scenariusz: Jon Ronson, Peter Straughan
muzyka: Stephen Rennicks
produkcja: Irlandia, Wielka Brytania
gatunek: dramat, komedia
Na przekonujący
występ aktorski składa się wiele czynników. Czasem liczy się niezwykła
ekspresyjność, a innym razem powściągliwość i opanowanie. Do dyspozycji
znajdują się różnorodne środki wyrazu, które umożliwiają przekazanie gamy
emocji i ułatwiają wczucie się w daną rolę. Najważniejsza wydaje się przede
wszystkim wiarygodność w kreowaniu postaci. Decydujące znaczenie mają
ogólna postawa, gestykulacja, a także mimika. Co dzieje się jednak, gdy nie
widać twarzy aktora? Jak odczytać jego skryte uczucia? Podobne pytania mogą
zadawać sobie widzowie przed seansem „Franka”.
Jon (Domhnall
Gleeson) pragnie wreszcie wcielić życie swoje marzenia związane z muzyką. Pełen
niespełnionych ambicji próbuje pokonać niemoc twórczą i skomponować arcydzieło.
Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dołącza do awangardowego zespołu,
którego liderem jest tajemniczy Frank (Michael Fassbender). Grupa zaszywa się
na pustkowiu, żeby stworzyć własną płytę.
Wiele osób
przyznałoby z pewnością, że twarz stanowi najbardziej wymowne narzędzie w pracy
aktora. Niektórzy ograniczają się często tylko do drobnych, ukradkowych
spojrzeń, którymi potrafią wyrazić niemal wszystko. W „Co jest grane, Davis?”
Oscar Isaac jest mało ekspresyjny, ale w jego oczach można dostrzec pewną
niezaspokojoną tęsknotą, a nawet pewnego rodzaju pustkę. Bill Murray to mistrz
w ukazywaniu ogromu emocji z użyciem znikomych środków. Dzięki rozwiniętej
mimice, udaje mu się w subtelny sposób ujawnić przeżycia wewnętrzne bohatera. W
filmie „Frank” reżyser podejmuje zatem ogromne ryzyko, pozbawiając odtwórcę
tytułowej roli tak wielu możliwości. Michael Fassbender paraduje bowiem po
ekranie z wielką, sztuczną głową, która skrywa jego prawdziwe oblicze.
Zaintrygowało mnie to i skutecznie przekonało do seansu. Czy zatem wizerunek
oryginalnego wokalisty dziwacznej kapeli jest jedynie chwytem reklamowym?
Historia rozgrywa
się z perspektywy niedoświadczonego jeszcze Jona, który dzięki muzyce chce
zasłynąć na całym świecie. Sam zamysł jest bardzo intrygujący, gdyż konstrukcja
całej opowieści okazuje się przewrotna. Chęć zdobycia uznania za wszelka cenę i
szaleńcze pragnienia chłopaka silnie kontrastują z tym, co tak naprawdę ma on
do zaoferowania. Nie potrafi pisać chwytliwych piosenek, tworzy banalne teksty.
Ma przerośnięte poczucie własnej wartości i talentu, dlatego przez cały czas
straszliwie irytuje. Pomimo to, wydaje mi się, że stanowi jedyną tak złożoną postać
w całym filmie. Obserwujemy, jak nieco nieświadomie pragnie wykorzystać Franka
do własnych celów, co daje nam wiele do zrozumienia o jego charakterze i
aspiracjach. Obok niego pojawiają się też inni muzycy, ale okazują się
jednowymiarowi, bezbarwni i po prostu nudni.
Niektórzy narzekają,
że na pierwszym planie powinien znaleźć się sam Frank, który według nich ma najciekawszą
osobowość. Właściwie to już teraz wszystko kręci się wokół niego, choć wiemy o
nim bardzo niewiele. Moim zdaniem powodem, dla którego to nie na nim cały czas skupia
się kamera jest wyraźnie niedopracowanie tej postaci. Twórcy popełniają ogromny
błąd, stawiając zbyt wiele na jedną kartę, którą jest Frank. Budują całą fabułę wokół ekscentrycznego
wokalisty, ale brakuje im konkretnych pomysłów na rozwinięcie jego historii. Po
pewnym czasie rzeczywiście dowiadujemy się o nim czegoś, ale są to tak zdawkowe
i mało przekonujące informacje, że trudno mi uwierzyć jak można utracić taki
potencjał. Nie dostajemy praktycznie żadnych wyjaśnień, reżyser skłania nas do
wysnucia własnych przemyśleń. Dobrze, że chociaż tyle może nam zaoferować. Rozczarowało
mnie takie rozwiązanie, bowiem dzieło wydaje mi się zdecydowanie za mało
sugestywne.
Film aspiruje do
miana ambitnego, oryginalnego kina, ale w rzeczywistości twórcy nie pokazują
nic odkrywczego pod względem treści czy formy. Znajduje się tu wiele ogranych już
motywów, które ma osłonić jedna wyszukana idea, czyli Frank. Pierwsza połowa
filmu jest pretensjonalna i beznadziejne skonstruowana. Czas mija, a akcja przeskakuje
od jednego epizodu z zespołem w roli głównej do drugiego, zupełnie nic nie
wnosząc. Ukazywanie takich urywków wydarzeń chwilami okazuje się bardzo
denerwujące. Po kilkudziesięciu minutach zaczyna się wreszcie dziać coś
interesującego, co burzy dotychczasową monotonię i popis braku pomysłowości
scenarzystów. Gdy utwory zostają wreszcie nagrywane, a Jon zachęca resztę do wyjazdu na koncert, opowieść nareszcie dostatecznie przykuwa uwagę widza. Końcówka
jednak nieco rozczarowuje, a seans pozostawia po sobie pustkę i lekki zawód. Temat
potraktowano oględnie i nie poświęcono wystarczającej ilości czasu, aby
przyjrzeć się bliżej Frankowi, który z założenia ma przecież stanowić o sile
tego projektu.
Warto zwrócić uwagę
na znakomite zdjęcia, które nadają „Frankowi” pewnej nutki nostalgii.
Scenografia i kostiumy są poprawne, a muzyka, którą uwielbia kapela jest szalona
i specyficzna. Nie można jednak nie docenić nowatorskiego i niebanalnego
brzmienia, które nadaje pewną świeżość niektórym scenom. Michael Fassbender udowodnił,
że cały czas potrafi zaskakiwać i podjął ryzykowne wyzwanie, wcielając się w
tytułową postać. Popisał się zaskakującą charyzmą i bardzo dobrze poradził
sobie zarówno w komediowych, jak i dramatycznych sytuacjach. Nie jest to
mistrzowski występ ze względu na ograniczenia stworzone nie tylko przez
sztuczną głowę, ale przede wszystkim przez twórców, którzy kiepsko rozpisali
jego rolę. Maggie Gyllenhaal pokazała się z nieco innej strony, choć zagrała
dość przeciętnie. Domhnall Gleeson okazuje się zaskakująco ekspresyjny i całkiem
wiarygodny. Do tej pory widziałam go jedynie w „Czas na miłość”, tym razem
także zaliczył udany występ.
„Frank” opiera się na wyśmienitym, ale niedopracowanym
pomyśle, który sprawia, że film wydaje się dużo bardziej interesujący niż jest
w rzeczywistości. Nie polecam, choć nie wątpię, że wielu przypadnie do gustu.
Ode mnie nieco zawyżona ocena.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz