tytuł oryginalny: The Hobbit: The Desolation of Smaug
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens
muzyka: Howard Shore
produkcja: Nowa Zelandia, USA
gatunek: fantasy, przygodowy
Rok temu o tej porze przeżyliśmy już pierwszy po latach
powrót do Śródziemia. Nie ulega wątpliwości, że Peter Jackson potrafi dobrze zrozumieć
niesamowity świat wykreowany przez J.R.R. Tolkiena. Poprzednim razem udało mu
się przenieść całą magię na ekran i nakręcić spektakularne widowisko. Druga
część stanowi apogeum długiej wyprawy w poszukiwaniu
utraconego niegdyś złota i kosztowności.
Po przejściu przez Góry Mgliste, pokonaniu króla goblinów
i ucieczce przed wargami Bilbo Baggins (Martin Freeman), Gandalf Szary (Ian
McKellen) oraz kompania trzynastu krasnoludów na czele z Thorinem Dębową Tarczą
(Richard Armitage) wyruszają w dalszą drogę ku Samotnej Górze. Znajdują
schronienie w domu Beorna (Mikael Persbrandt), a później rozpoczynają
niebezpieczną wędrówkę przez Mroczną Puszczę. Wpadają w pułapki pająków, a
także do elfiej niewoli. Dzięki sprytowi Bilba, udaje im się uciec za pomocą beczek.
Docierają do Esgaroth, skąd już niedaleko do Ereboru, który stanowi cel ich
podróży. Wewnątrz krasnoludzkiej twierdzy spoczywa skarb strzeżony przez siejącego
postrach i zniszczenie, ogromnego smoka Smauga (Benedict Cumberbatch).
Aby na podstawie około 300-stronicowej książki, stworzyć trzy
prawie trzygodzinne filmy, trzeba mieć ogromną wyobraźnię i być otwartym na
nowe pomysły. Jednowątkową historię nieco przekształcono i rozwinięto, znacznie
odbiega ona więc od powieści. Motyw pogoni orków na czele z bezwzględnym
Azogiem za drużyną jest wciąż kontynuowany i nierozwiązany, dowiadujemy się
także, co robi Gandalf po opuszczeniu przyjaciół. Chęć rozbudowania fabuły i
roli, jaką odgrywają poszczególni bohaterowie prowadzi do intrygującego obrotu
wydarzeń. Niestety, twórcy przesadzili jeszcze bardziej niż w przypadku „Niezwykłej
podróży”, chcąc najwyraźniej popisać się swoimi ogromnymi możliwościami. Zachwycają i zaskakują, choć momentami powinni skupić się na innych znaczących aspektach. Sam Bilbo zostaje zepchnięty na drugi plan, a prym wiedzie odwieczna idea walki dobra ze złem. Zamiast tego szczegółowo zaprezentowano rodzinę Barda, który powinien zasłynąć dopiero później. W drugiej części dzieje się więcej, ale pierwsza wydaje się zdecydowanie
bardziej spójna i uporządkowana, co przeważa na jej korzyść.
Na początku akcja pędzi na złamanie karku, pomijając i
spłycając kilka interesujących sytuacji. Dynamiczne tempo zwalnia natomiast w
najmniej oczekiwanych momentach. Taki zabieg jest niezwykle ryzykowny, może
bowiem wywołać chaos na ekranie. Chwilowe przeskoki fabularne wydają się jakby
spowodowane niecierpliwością twórców, którzy pragną przewinąć monotonne, ich
zdaniem sceny. Przed dłuższą część czasu obraz przypomina bardzo rozbudowaną
grę komputerową. Sekwencje walk są niemiłosiernie wydłużone i niepotrzebnie
przekombinowane. Elfy skaczą po budynkach, skałach, a nawet głowach krasnoludów,
wywijając szaleńczo orężem w każdą stronę. Wydają się wręcz popisywać przed
widzami. Ich wrodzoną zręczność, precyzję i płynność ruchów zastępuje sztuczność
i efekciarstwo. Nachalne wplatanie jak największej ilości widowiskowych
pojedynków sprawia, że po drodze gubi się gdzieś sens i przesłanie całej
opowieści. „Hobbita” nie powinno się przecież przyrównywać rangą do
monumentalnej trylogii „Władcy Pierścieni”.
Przeczytałam gdzieś, że widzowie potrzebują dzielnej
postaci kobiecej o silnym charakterze, z którą mogliby się w pewien sposób
utożsamić. Rudowłosą elfkę Tauriel wymyślono więc specjalnie na potrzebę filmu,
wprowadzono ją tam jednak dosyć bezmyślnie. Jej priorytetem staje się bowiem
prowadzenie zupełnie nieprzekonującego, wręcz niedorzecznego wątku miłosnego z
krasnoludem Kilim. Sceny z założenia zalotnych (naprawdę bzdurnych) rozmów
dłużą się niemiłosiernie, choć nie mają absolutnie żadnego sensu wobec innych ważnych
wydarzeń. Najzabawniejsze, że ostatecznie i tak do niczego nie dochodzi. Doczekaliśmy
się również efektownego powrotu Orlanda Blooma jako Legolasa. Sprzyja to ukazaniu
ciekawych relacji pomiędzy władcą Leśnej puszczy a jego synem, szkoda tylko, że
tak pobieżnie. Rola Lee Pace’a okazuje się majestatyczna i tajemnicza, co
podkreśla surowy wystrój wnętrz twierdzy i bogate stroje. Wesoła kampania
Thorina wydaje się za to jeszcze bardziej zdeterminowana, aby za wszelką cenę
odkryć wejście do góry.
Bilbo Baggins nie jest już tym samym, wygodnickim
hobbitem z przytulnej nory Bag End, co kiedyś. Nabiera wiary, pewności siebie i
jak mówi: odkrywa w sobie odwagę. Nie pociągają go jednak bogactwa, pragnie za
to spełnić oczekiwania towarzyszy i nie zawieść ich w trudnych chwilach. Jego
zwinność i rozwaga nieraz ratuje im życie, a mimo to nadal nikt nie potrafi go
prawdziwie docenić. Gdyby nie Bilbo, krasnoludy nie dotarłyby przecież do celu.
Martin Freeman po raz kolejny udowadnia, że urodził się do tej roli i ma
świetny warsztat. Dla mnie, jest mistrzem w operowaniu mimiką twarzy, którą
może pokazać niemal wszystko, co udowodnił także w „Sherlocku”. Potrafi wyrazić
szeroką gamę emocji i pozyskać dużą sympatię widza. Już na pierwszy rzut oka
widać, że w hobbicie zaszła niebywała przemiana. Aktor okazuje się też bardziej
świadomy i zdecydowany, choćby dla jego genialnego występu warto pójść do kina.
Produkcja nie nazywałaby się „Pustkowie Smauga”, gdyby
nie długo wyczekiwana konfrontacja z przerażającym smokiem. Zagrał go Benedict
Cumberbatch, czyli przyjaciel Freemana i serialowy Sherlock Holmes. Podobnie
jak w przypadku Golluma, przy kręceniu wykorzystano technikę motion capture,
która umożliwiła Brytyjczykowi nie tylko podłożenie głosu, ale także ruchów
swojemu bohaterowi. W rezultacie mamy do czynienia z gigantyczną bestią o cudownym głosie. Rozmowa Bilba ze Samugiem to moja ulubiona scena z
powieści. Twórcy dogłębnie ją rozbudowali, poszerzając o fenomenalny pojedynek
i długą ucieczkę. Należą im się za to gromkie brawa i owacje na stojące, bowiem
takich emocji mi wcześniej brakowało. Jestem w pełni usatysfakcjonowana, cieszę
się, że cała historia osiągnęła fantastyczny punkt kulminacyjny. Efekty specjalne
są imponujące i godne podziwu. Stanowi to niepodważalny i doskonały dowód na
to, że technika czyni cuda. Co ciekawe, Martin i Benedict nie kręcili tych scen
w tym samym czasie, wiele zależało więc od ich wyobraźni.
Dzieło charakteryzuje wyjątkowy rozmach i czarujący
klimat. Pomimo wszelkich nieścisłości i wad, stanowi wspaniałą rozrywkę i
ogląda się je z prawdziwą przyjemnością. Twórcy skonstruowali olśniewające widowisko,
które porywa i zapada w pamięci. Czasami można nawet przymknąć oko i po prostu
cieszyć się seansem. Ucieczka w beczkach zasłynęła z powodu niemałych wyzwań, przed
którymi musiała stanąć obsada. W grubych, kilkuwarstwowych kostiumach i
misternej charakteryzacji zostali wsadzeni do usztywnionych beczek i puszczeni po rzece. W
studiu wybudowano również rwący strumień, w którym kontynuowano zdjęcia.
Zalewani wodą, miotani przez prąd i mokrzy po sam czubek głowy dzielnie
wytrzymali wszystkie męki, jakie zaserwował im Peter Jackson. Dziś wspominają
to jako szalone i fascynujące doświadczenie. Na filmie prezentuje się to zabawnie i nieco
absurdalnie z powodu postaci elfów, którzy walczą przeskakując nawet po głowach
krasnoludów. Moim zdaniem, to już lekka przesada!
Dzieła, których akcja osadzona jest w Śródziemiu darzę
ogromnym sentymentem. Z jednej strony wywołuje to u mnie spore oczekiwania i
sprawia, że jestem wyjątkowo czułym krytykiem, a z drugiej - ostatecznie daję się
porwać w tę bajeczną podróż. Nie dziwcie się, więc, że pomimo
wielu słów krytyki moja ocena pozostaje całkiem wysoka.
Ocena: 6/10
Bardzo dobry film, uwielbiam świat Tolkiena, zawiódł mnie tylko wątek z elfką, czyli odstępstwa od literackiego pierwowzoru. Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńNiestety Hobbit to nie moja bajka
OdpowiedzUsuńwybieram się na film za kilka dni :) oby mi się podobał tak jak pierwsza część :) ładnie zrobiony wpis...
OdpowiedzUsuń