tytuł oryginalny: Primal Fear
reżyseria: Gregory Hoblit
scenariusz: Steve Shagan, Ann Biderman
muzyka: James Newton Howard, J. Peter Robinson
gatunek: dramat, thriller
produkcja: USA
Bez wątpienia jedną z tych rzeczy, które twórcy filmowi
lubią najbardziej jest zaskakiwanie nieświadomego widza. Stopniują emocje,
wodzą nas za nos, dają masę wskazówek, ale często my nawet nie staramy się ich
zauważyć. Gdy już wydaje się, że znamy rozwiązanie i zdajemy sobie sprawę, co
zdarzyło się naprawdę, czeka nas niespodzianka. Pozytywne rozczarowanie. Tak
naprawdę dajemy się oszukać dla tego znakomitego, zadziwiającego finału.
Jesteśmy oszołomieni, ale i pełni podziwu, bo właśnie za takie chwile kocha się
kino. W tę konwencję wpisuje się doskonale „Lęk pierwotny”.
Martin Vail (Richard Gere) to jeden z najbardziej znanych
i wziętych obrońców w sprawach kryminalnych. Pewnego dnia arcybiskup
Chicago Rushmon zostaje w brutalny sposób zamordowany. Niedaleko miejsca
zbrodni policja łapie 19-letniego Aarona Stamplera (Edward Norton), członka
chóru kościelnego. Na jego ubraniu znaleziono ślady krwi, więc od razu staje
się głównym podejrzanym. Chłopak cały czas twierdzi, że jest niewinny i nie
byłby zdolny do popełnienia takiego czynu. Vail początkowo nie wierzy mu,
jednak wkrótce przekonuje się, że to wyjątkowo nieśmiała i spokojna osoba.
Pragnie za wszelką cenę udowodnić swoje racje przed sądem.
Na pierwszy rzut oka „Lęk pierwotny” jawi się jako prosty
dramat sądowy z elementami thrillera. Reżyser pozwala nam w to wierzyć jeszcze
przez jakiś czas, konsekwentnie tworząc atmosferę tajemnicy i budując napięcie.
Nic nie wskazuje na to, że wydarzenia przybiorą zupełnie inny, nieoczekiwany
obrót. Na początku sprawa niepokojącego morderstwa nie intryguje, wszystko jest
nawet zbyt jasne. Poszlaki wskazują jednoznacznie na winę Aarona, śledczy nie
mają żadnych wątpliwości. Przewrotność filmu polega na tym, że dość schematyczna
historia powoli okazuje się podstępną intrygą. Zostaje zrzucona na nas garść
wątpliwości, choć rozwiązanie wydaje się oczywiste i wręcz na wyciągnięcie
ręki. Zręczne manewrowanie splotem wydarzeń i działaniami bohaterów sprawia, że
nie można być niczego pewnym. Jak główny bohater, adwokat Martin Vail staramy
się dotrzeć do prawdy i wraz z nim ujawniamy coraz więcej zadziwiających
faktów. Konstrukcja filmu przypomina odkrywaną powoli psychikę Aarona – na
wstępie ufamy jedynie pozorom.
Fabuła powoli staje się niezwykle pasjonująca i oferuje kilka
solidnych zwrotów akcji. Gregory Hoblit okazuje się wybitnym strategiem, a jego
dzieło prawdziwą receptą na dobre kino psychologiczne. Brakuje mi jednak
szerszego łączenia różnych gatunków i większej zabawy konwencją. Scenariusz
opiera się właściwie tylko na jednym głównym wątku, a wszelkie poboczne nie
mają tu istotnej roli. Podstawę stanowi więc ciekawy i wyrazisty pomysł,
którego idealnym określeniem jest nieprzewidywalność. Widać, że twórcy
dysponują sprecyzowaną wizją, nadają bowiem znaczenia poszczególnym scenom, tak
aby każdy wnosiła coś do całej opowieści. Udowadniają swój wielki kunszt
dopiero pod sam koniec, a ja z przyjemnością dałam się zaskoczyć. Lubię właśnie
takie filmy, w których widz nie jest tylko biernym obserwatorem, ale aktywnie
uczestniczy w rozgrywających się na ekranie wydarzeniach. Inaczej niż w
znakomitych „Dwunastu gniewnych ludziach” nasze spekulacje w końcu zostaną
rozstrzygnięte.
O rolę Aarona Stamplera starało się ponad 2000 młodych
aktorów. Zwycięzcą okazał się debiutant (do tamtej pory grał tylko w jednym
filmie), Edward Norton. Skorzystał z okazji, aby objawić swój niesamowity
talent i geniusz aktorski. Szybko i z wielkim hukiem wkroczył do świata kina.
Zagrał fenomenalnie i spisał się przekonująco w różnych odsłonach. Potrafił
przekazać intensywne emocje, ale świetnie wypadł także jako ‘wcielenie
niewinności’. Jego bohater to największa zaleta tej produkcji, co doceniono różnymi
odznaczeniami. Od Złotego Globu, przez nominację do nagrody BAFTA i Oscara. Richard
Gere jako Martin Vail również sprostał postawionym wymaganiom i okazał się
bardzo charyzmatyczny. Najbardziej zasłużonym komplementem jest to, że zagrał
na miarę swoich możliwości. Śmiało, mogę stwierdzić, że to jeden z lepszych
występów w jego karierze.
Najsłabszym elementem filmu wydają się zdjęcia, które są
szare i bez wyrazu. Podkreślają raczej, jak również scenografia i
kostiumy, monotonię i barwy w jakich maluje się życie postaci, czyli nieustającą
pogoń za pieniędzmi i prestiżem. Akcja toczy się głównie we wnętrzach sądu i w
więziennych celach. Obraz nie ma w związku z tym czysto artystycznej wartości,
na szczęście, forma nie uwłacza znacząco innym elementom. Nie każde dzieło musi
przecież zachwycać niebywale barwną oprawą. Twórcy skupili się bowiem bardziej na
opowiedzeniu intrygującej historii, nie przykuwając większej uwagi dopieszczeniu
warstwy wizualnej. Niestety, ścieżka dźwiękowa współtworzona przez Jamesa
Newtona Howarda zupełnie się nie wyróżnia i nie zapada głęboko w pamięci. Przydałyby
się jakieś bardziej pomysłowe i dynamiczne kompozycje.
Jeżeli szukacie zadziwiającej historii, zachęcam do seansu
„Lęku pierwotnego”. Wystarczającym powodem, aby po niego sięgnąć jest też niezapomniana
kreacja Edwarda Nortona.
Ocena: 8/10
Bardzo dobry film. Należy jeszcze dodać, że to nie tylko debiut Nortona. Wiekowy reżyser - Gregory Hoblit - rocznik 44' (reżyser telewizyjny), tym filmem rozpoczął swoją przygodę z filmem kinowym. Nie nakręcił już nic tak dobrego jak Primal Fear, chociaż były to całkiem przyzwoite obrazy. Z ciekawostek dodam, że o włos z główną rolą minął się Edward Furlong. Kto wie, jak potoczyłaby się jego kariera po tej roli. Po roli, która okazała się trampoliną dla Nortona. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń