Oglądanie filmów nominowanych do Oscara i ceremonii wręczenia tychże statuetek stanowi dla mnie już właściwie obowiązkową coroczną tradycję. Ostatecznie jednak, rozczarowana wieloma kandydatami do miana najlepszych w swoich kategoriach i zniechęcona zamieszaniem związanym ze zmianą konwencji gali, zrezygnowałam z dzielenia się moimi oscarowymi przewidywaniami i faworytami. W kontrze do wyborów Akademii postanowiłam przedstawić tutaj najlepsze filmy z 2018 roku, które nie otrzymały ani jednej nominacji do Oscara. Jeśli martwicie się, że nie widzieliście „Bohemian Rhapsody” czy „ If Beale Street Could Talk”, spieszę zatem z poleceniem znacznie bardziej udanych i nieschematycznych produkcji.
Zaślepieni / Blindspotting
Obok wyróżnionego pięcioma nominacjami do Oscara „Green Book”, który jest zabawnym i świetnie zagranym feel-good movie, ale niestety niewiele poza tym, oraz najnowszego filmu Spike’a Lee - „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” z sześcioma oscarowymi nominacjami, w ostatnim roku niezauważenie przemknęły się jeszcze inne dramaty i komediodramaty o podobnie społecznie istotnej tematyce. Moim zdaniem najbardziej zaskakującym formalnie okazał się „Blindspotting” Carlosa Lópeza Estrady. Nie mam wręcz wątpliwości, że postawiłabym go w czołówce najlepszych filmów zeszłego roku. „Blindspotting” odnosi się do problematyki relacji między białymi a czarnoskórymi we współczesnej Ameryce, co sprawia, że ma wyjątkowo aktualny kulturowo i dosadny przekaz. W niezwykle zniuansowany i trafny sposób porusza kwestie brutalności policji, kryzysu tożsamości oraz różnic na tle rasowym i klasowym. Scenariusz do tej niskobudżetowej, eksperymentalnej produkcji stworzyli wspólnie Daveed Diggs i Rafael Casal. Obaj wcielili się również w główne role przyjaciół, z których jeden wychodzi z więzienia na zwolnieniu warunkowym i usilnie stara się uniknąć konfliktów, jakie zniszczyłyby jego szanse na powrót na wolność. Tym, co sprawia, że fabuła staje się angażująca i emocjonująca jest nie tylko mocny wydźwięk oraz świetna chemia między bohaterami, ale również wyśmienita strona audiowizualna. Choć „Blindspotting” to nie konwencjonalny musical, twórcy wykorzystali talent aktorów i wiele kwestii przekazują oni na ekranie w formie rapu czy poezji mówionej. Ani przez chwilę nie wybija to z seansu, a wręcz przeciwnie – taki zabieg dodaje dynamiki, autentyczności, a nawet napięcia poszczególnym scenom. Film zachwyca zarówno muzycznie, jak i pod względem estetyki zdjęć, często neonowej.
Przepraszam, że przeszkadzam / Sorry to Bother You
Pisałam, że „Blindspotting” to dzieło eksperymentalne? Najnowszy zwycięzca nagrody Independent Spirit za najlepszy debiut, czyli „Sorry to Bother You” Bootsa Riley to nawet większa jazda bez trzymanki i odważny głos w kinie. Jeszcze sugestywniej podejmuje tematykę różnic klasowych, nie unikając ryzykownych zabiegów formalnych (white voice) i treściowych. Wymieszanie dużej dawki surrealizmu, groteski i elementów sci-fi pozwala na opowiedzenie szalonej, ale jakże trafnej historii o moralności i kapitalizmie. Zapewne nie wszystkim przypadnie do gustu tak duża dosłowność i obrazowość w przekazie, ale nikt nie pozostanie wobec tego filmu obojętny. Lakeith Stanfield (znany m.in. z „Uciekaj!”) wystąpił tutaj w roli telemarketera, który odkrywa sposób na szybkie wspinanie się po szczeblach kariery. Obok niego na ekranie pojawia się także Tessa Thompson, Terry Crews, Danny Glover, Steven Yeun (Ben z „Płomieni”) i Armie Hammer. „Sorry to Bother You” i „Blindspotting” łączy także pewne podobieństwo w stylistyce strony wizualnej. Podkreślam jednak, że te dwa filmy znacznie się od siebie różnią – szczególnie pod względem fabularnym – i oba zasługują na uwagę.
Assassination Nation
Kolejny film z aktualną tematyką społeczną i częściowo neonową estetyką ujęć to „Assassination Nation”. Obok „Blindspotting” stanowił jedną z perełek American Film Festival, który co roku prezentuje kino amerykańskie często od tej bardziej zaskakującej i nietypowej strony. Szkoła i nastolatkowie w „Assassination Nation” wydają się wręcz bić po oczach swoją „amerykańskością” – przesyconą do granic możliwości, a przy tym idealnie wyważoną w starciu z ekstremalnie głośną i mocną historią. Twórcy zręcznie bawią się schematami, stereotypami i kolorami, wrzucając bohaterki w sam środek afery, która wkrótce przekształca się w wielką rzeź i polowanie. Obraz ma wydźwięk silnie feministyczny, dzięki czemu wydaje się tak aktualny i ważny, szczególnie w kontekście rozpowszechnienia mediów społecznościowych. Cztery główne bohaterki, niczym Uma Thurman w „Kill Bill”, dosłownie biorą sprawiedliwość we własne ręce, kiedy zdają sobie sprawę, że mogą liczyć tylko na siebie. Sam Levinson napisał i wyreżyserował wciągający, brutalny i sugestywny film, o którym z pewnością długo nie zapomnę.
Eighth Grade
Niestety, ale ten niepozorny, aczkolwiek nader poruszający i prawdziwy film nie doczekał się polskiej dystrybucji. Wielka szkoda, bo to autorski debiut (podobnie jak „Sorry to Bother You”) Bo Burnhama – młodego, amerykańskiego komika, którego zresztą cenię za poczucie humoru i przełamywanie konwencji w występach. Aż trudno uwierzyć, że to pierwszy projekt reżyserski w jego dorobku, patrząc na to, z jaką dojrzałością i wnikliwością podszedł do tematu. „Eighth Grade” jest intymnym portretem wrażliwej i samotnej dziewczyny, która kończy ósmą klasę. Wiarygodność psychologiczną produkcja zawdzięcza nie tylko znakomitemu scenariuszowi, ale także niezwykłej Elsie Fisher w roli głównej. Aktorka niesie całą historię na swoich barkach, wszystko opiera się bowiem na jej emocjach – często boleśnie dotkliwych i nieprzyjemnych, ale dlatego właśnie autentycznych. W moich oczach Elsie zasługuje na najważniejsze wyróżnienia za swój przekonujący występ. Ostrzegam: nie jest to komedia, film wydaje się miejscami naprawdę dogłębnie przepełniony smutkiem i beznadziejnością. Podobnie jak „Assassination Nation”, ale nie tak skrajnie, wykorzystuje bliskość mediów społecznościowych w życiu młodych ludzi. Kontrastowo jednak, „Eighth Grade” nie przerysowuje zmagań czy wyglądu bohaterów w codziennym życiu, Bo stawia bowiem na realizm. Studio A24 jak zwykle nie zawodzi.
Zatrzyj ślady / Leave No Trace
Debra Granik, reżyserka „Do szpiku kości”, czyli przełomowego dzieła dla Jennifer Lawrence, stworzyła kolejną intymną i poruszającą historię. „Zatrzyj ślady” skupia się na relacji między dorastającą córką i ojcem, którzy mieszkają w skonstruowanym przez siebie obozie w wielkim, publicznym parku. Do roli ojca zaangażowano Bena Fostera, który w moich oczach jest mistrzem minimalistycznej gry aktorskiej i tutaj sprawdza się bardzo dobrze. Na ekranie towarzyszy mu młodziutka, ale wyrazista Thomasin McKenzie – serce całej historii. Dzięki przejmującej relacji tej dwójki niejednokrotnie łzy cisną się do oczu. Historia okazuje się niezwykle subtelna i naprawdę emocjonująca, co jest zasługą świetnie współgrającej ze sobą obsady, pięknego scenariusza, a także udanej scenografii oraz inscenizacji scen. To fascynujący i klimatyczny film o traumie, dojrzewaniu i (nie)zależności.
Kraina wielkiego nieba / Wildlife
Znów muszę zwrócić uwagę na to, że to debiut reżyserski, tym razem znanego i cenionego przeze mnie aktora Paula Dano. Oryginalny scenariusz napisał razem z Zoe Kazan. Historia śledzi losy rozpadającej się powoli rodziny, oglądane z perspektywy dorastającego, cichego syna – w tej roli zaskakująco trafnie obsadzony Ed Oxenbould. Inscenizacja i sposób kręcenia filmu przypomina miejscami sztukę teatralną, w której ścierają się różniące się osobowości. Na pierwszym planie lśni jednak Carey Mulligan w drobiazgowo dopracowanej i chwilami wyjątkowo silnie zaakcentowanej roli. Na ekranie partneruje jej Jake Gyllenhaal – kolejny raz przeistacza się jak kameleon i znajduje ciekawą przeciwwagę dla nakreślonej grubą kreską roli Mulligan. W tym teatrze narastającego napięcia, które po pewnym czasie nie może zostać ignorowane, miota się gdzieś postać syna, z którym to możemy się w pewien sposób utożsamić – jako widzowie wrzuceni w sam środek konfliktu. „Kraina wielkiego nieba” skupia się w kadrach na bohaterach i stawia na emocjonalne zaangażowanie widza. Prostota i dosadność zarówno formy, jak i treści rzeczywiście trafiają w samo serce, a ostatnie sceny wywołują szczególne wewnętrzne spięcie – nieprzyjemne, ale satysfakcjonujące, bo świadczące o tym, że Paul Dano i reszta twórców spełnili swoje zadanie.
Dziedzictwo. Hereditary / Hereditary
Nie oglądam wiele horrorów, ale cieszę się, że kiedy już odważę się pójść na horror do kina trafiam na takie perełki jak „Ciche miejsce” czy właśnie „Hereditary”. Ari Aster – ponownie: reżyser i scenarzysta w jednej osobie – stworzył dogłębnie przenikający portret rodziny w żałobie i jednocześnie absolutnie niepokojące dzieło. Udało mu się zręcznie wykorzystać klasyczne motywy, jednocześnie wielokrotnie łamiąc konwencję i nie popadając w schematyczność formy czy treści. Większy strach wywołuje tutaj napięcie i oczekiwanie niż sam jump scare, Ari doskonale bowiem kształtuje klimat i stopniuje emocje. Smuci mnie brak nominacji do Oscara dla Toni Colette, która w roli matki przechodzi samą siebie. Prezentuje na ekranie całą gamę uczuć, brawurowo obrazując zmagania jej bohaterki z traumatyczną stratą. Nie mogę również nie złożyć wyrazów uznania dla Alexa Wolffa za niesamowicie zniuansowaną i zbalansowaną rolę. Jego występ w scenach po wypadku (nie będę spoilerować) jest przejmująco przekonujący. Nie bronię zakończenia „Hereditary”, bo mam co do niego mieszane przemyślenia, ale uważam, że mimo wszystko film się broni pasjonującą historią, stroną artystyczną i doskonałą obsadą.
Wyróżnienia