piątek, 31 stycznia 2014

Co jest grane, Davis? (2013), czyli odnaleźć własną drogę

tytuł oryginalny: Inside Llewyn Davis
reżyseria: Joel & Ethan Coen
scenariusz: Joel & Ethan Coen
muzyka: T-Bone Burnett
produkcja: Francja, USA
gatunek: dramat, muzyczny

Wysyp nominacji, w tym dwie do Oscara i trzy do Złotego Globu, brak szumnej kampanii reklamowej, krzyczące  głośno ze skromnych plakatów nazwiska twórców i najważniejszych członków obsady... Duże napisy i niepozorne zdjęcie wydają się w pewien sposób już na wstępie umniejszać samą istotę fabuły tego filmu. Opis także nie ujawnia właściwie żadnych szczegółów, wskazuje jedynie na postać pewnego muzyka folkowego. Co tu jest grane, Coenowie?

Llewyn Davis (Oscar Isaac) nie ma wiele pieniędzy, mieszkania czy stałej pracy i cierpi po śmierci przyjaciela. Wciąż przenosi się z jednej kanapy na drugą, nocując u znajomych. Gra na gitarze i śpiewa, samemu przygotowuje repertuar. Występuje w podrzędnych nowojorskich barach, starając się zarobić na podstawowe utrzymanie. Nieustannie zostawia i zabiera rzeczy od Jean (Carey Mulligan), dziewczyny swojego przyjaciela Jima (Justin Timberlake), z którą miał niegdyś romans.


Tegoroczny gust Amerykańskiej Akademii Filmowej stanowi jedyny powód, dla którego nie przeszłam obok tej produkcji obojętnie. Nie wyróżnia się na tle innych, a przy nieco bliższym przyjrzeniu prezentuje się dosyć sztampowo. Zachęcił mnie udział Oscara Isaaca oraz Carey Mulligan, którą zachwycałam się w „Była sobie dziewczyna”. Do seansu przystąpiłam bez wygórowanych oczekiwań, nieco zaintrygowana i niepewna. Znawcy i entuzjaści twórczości Coenów, do których ja jak na razie nie należę, doszukują się pewnych nawiązań do poprzednich dzieł braci. „Co jest grane, Davis?” przypomina mi nieostre, poruszone i nieco rozmazane zdjęcie, na którym nie można wszystkiego szczegółowo dostrzec i wiele trzeba dopowiedzieć sobie samemu. Postawa Davisa wywołała u mnie bezpośrednio stan głębokiej zadumy i zamyślenia, ale nie skupiałam myśli na niczym konkretnym.


Nie bez powodu anglojęzyczny tytuł brzmi „Inside Llewyn Davis”, seans daje bowiem okazję, aby na chwilę zagłębić się w świat głównego bohatera. Obserwujemy fragment z życia z niecodziennej perspektywy. Nie znamy szczegółów dotyczących jego przeszłości czy tragedii, która dotknęła go jakiś czas wcześniej. Śmierć najbliższego przyjaciela wstrząsnęła nim wewnętrznie i mocno przybiła. Często razem komponowali i występowali, a teraz mężczyzna sam nie może znaleźć sobie miejsca. Odrzuca i krytykuje wytwory muzyczne inne niż własne. Wmawia sobie, że nie czerpie już przyjemności i satysfakcji z grania. Traktuje je bardziej jako przymus i jedyną możliwość zarobku. Wypiera się miłości do śpiewania prawdopodobnie przez nieustannie towarzyszące mu trudne wspomnienia. Llewyn jest pełen rezygnacji i nie ma planów na przyszłość, podejmuje jedynie pewne nieudolne próby zmiany swojego losu. Towarzysząc mu, trafiamy w zupełnie inne środowisko i nastrojowe miejsca.


Warstwa fabularna składa się z ciekawej konstrukcji, aczkolwiek wydaje się prosta i nieco banalna. Jej wydźwięk zmienia się po dodaniu dozy tajemniczości i niepowtarzalnego klimatu. Pomimo lekkiej jednostajności oraz braku wartkiego tempa i zwrotów akcji, film ogląda się świetnie. Występuje w nim motyw kina drogi, czyli podróż do Chicago. Jazdę samochodem przeplatają jedynie postoje, ale wcale nie prowadzi to do znużenia widza. Geniusz tkwi bowiem w solidnym montażu, a przede wszystkim w błyskotliwych i jakże dosadnych dialogach. John Goodman w roli gadatliwego muzyka jazzowego rzuca ciętymi ripostami i kradnie kilka scen. Udowadnia, że jest jednym z niekwestionowanych mistrzów drugiego planu. Twórcy wykreowali wyjątkowo skryte i nieoczywiste sylwetki postaci. Odnoszę wrażenie, że najwięcej można wyczytać między słowami, a najistotniejsze dzieje się poza naszymi oczami. Przekaz i zamierzenie tej wizji wydają się jednak niezbyt jasne.


Nieodłącznym elementem tego obrazu, a wręcz jego nieoficjalnym symbolem staje się szybko pewien rudy i nieokiełznany kocur. Wiernie towarzyszy Llewyn’owi w drodze, zyskując w ten sposób własny wątek w całej historii. Jest również niewątpliwym źródłem humoru sytuacyjnego, który wywołuje szeroki uśmiech na twarzy. Rozładowuje napięcie towarzszące muzykowi, a co za tym idzie, także widzom. Wydarzenia rozgrywają się także w zadymionych, szarych i małych knajpach, które chwilami nadają filmowi duszny nastrój. W opozycji do ciasnych wnętrz ukazano szerokie, bezkresne przestrzenie. Jawią się wręcz jako coś odległego i niedostępnego. Warto zwrócić również uwagę na znakomite zdjęcia Bruno Delbonnela, które potęgują melancholijny i nieco nostalgiczny klimat. Z ekranu rozbrzmiewa tęsknota za czymś nieosiągalnym i utraconą bezpowrotnie przeszłością. Takie obserwacje poruszają głęboko, początkowo nieodczuwalnie. Po seansie pozostaje jednak uczucie niewytłumaczalnej pustki.


Oscar Isaac wręcz promienieje na pierwszym planie, wygląda też nie do poznania. Cechuje go niewiarygodny spokój, opanowanie i aktorska pewność siebie. Dysponuje dość powściągliwą grą, ale w odpowiednim momencie potrafi niespodziewanie wybuchnąć. Udowadnia, że oczy są zwierciadłem duszy, wyraża bowiem ogrom emocji samym spojrzeniem. Ma oszałamiającą świadomość i wyczucie swojej postaci. Stosuje niewyszukane środki wyrazu, ale jest bardzo przekonujący. W cieniu pozostaje Carey Mulligan, która okazuje się nieobecna, chłodna i drętwa. Uważam jednak, że częściowo to nie jej wina, po prostu zamysł bohaterki mnie nie przekonuje i nieco odrzuca. Partneruje jej Justin Timberlake, który ze śpiewaniem radzi sobie bardzo dobrze. Szczególnie daje to po sobie poznać w utworze „Five Hundred Miles”.


„Co jest grane, Davis?” nie aspiruje do miana wielkiego arcydzieła, jest to skromny film, ale bogaty w niedopowiedzianą treść. Reżyserowie niepotrzebnie nie wysilają się i nie atakują z każdej strony zdumiewającymi pomysłami czy efektami. Czarują natomiast za pomocą folkowej muzyki, w której przeplatają się nieskomplikowane i barwne melodie. Głos Oscara okazuje się ciepły i ujmujący, idealny do takiego repertuaru. Moje ulubione „Fare Thee Well” oraz „The Death of Queen Jane” to prawdziwy majstersztyk. Właściwie wszystkie piosenki są wyśmienite, bez nich całość straciłaby dużo uroku. Zarówno subtelne, jak i mocniejsze brzmienia tworzą tę cudowną atmosferę. Scena, w której Llewyn śpiewa ojcu poruszyła mnie, pomimo użycia niewymagających środków wyrazu. Odnoszę  jednak wrażenie, że przy kolejnym oglądaniu uleciałyby pierwotne emocje i mogłaby się już wkraść pewna monotonia.

„Co jest grane, Davis?” nie prezentuje niczego nowatorskiego, ale stanowi jednocześnie niezapomniane przeżycie. Polecam, niekoniecznie w kinie, bowiem kameralna atmosfera wydaje się nawet odpowiedniejsza.
Ocena: 7/10

1 komentarz:

  1. Koniecznie do obejrzenia. Bracia Coen, mimo wszystko w dość zaskakującym repertuarze. Właśnie przesłuchałem parę tytułów które wypisałaś w recenzji. Świetne.

    OdpowiedzUsuń