sobota, 22 czerwca 2013

Rydwany ognia (1981), czyli w biegu po sukces

tytuł oryginalny: Chariots of Fire
reżyseria: Hugh Hudson
scenariusz: Colin Welland
muzyka: Vangelis
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat historyczny, sportowy

Według mnie „Rydwany ognia” są znane głównie, dzięki znakomitej, nagrodzonej Oscarem muzyce Vangelisa. Z drugiej strony, zdobyły też trzy statuetki w innych, istotnych kategoriach – najlepszy film, scenariusz i kostiumy. Wiadomo jednak nie od dziś, że ilość nagród niekoniecznie świadczy o jakości. Nie ukrywam, że do seansu nastawiłam się dosyć negatywnie i bałam się, że nie pozostawię na tej produkcji suchej nitki. Nie jest jednak tak źle, jak mogłoby się wydawać.

Harold Abrahams (Ben Cross) ma żydowskie pochodzenie i studiuje w Cambridge. Eric Liddell (Ian Charleson) jest szkockim misjonarzem ewangelickim. Obaj są uzdolnionymi i cenionymi biegaczami. Pierwszemu z nich kariera sportowa umożliwia przełamanie barier rasowych i uprzedzeń. Drugi wypełnia swoje powołanie, a talent traktuje jako wielki dar od Boga. Innym szybkim lekkoatletą okazuje się także Andrew Lindsay (Nigel Havers), biegania nie ocenia jednak jako życiowy priorytet. Wszyscy zamierzają startować w Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu w 1924 roku.


Żeby stworzyć interesujący film o czymś tak niekonwencjonalnym jak bieganie, naprawdę trzeba być geniuszem. Hugh Hudsonowi się to nie udało, ale na szczęście, nie poniósł też całkowitej porażki. „Rydwany ognia” okazały się raczej monotonnym, ale wizualnie dobrze zrealizowanym dziełem. Początkowo nudziłam się niemiłosiernie i nawet Vangelis nie potrafił mnie pocieszyć. Najpierw większość scen wnosi niewiele, a bohaterowie wydają się wyjątkowo jednowymiarowi i banalni. Po jakimś czasie akcja zaczyna się jednak rozwijać, poznajemy lepiej osobowości i aspiracje biegaczy. Nie są już płascy, ale naprawdę wiarygodni i ciekawi. W ostatecznym rozrachunku stanowi to duży plus – postacie stają się namacalne, choć ich losy są w większości przedstawione w niezbyt wciągający sposób. W dalszej części ten aspekt ulega znacznej poprawie, nawet seans już tak nie nuży. Produkcja jest jednak cały czas przeraźliwie jednostajna, brakuje klarownego i mocno zarysowanego punktu kulminacyjnego. Scenariusz nie stanowi odpowiedniej podstawy, fabuła w ogóle nie porywa i nie zaskakuje. Niestety, mając taki warsztat, twórcom nie udało się z pasją opowiedzieć o dwóch intrygujących sportowcach. Zawody i rywalizacja nie wywołują praktycznie żadnych emocji, a wątek bezpośredniego starcia  pomiędzy Abrahams’em a Liddell’em ostatecznie zostaje zupełnie porzucony. Mimo wszystko „Rydwany ognia” to niezły film, który ma także kilka interesujących scen i inspirujące dialogi. 


Członkowie obsady nie mieli wielkiego pola do popisu, mimo to gra aktorska okazała się bardzo dobra i przede wszystkim przekonująca. Właśnie dzięki temu, jak już wcześniej wspominałam, bohaterowie są niezwykle prawdziwi. Moim zdaniem najbardziej wyróżnia się nagrodzony BAFTĄ, Ian Holm jako trener Sam Mussabini. Spisał się znakomicie i stworzył charakterystyczną postać, która ma znaczny wpływ na rozwój kariery Abrahamsa. W jego roli wystąpił Ben Cross, który poprawnie poradził sobie z postawionym mu zadaniem. Świetnie ukazał determinację, ambicję i pragnienie zwycięstwa. Przyzwoicie zagrał także Ian Charleson, jednak moją uwagę zwrócił szczególnie Nigel Havers jako Andrew Lindsay. Jego bohater przekonał mnie do siebie i szybko zaczęłam go darzyć dużą sympatią. Ścieżka dźwiękowa jest niesamowitym i intrygującym tłem. Wydaje się nieco ‘odrealniona’, ale mimo wszystko wpasowała się i nawet ubarwiła klimat filmu. Sekwencje na plaży znakomicie uwypukliły ogromny potencjał i wspaniałość muzyki Vangelisa.

„Rydwany ognia” to średnie i nieoszałamiające dzieło. Myślę jednak, że twórcy osiągnęli swój najważniejszy cel – wiarygodnie sportretowali dwóch znakomitych biegaczy. W wolnej chwili polecam jako ciekawostkę, ale nie nalegam.
Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz