reżyseria: Hugh Hudson
scenariusz: Colin Welland
muzyka: Vangelis
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: dramat historyczny, sportowy
Według mnie „Rydwany ognia” są znane głównie, dzięki
znakomitej, nagrodzonej Oscarem muzyce Vangelisa. Z drugiej strony, zdobyły też
trzy statuetki w innych, istotnych kategoriach – najlepszy film, scenariusz i
kostiumy. Wiadomo jednak nie od dziś, że ilość nagród niekoniecznie świadczy o
jakości. Nie ukrywam, że do seansu nastawiłam się dosyć negatywnie i bałam się,
że nie pozostawię na tej produkcji suchej nitki. Nie jest jednak tak źle, jak mogłoby się wydawać.
Harold Abrahams (Ben Cross) ma żydowskie pochodzenie i
studiuje w Cambridge. Eric Liddell (Ian Charleson) jest szkockim misjonarzem
ewangelickim. Obaj są uzdolnionymi i cenionymi biegaczami. Pierwszemu z nich
kariera sportowa umożliwia przełamanie barier rasowych i uprzedzeń. Drugi
wypełnia swoje powołanie, a talent traktuje jako wielki dar od Boga. Innym
szybkim lekkoatletą okazuje się także Andrew Lindsay (Nigel Havers), biegania
nie ocenia jednak jako życiowy priorytet. Wszyscy zamierzają startować w Igrzyskach
Olimpijskich w Paryżu w 1924 roku.
Żeby stworzyć interesujący film o czymś tak
niekonwencjonalnym jak bieganie, naprawdę trzeba być geniuszem. Hugh Hudsonowi się
to nie udało, ale na szczęście, nie poniósł też całkowitej porażki. „Rydwany
ognia” okazały się raczej monotonnym, ale wizualnie dobrze zrealizowanym
dziełem. Początkowo nudziłam się niemiłosiernie i nawet Vangelis nie potrafił
mnie pocieszyć. Najpierw większość scen wnosi niewiele, a bohaterowie wydają
się wyjątkowo jednowymiarowi i banalni. Po jakimś czasie akcja zaczyna się
jednak rozwijać, poznajemy lepiej osobowości i aspiracje biegaczy. Nie są już
płascy, ale naprawdę wiarygodni i ciekawi. W ostatecznym rozrachunku stanowi to
duży plus – postacie stają się namacalne, choć ich losy są w większości
przedstawione w niezbyt wciągający sposób. W dalszej części ten aspekt ulega
znacznej poprawie, nawet seans już tak nie nuży. Produkcja jest jednak cały
czas przeraźliwie jednostajna, brakuje klarownego i mocno zarysowanego punktu
kulminacyjnego. Scenariusz nie stanowi odpowiedniej podstawy, fabuła w ogóle nie
porywa i nie zaskakuje. Niestety, mając taki warsztat, twórcom nie udało się z
pasją opowiedzieć o dwóch intrygujących sportowcach. Zawody i rywalizacja nie
wywołują praktycznie żadnych emocji, a wątek bezpośredniego starcia pomiędzy Abrahams’em a Liddell’em ostatecznie
zostaje zupełnie porzucony. Mimo wszystko „Rydwany ognia” to niezły film, który
ma także kilka interesujących scen i inspirujące dialogi.
Członkowie obsady nie mieli wielkiego pola do popisu,
mimo to gra aktorska okazała się bardzo dobra i przede wszystkim przekonująca.
Właśnie dzięki temu, jak już wcześniej wspominałam, bohaterowie są niezwykle
prawdziwi. Moim zdaniem najbardziej wyróżnia się nagrodzony BAFTĄ, Ian Holm
jako trener Sam Mussabini. Spisał się znakomicie i stworzył charakterystyczną
postać, która ma znaczny wpływ na rozwój kariery Abrahamsa. W jego roli
wystąpił Ben Cross, który poprawnie poradził sobie z postawionym mu zadaniem.
Świetnie ukazał determinację, ambicję i pragnienie zwycięstwa. Przyzwoicie
zagrał także Ian Charleson, jednak moją uwagę zwrócił szczególnie Nigel Havers jako Andrew Lindsay. Jego bohater przekonał mnie do siebie i szybko
zaczęłam go darzyć dużą sympatią. Ścieżka dźwiękowa jest niesamowitym i intrygującym tłem.
Wydaje się nieco ‘odrealniona’, ale mimo wszystko wpasowała się i nawet
ubarwiła klimat filmu. Sekwencje na plaży znakomicie uwypukliły ogromny potencjał
i wspaniałość muzyki Vangelisa.
„Rydwany ognia” to średnie i nieoszałamiające dzieło.
Myślę jednak, że twórcy osiągnęli swój najważniejszy cel – wiarygodnie
sportretowali dwóch znakomitych biegaczy. W wolnej chwili polecam jako ciekawostkę,
ale nie nalegam.
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz