnych gettach, zapomnianych przez władzę, która winna się nimi opiekować.” – mówi reżyser i scenarzysta. Zdjęcia zrealizowano w Łodzi.

Zbliżenia
reżyseria: Magdalena Piekorz
gatunek: dramat, psychologiczny
Marta jest rzeźbiarką, ma kochającego męża i piękne mieszkanie z pracownią. Każda wizyta u matki przekształca się w awanturę, ale kobieta i tak zawsze wraca do rodzinnego domu i nie potrafi rozpocząć samodzielnego życia.

Joanna Orleańska i Ewa Wiśniewska wcieliły się w role głównych bohaterek. „To film o bliskości i jej konsekwencjach. O tym, że im bliżej siebie jesteśmy, tym bardziej potrafimy się ranić. Także o tym, że miłość boli. Mam na myśli zarówno miłość rodzicielską, jak i miłość dwojga obcych osób, które chcą ułożyć sobie wspólne życie." – mówi reżyserka. Scenariusz napisała razem z pisarzem Wojciechem Kuczokiem. Obraz wyprodukowano, dzięki współfinansowaniu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej oraz Urzędu Miasta Katowice.

środa, 16 lipca 2014

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął (2013), czyli dynamit, słoń i tajemnicza walizka

tytuł oryginalny: Hundraåringen som klev ut genom fönstret och försvann
reżyseria: Felix Herngren
scenariusz: Felix Herngren, Hans Ingemansson
muzyka: Matti Bye
produkcja: Szwecja
gatunek: przygodowy, czarna komedia

Właściwie wszystkie postacie wykreowane przez twórców filmowych na stałe zapisały się w historii kinematografii. Niektóre jednak wyróżniają się na tle innych i pozostają w pamięci na znacznie dłużej. Mam na myśli głównie bohaterów dzieł uznawanych już za klasykę lub tych, które są szczególnie odkrywcze w swoim gatunku. Niewątpliwe każdy widz dysponuje jednak własnymi typami, które mają dla niego unikalne znaczenie. Co sprawia, że to właśnie one przykuwają naszą uwagę na dłużej? Czy do tej gali nadzwyczajnych osobowości dołączy stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął?

Uwielbiający eksplozje Allan Karlsson (Robert Gustafsson) mieszka w domu spokojnej starości. Nadal jednak cieszy się świetnym zdrowiem, choć w życiu przeszedł już niemal wszystko. Podróżował po świecie, poznał m.in. generała Franco, Stalina, prezydenta USA Trumana i Reagana, a nawet brata Alfreda Einsteina. W dniu swoich setnych urodzin, w czasie gdy personel przygotowuje tort i przyjęcie, wyskakuje przez okno i ucieka z ośrodka. Bez żadnego planu, z garścią monet w kieszeni idzie na stację. (Nie)fortunny zbieg okoliczności sprawia, że spotyka tam członka gangu motocyklistów, który akurat przewozi cenny łup. Niemal przez przypadek w ręce Allana trafia walizka pełna pieniędzy.


Jednym z najbardziej sprawdzonych przepisów na dobre kino jest ukazanie niezwykłych losów człowieka od samego początku do samego końca. Uniwersalnym przykładem wydaje się „Forrest Gump”, który okazał się niesłychanym sukcesem i zdobył aż siedem Oscarów. Ponad dekadę później przyszedł czas na „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, w którym David Fincher w zaskakujący sposób odświeża konwencję. W 2013 roku znalazło się i miejsce dla „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”. Obok tak intrygującego tytułu wręcz nie da się przejść obojętnie. Mam wrażenie, że często im bardziej skomplikowane hasła, tym większa nasza ciekawość tego, co dzieje się na ekranie. Plakat ukazujący staruszka w różowym przebraniu słonia z dynamitem w dłoni sugeruje, że to szalona i wybuchowa komedia z nietuzinkowymi bohaterami. Takie przypuszczenie okazuje się jak najbardziej trafne, gdyż taki obraz idealnie oddaje charakter filmu.


Szwedzi próbują swoich sił łącząc pastisz ze sprawdzonym schematem, któremu nadają jednak zupełnie nowy wyraz. Nie wahają się sięgać po sprawdzone gagi (np. stłuczki samochodowe), ale nie boją się także eksperymentować. Skupiają się przede wszystkim na komizmie sytuacyjnym, który okraszają niespożytą dawką czarnego humoru. Nie znajdziecie więc tutaj banalnych żartów słownych z najniższej półki. Nie przypominam sobie, kiedy tak dosadnie wyśmiewano wszelki tragizm. Brak powagi w filmie pozbawia go, niestety, ładunku emocjonalnego. Widzowi z ust nie schodzi uśmiech, trudno mu się jednak wczuć w sytuację bohaterów i prawdziwie zaangażować się w całą historię. Odbiera jej to jakiejkolwiek głębi i ostatecznie klasyfikuje na półce tylko wśród innych świetnych komedii. Z pewnością, jest to znaczące wyróżnienie, ale myślę, że rezygnując nieco z elementów komediowych mogłoby powstać coś więcej. Może po prostu po zwiastunie spodziewałam się czegoś innego? „Stulatek…” okazuje się jednak niesłychanie optymistyczny i stanowi dobrą receptę na poprawę humoru.


Twórcy ujawniają swoją zadziwiającą pomysłowość i nieograniczoną wyobraźnię, czyniąc głównym bohaterem doświadczonego przez los mężczyznę. Pomimo wieku wcale nie zamierza odchodzić z tego świata, wręcz przeciwnie. Ucieczka z domu starości ma mu umożliwić jakby odrodzenie się na nowo. Od Allana bije niezwykle pozytywne nastawienie do świata i pragnienie poszukiwania nowych doznań. Swoje życie traktuje właściwie jak ekscytującą przygodę, z której warto czerpać, ile tylko się da. Po drodze dowiadujemy się o najciekawszych wydarzeniach, które niekiedy wspomina z niemałym utęsknieniem. Odnoszę wrażenie, że w tym ogromie wrażeń i postaci po pewnym czasie gubi się trochę sam Karlsson. Część epizodów nie wnosi tak naprawdę nic do fabuły, staje się jedynie pretekstem do kolejnych żartów. Ostatecznie reżyserowi udaje się jednak wyjść cało z sytuacji i nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku.


O dziele Felixa Herngrena mówi się jako o szwedzkiej odpowiedzi na „Forresta Gumpa”. Nie jest to jednak arcydzieło, któremu należy się niebywałe uznanie, choć muszę szczerze przyznać, że Forrest ma czego Allanowi zazdrościć. Już dawno nie widziałam tak dziwacznej i wesołej opowieści. Seans stanowi czystą przyjemność i doskonałą rozrywkę. Trudno mówić tutaj o grze aktorskiej, gdyż cała obsada na dwie godziny po prostu staje się swoimi postaciami. Każdy wnosi coś do tego obrazu i sprawia, że jest tak czarujący i nienachalnie zabawny. Perfekcyjnie ucharakteryzowany Robert Gustafsson zdecydowanie sprawdza się w tytułowej roli. Przykładając odpowiednią uwagę do scenografii, uczyniono z niej znakomite tło dla rozgrywającej się historii. Zdjęcia są dość klasyczne i niezbyt nowatorskie, ale nadają całości barwnego klimatu. Warto docenić wyśmienicie skomponowaną, elektryzującą ścieżkę dźwiękową.  

„Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” to idealna propozycja dla wielbicieli (czarnego) humoru oraz dla tych poszukujących niezobowiązującego i lekkiego filmu. Serdecznie polecam!
Ocena: 7/10

wtorek, 8 lipca 2014

19 razy Katherine - John Green

Colin całym sobą czuł więź ze wszystkimi w samochodzie i wszystkimi poza nim. I czuł, że jest zupełnie niewyjątkowy w najlepszy możliwy sposób.

John Green stał się już właściwie światowym fenomenem. Jego książki wskakują na listy bestsellerów i wciąż biją rekordy popularności. Niedawno miała nawet miejsce premiera adaptacji wyśmienitych „Gwiazd naszych wina”. Czego można się więc spodziewać po paśmie tak ogromnych sukcesów? Ile razy autorowi uda się jeszcze uwieść i zadziwić czytelników? Czy nie zabraknie mu oryginalnych pomysłów? Mam nadzieję, że odpowiedzią na te pytania nie okaże się „19 razy Katherine”.

Colin Singleton niegdyś uważany był za cudowne dziecko, lecz z czasem stracił wiarę we własny geniusz. Uwielbia zdobywać wiedzę, szybko się uczy, zna jedenaście języków i zwyciężył nawet w teleturnieju dla bystrych dzieci. W wolnych chwilach układa anagramy i planuje zostać sławnym odkrywcą. Życie towarzyskie nie układa się jednak do końca po jego myśli. Właśnie rzuciła go dziewczyna, Katherine. 19 raz. Chłopak ma bowiem pewien dziwny fetysz – gustuje wyłącznie w dziewczynach o imieniu Katherine. Zmęczony i podupadły na duchu wraz z najlepszym przyjacielem, wesołym i leniwym Hassanem wyrusza w podróż po Ameryce. Rozpoczyna pracę nad „Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine”, z którymi przewidzi przyszłość każdego związku.

Green należy do tego rodzaju pisarzy, po których kolejne książki będę z pewnością sięgać, nawet gdyby zyskały same negatywne opinie i nie zdobyły żadnego uznania. Na odrzucenie jego twórczości nie pozwala mi na przede wszystkim wrodzona ciekawość. Liczę, że nawet pomimo możliwego spadku formy nadal będzie trzymał dobry poziom. Po lekturze „Gwiazd naszych wina” ma  bowiem u mnie ogromny kredyt zaufania, wiążę z nim także liczne oczekiwania. Od pierwszych rozdziałów urzekł mnie niezwykłym stylem, bogactwem słownictwa, elokwencją i mądrymi refleksjami. Znakomicie snuje historie i potrafi przykuć uwagę nawet najbanalniejszymi rzeczami. Szczerość, bezkompromisowość i błyskotliwość sprawiają, że w tym, co opisuje okazuje się nadzwyczaj przekonujący. Odnoszę wrażenie, że najnowsze „19 razy Katherine” nie zostało jednak przyjęte nazbyt entuzjastycznie, a recenzje określają je raczej mianem przeciętnego. Mój zapał znacznie zatem ostygł, gdy przystępowałam do czytania. Co z tego spotkania wynikło?

Już na wstępie muszę przyznać, że opis na tylnej okładce wydaje się bardziej barwny i intrygujący niż sama zawartość. Wbrew pozorom nie jest to powieść drogi, ponieważ akcja rozgrywa się właściwie jedynie w małym miasteczku Gutshot. Początkowo zapowiada się nawet ciekawie, ale po pewnym czasie okazuje się, że to porażająco nudna lokacja. Nie ma tam nic ani nikogo, kto na dłużej zapadnie mi w pamięci. Fabuła rozwija się w niemiłosiernie powolnym i jednostajnym tempie. Brakuje tu punktu kulminacyjnego, do którego zmierzałyby wszystkie wydarzenia. Zakończenie również ucięto jakby z braku pomysłu w dość niejednoznacznym momencie. Zwroty akcji nie zdumiewają i nie oferują żadnych szczególnych rozwiązań. Powiedzmy sobie szczerze: w wątku o pobycie w Gutshot nie ma ani krzty pomysłowości. Nie dzieje się w nim kompletnie nic. Zręcznie wpleciono jednak odnośniki do związków Colina z Katherine’ami.

Niestety, w swojej najnowszej książce twórca podcina skrzydła głównym bohaterom, oferując im wyjątkowo przewidywalne i monotonne rozwiązania fabularne. Zasługują na coś lepszego niż ta książka, szkoda, że znaleźli się akurat w niej. Colin i Hassan są bowiem genialnie rozpisanymi postaciami, posiadającymi złożone i iście fascynujące osobowości. Od początku do końca darzyłam ich niebywałą sympatią i dzięki nim przebrnęłam przez wszystkie ‘przygody’. Fantastycznie móc obserwować niekiedy trudne relacje między nimi, które prowadzą do wielu zabawnych sytuacji. Codzienne rozmowy, ironiczne uwagi czy niekiedy filozoficzne myśli powodują, że opowieść zyskuje pewnej głębi i uroku. Kontrastowo, Lindsey, z którą chłopcy się zaprzyjaźniają wydaje mi się irytująca i jednowymiarowa. Colin to prawdziwy nerd, którego nie sposób nie polubić, pomimo egocentrycznej natury, dziwactw i katherinowego fetyszu. Jego nastawienie do świata, podejście do przyjaźni i miłości okazują się rozbrajające. Świetnie czyta się o tak nieoczywistej i nieprzeciętnej osobie, a także o matematycznym „Teoremacie”.

Siła Greena tkwi w tym, że jest on wprost piekielnie inteligentny. Doskonale zna swoje mocne i słabsze strony, dzięki czemu wie jak najlepiej ukierunkować całą powieść. Widać, że czuje się znacznie sprawniej, skupiając się na życiu wewnętrznym i przemyśleniach bohaterów. Udaje mu się z łatwością ich zrozumieć i dzięki temu stworzyć wiarygodne portrety psychologiczne. Niestety, tym razem traci jakby nieco werwy i kreatywności, które dotąd tak wiernie mu służyły. Gubi się we własnych pomysłach, nie potrafi znaleźć odpowiedniego przepisu na udaną historię o geniuszu, który stara się pozbierać po zerwaniu. To co dzieje się w jego głowie, autor opisuje wspaniale, ale gdy przychodzi co do czego, beznadziejna fabuła niszczy duży potencjał projektu. Nadal jednak forma i język, jakim się posługuje są bardzo przystępne. Lektura nie wydaje się więc, na szczęście, męczarnią. Trzeba przyznać, że mogło być jednak znacznie lepiej.

„19 razy Katherine” to książka, w której poza głowami głównych postaci nie dzieje się praktycznie nic. Fani Greena mogą przynajmniej rozkoszować się jego niezmiennie angażującym stylem pisarskim.
Ocena: 2,5/6

Przypisy w tej powieści, którą właśnie przeczytałeś (chyba, że nie skończyłeś jej czytać, tylko przerzuciłeś strony, w którym to wypadku powinieneś się cofnąć i przeczytać wszystko po kolei, a nie sprawdzać zakończenie, ty paskudny, podstępny podglądaczu), zapowiadają aneks na temat matematyki.

piątek, 4 lipca 2014

#10 Lipcowy stosik filmowo-książkowy


Filmy od góry:
1. „Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom”
2. „Bękarty wojny”
3. „Jeden dzień”
4. Delikatność”
5. „Wożąc panią Daisy”
6. Kolekcja trzech filmów Krzysztofa Kieślowskiego: „Amator”, „Blizna”, „Przypadek”
7. Kolekcja czternastu filmów „Gang Olsena”


Książki od góry:
1. „19 razy Katherine” John Green
2. Paulina Wnuk „Kuchnia filmowa”
Zapraszam na jej bloga: From movie to the kitchen
3. „Sztuka filmowania. Sekrety warsztatu operatora” Barry Braverman
4. „Filmowanie lustrzanką cyfrową” James Ball, Robbie Carman, Matt Gottshalk, Richard Harrington
5. „Ujęcia mistrzów” Christopher Kenworthy

wtorek, 1 lipca 2014

Powstanie Warszawskie (2014), czyli ku pamięci

pomysł na fabułę: Jan Komasa
scenariusz: Joanna Pawluśkiewicz, Jan Ołdakowski, Piotr C. Śliwowski
produkcja: Polska
gatunek: dramat, wojenny, dokumentalizowany
muzyka: Bartosz Chajdecki

W ostatnich latach polscy twórcy filmowi dali widzom wyraźnie do zrozumienia, że kino historyczne nie jest ich najlepszą stroną. Niestety, problem tkwi w tym, że nie potrafią czerpać doświadczenia z własnych błędów. Przeceniają swoje możliwości, starając się nadać dziełom rozmach i efektowność, choć nie mają na to środków. Sami nie do końca wiedzą, czego chcą i jak to osiągnąć. Sztuczność, nienaturalna gra aktorska, beznadziejne efekty specjalne i płytka fabuła składają się na takie ‘megahity’ jak „1920. Bitwa Warszawska” czy „Bitwa pod Wiedniem”. Może przepisem na uznanie i sukces okaże się po prostu pomysłowość?

Dwaj młodzi bracia realizują Powstańcze Kroniki Filmowe i wykonują rozkazy dla Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej. Zamiast broni wszędzie towarzyszy im statyw i kamera, którą starają się udokumentować jak najwięcej szczegółów z życia cywilów w czasie wojny. Pragną sfilmować również bezpośrednią walkę, choć nie są świadomi ogromu zniszczeń i cierpienia, jakie ze sobą niesie. Poszukują odpowiednich ujęć, aby zatrzymać obraz miasta dla dalszych pokoleń. Liczą, że uda im się ocalić taśmę z materiałem i przetrwać w tych trudnych warunkach.


Zaledwie 32-letni Jan Komasa, reżyser „Sali Samobójców” stworzył ciekawą, aczkolwiek niezwykle ryzykowną koncepcję. Do tej pory nikt bowiem nie podjął się tak trudnego i czasochłonnego zadania, pewnie dlatego też próby przedstawienia kolejnych wydarzeń z historii Polski kończyły się zwykle niewyobrażalną klęską. Realizacji z wielkim zaangażowaniem podjęło się Muzeum Powstania Warszawskiego, angażując do współpracy grupę specjalistów z różnych dziedzin. Aby jak najwierniej oddać realia  tamtego okresu, zrezygnowano z kręcenia zwyczajnej produkcji fabularnej. Zamiast tego postanowiono sięgnąć jedynie po materiały archiwalne i nie dokręcać nowych scen. „Powstanie Warszawskie” okazuje się więc w ten sposób pierwszym filmem w całości zmontowanym tylko i wyłącznie z nagrań, które prowadzili ówcześni filmowcy. Nie ma tu więc żadnych przekłamań, ponieważ wszystko, co oglądamy na ekranie działo się naprawdę. Twórcy nie starają się również oceniać ani komentować znaczenia powstania, nie chcą jednak pozostawić widza obojętnym.


Przystępując do seansu człowiek nie czuje się przygotowany na to, co go za chwilę czeka. Obraz jest bezlitośnie prawdziwy i nie pozostawia najmniejszych złudzeń. Od pierwszych chwil wprawia w osłupienie i trzyma w napięciu do samego końca. Świadomość tego, jak wyglądała sytuacja w stolicy w czasie wojny wydaje się przytłaczająca, co sprawia, że nie można wprost oderwać uwagi od dramatu rozgrywającego się tuż przed naszymi oczami. Warto zdać sobie także sprawę z ogromnego nakładu sił i środków, jakie poświęcono na realizację. Jest to pieczołowicie zrekonstruowane i pokolorowane z użyciem nowoczesnej technologii 85 minut prawdziwej historii. Praca nad projektem zajęła 6 miesięcy, na podstawie 6 godzin oryginalnych kronik podjęły się jej zespoły urbanistów, varsavianistów i historyków oraz konsultantów ds. militariów, ubioru i architektury. Oryginalna wizja i niewiarygodne oddanie się jej spełnianiu powodują, że „Powstanie Warszawskie” to pierwszy od lat tak dobry dokument, który stanowi iście emocjonujące przeżycie.


Film nie nadaje się z pewnością jako podstawa do nauki o losach Polaków z 1944 roku. Nie ma tutaj bowiem kontekstu historycznego, dokładniejszych informacji, widzowie zostają bowiem natychmiast wciągnięci w sam środek akcji. Nie poznajemy przyczyn wybuchu powstania czy szans na zwycięstwo. Szczątkowej fabuły nie zabarwiono na szczęście tą niepotrzebną otoczką historyczną, która w zbyt nachalny sposób miałaby przybliżyć jakieś szczegóły. Pod tym względem dzieło okazuje się bardzo konkretne i idealnie wyważone. Połączenie niezwiązanych ze sobą bezpośrednio fragmentów kronik wywołuje jednak często niewielki chaos, którego niestety nie udało się uniknąć. Mimo to, Joanna Brühl zmontowała wszystko w całkiem spójną całość. Zniszczone budynki, walące się mury, zastępy walczących i cywili… Niesamowite oglądać to, wiedząc, że nie są to żadni aktorzy, ale prawdziwi powstańcy. Z archiwalnych materiałów zdołano nawet rozpoznać wiele osób, co pokazuje na jak dużą skalę odtwarzano ich losy.


Fabuła ukazująca losy dwóch braci, którzy pragną zapisać się w historii i pozostawić po sobie ślad, okazuje się tylko pretekstem, żeby z różnych stron ukazać życie i śmierć. Oni sami stają się jedynie tłem i mają stwarzać pozory, że produkcja jest jednak czymś więcej niż odrestaurowanym dokumentem. Słyszymy kilka głosów z offu, które skłaniają nas do poznania bliżej losów przeciętnej polskiej rodziny. Obserwujemy wszystko z perspektywy dwóch zagubionych młodzieńców, co sprawia, że możemy trochę bardziej wczuć się w seans. Czasem jednak nie potrzeba słów, żeby coś opisać, a niekiedy dodatkowe komentarze okazują się zupełnie zbędne. Dialogi w chwilami porażająco idiotyczny i irytujący sposób podsumowują niektóre ujęcia. Odnoszę wrażenie, jakby twórcy chcieli dodać nawet nieco humoru, który wypada jednak żałośnie. Niestety, dubbing przypomina o tym, że film w jakiś sposób zmanipulowano. Zmanierowane i przesadnie teatralne głosy postaci nie sprawdzają się tutaj najlepiej. Brakuje im dozy wiarygodności.


Postprodukcją, na którą składały się w głównej mierze koloryzacja i restaurowanie kronik, zajęło się Studio Orka, które prowadziło działania na różnych etapach. Najpierw rozpoczęto stabilizację, czyli znajdywanie punktów odniesienia dla każdego ujęcia i wyeliminowanie drżenia obrazu w kadrze. Później przeprowadzono wstępną korekcję barwną w materiale czarno-białym, usunięto też pulsowanie i niedoskonałości ekspozycji taśmy filmowej. Naprawianiem zniekształceń i usuwaniem zanieczyszczeń zajmowano się nawet ręcznie. Nad pracami czuwali specjaliści, przygotowując zasób kilku tysięcy fotografii broni, mundurów i uzbrojenia. Koloryzacja odbyła się z użyciem specjalnego oprogramowania, które stworzono w Hollywood. Z powodu trudności z odczytaniem kolorów, nad każdym ujęciem organizowano konsultacje historyczne i posiłkowano się wieloma opisami. Operator filmowy Piotr Sobociński Jr. jako Color Grading Supervisor zajął się ujednoliceniem naniesionych w barw i nadaniem im odpowiedniej wiarygodności.


W tego rodzaju dziele najbardziej fascynującą rzeczą okazuje się sam proces twórczy, który nadaje mu prestiżową rangę i podkreśla ogrom całego przedsięwzięcia. Twórcy skupili się nie tylko na poprawie oprawy wizualnej, ale także na udoskonaleniu warstwy audio. Podjęto zatem decyzję o całkowitym udźwiękowieniu dotychczas niemych nagrań. Wydaje się to nadzwyczaj ciężkim, wręcz niewykonalnym zadaniem. Podjął się tego jednak Bartosz Putkiewicz, reżyser dźwięku, który spędził w studiu setki godzin. Starał się wyłapywać dźwięki ulicy, wystrzałów i wybuchów, aby nadać jeszcze więcej realizmu całej historii. Rozpoczął nawet współprace z kryminologiem, który odczytywał słowa z ruchu warg bohaterów. Stworzono dialogi, które w dużym stopniu mają odzwierciedlać prawdziwe rozmowy. Doświadczona już Miriam Aleksandrowicz zajęła się dubbingiem i zaangażowała wielu aktorów, którzy zgodzili się użyczyć głosu powstańcom. Wyśmienitą ścieżkę dźwiękową skomponował Bartosz Chajdecki. Dzisiaj możemy więc nie tylko zobaczyć, ale i usłyszeć to, co się niegdyś wydarzyło.

„Powstanie Warszawskie” stanowi wstrząsający, solidnie zrealizowany i wyjątkowy film, który z pewnością trzeba zobaczyć. Doskonała warstwa wizualna sprawia, że seans gwarantuje niezliczoną ilość wrażeń. Nie chcę przyznawać mu oceny punktowej.