tytuł oryginalny: An Education
reżyseria: Lone Scherfig
scenariusz: Nick Hornby
muzyka: Paul Englishby
produkcja: USA, wielka Brytania
gatunek: dramat
Dzisiaj trudno jest znaleźć oryginalny film, w którym
motyw przewodni stanowi miłość. Są to albo boleśnie przewidywalne i banalne
historie ze szczęśliwym zakończeniem, albo te o tragicznych zauroczeniach,
straconej szansie, kłamstwach czy rozczarowaniach. Kino ma nam w tym zakresie do
zaoferowania już niemal wszystko. Między innymi „Była sobie dziewczyna” Lone
Scherfig.
Jenny Mellor (Carey Mulligan) ma szesnaście lat i dorasta
w Londynie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest inteligentna i
bystra, w szkole ma świetne stopnie. Czas spędza ucząc się, grając na
wiolonczeli. i rozwijając swoje zamiłowanie do wszystkiego, co z Francją
związane. Jej rodzice stawiają duży nacisk na dobrą edukację i chcą, by studiowała
na Oksfordzie. Pewnego dnia, dziewczyna spotyka szarmanckiego i zamożnego
Davida Goldmana (Peter Sarsgaard), który jak ona lubi muzykę klasyczną.
Oczarowana jego towarzystwem, staje się bywalczynią bogatych knajp, prestiżowych
wystaw, słynnych koncertów i luksusowych hoteli. Poznaje także jego przyjaciół
Helen (Rosamund Pike) i Danny’ego (Dominic Cooper).
Tym razem polscy dystrybutorzy wybrali tytuł bardzo trafnie.
Jest to bowiem prosta historia z życia pewnej zwyczajnej uczennicy, której
życie niespodziewanie staje do góry nogami. Zaczyna się od nudnego i deszczowego
popołudnia. Nieznajomy ofiarowuje podwieźć ją, całą przemoczoną do domu, pod
pretekstem ochrony wiolonczeli. Wydawałoby się, że to dość pretensjonalny
początek, co właściwie może być zaskakującego w ich historii? Rzeczywiście, „Była
sobie dziewczyna” nie przedstawia nic odkrywczego, taka tematyka nie jest
przecież niczym nowatorskim. Z drugiej jednak strony, twórcy snują całą
opowieść z takim zaangażowaniem i lekkością, że ani na chwilę nie wyczuwa się wtórności
gatunku. Ogląda się ją fantastycznie i z dużą przyjemnością, pomimo
niewątpliwych wad i niedociągnięć. Nie nudzi, choć rozwój wydarzeń ostatecznie
okazuje się dość przewidywalny.
Angielski tytuł „An Education” można rozumieć dwojako. Po
pierwsze odnosi się on do nowych doświadczeń, jakie zdobywa Jenny pod okiem
Davida, dotyczących najciekawszych sposobów spędzania wolnego czasu, rozrywek,
podróży i miłości. Mężczyzna uczy ją cieszenia się każdą chwilą i spełniania
swoich marzeń zanim będzie za późno. Pierwsza połowa filmu to część wzajemnego
poznawania się, fascynacji i radości. Później klimat się zmienia, wręcz czuć,
że coś jest nie tak w tym sielskim obrazku. W końcu dziewczyna dostaje
prawdziwą szkołę życia i zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma nic za
darmo i na skróty, a na szczęście trzeba sobie zapracować. W tej drugiej części akcja wkracza na grząski grunt, w
którym twórcy nie czują się chyba zbyt pewnie. Fabuła powoli traci swój urok i
staje się trochę chaotyczna. Mam wrażenie, że zamiast garści przemyśleń, twórcy
pozwalają sobie na zbytnie moralizatorstwo i podniosłość. Obsypują widza mądrościami
z ust już ‘nawróconej’ Jenny. Okazuje się to wyjątkowo nierealistyczne i naciągane,
tym bardziej, że jej nic (może oprócz łaciny) nie wydaje się sprawiać żadnego
problemu.
Dzieło w dość ciekawy sposób ukazuje kontrast pomiędzy
szarą i monotonną szkołą oraz barwnym i bogatym otoczeniem Davida. Można je w
pewien sposób utożsamić ze światem dzieci i dorosłych oczami nastolatki. Tło
opowieści tworzą tutaj znakomite i piękne kostiumy i dobrze dopasowana
scenografia. Ścieżka dźwiękowa, podobnie jak cały film, jest żywa i przyjemna w
odbiorze. Tym, co sprawia, że po raz kolejny dajemy się nabrać na
tego typu historię i czerpiemy nieukrywaną radość z seansu, okazuje się…
czarująca Carey Mulligan. Nie przypominam sobie, kiedy widziałam, żeby ktoś
grał z taką lekkością i wdziękiem jak ona. Spisała się znakomicie i niezwykle
przekonująco właśnie za sprawą swojej naturalności. Ma ogromne wyczucie, wydaje
się, że wie dokładnie jak zachowałaby się Jenny w każdej sytuacji. Za swoją
nietuzinkową kreację otrzymała nagrodę BAFTA, BIFA, a nawet nominację do
Złotego Globu i Oscara. Oko cieszy również niezła, ale niewybitna obsada drugoplanowa.
Bez wątpienia warto wyróżnić charyzmatycznego Alfreda Molina, moim zdaniem,
niedocenionego aktora. Wcielił się w rolę ojca głównej bohaterki, którego
intencji chwilami jednak nie potrafiłam zrozumieć. Obok niego pojawia się także
powściągliwy Peter Sarsgaard, uwodzicielski Dominic Cooper, zabawna Rosamund
Pike i surowa Emma Thompson.
„Była sobie dziewczyna” nie jest kinem wybitnym, ale
naprawdę przyzwoitym i miłym dziełem. Idealny dla relaksu; warto po niego
sięgnąć także dla cudnej Carey Mulligan.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz