tytuł oryginalny: Inside Llewyn Davis
reżyseria: Joel & Ethan Coen
scenariusz: Joel & Ethan Coen
muzyka: T-Bone Burnett
produkcja: Francja, USA
gatunek: dramat, muzyczny
Wysyp nominacji, w tym dwie do Oscara i trzy do Złotego
Globu, brak szumnej kampanii reklamowej, krzyczące głośno ze skromnych plakatów nazwiska twórców i
najważniejszych członków obsady... Duże napisy i niepozorne zdjęcie wydają się w pewien sposób już na wstępie umniejszać samą istotę fabuły tego filmu. Opis
także nie ujawnia właściwie żadnych szczegółów, wskazuje jedynie na postać
pewnego muzyka folkowego. Co tu jest grane, Coenowie?
Llewyn Davis (Oscar Isaac) nie ma wiele pieniędzy,
mieszkania czy stałej pracy i cierpi po śmierci przyjaciela. Wciąż przenosi się
z jednej kanapy na drugą, nocując u znajomych. Gra na gitarze i śpiewa, samemu
przygotowuje repertuar. Występuje w podrzędnych nowojorskich barach, starając się
zarobić na podstawowe utrzymanie. Nieustannie zostawia i zabiera rzeczy od Jean (Carey
Mulligan), dziewczyny swojego przyjaciela Jima (Justin Timberlake), z którą miał
niegdyś romans.
Tegoroczny gust Amerykańskiej Akademii Filmowej stanowi
jedyny powód, dla którego nie przeszłam obok tej produkcji obojętnie. Nie
wyróżnia się na tle innych, a przy nieco bliższym przyjrzeniu prezentuje
się dosyć sztampowo. Zachęcił mnie udział Oscara Isaaca oraz Carey Mulligan,
którą zachwycałam się w „Była sobie dziewczyna”. Do seansu przystąpiłam bez
wygórowanych oczekiwań, nieco zaintrygowana i niepewna. Znawcy i entuzjaści twórczości
Coenów, do których ja jak na razie nie należę, doszukują się pewnych nawiązań
do poprzednich dzieł braci. „Co jest grane, Davis?” przypomina mi nieostre,
poruszone i nieco rozmazane zdjęcie, na którym nie można wszystkiego szczegółowo
dostrzec i wiele trzeba dopowiedzieć sobie samemu. Postawa Davisa wywołała u
mnie bezpośrednio stan głębokiej zadumy i zamyślenia, ale nie skupiałam myśli
na niczym konkretnym.
Nie bez powodu anglojęzyczny tytuł brzmi „Inside Llewyn
Davis”, seans daje bowiem okazję, aby na chwilę zagłębić się w świat głównego
bohatera. Obserwujemy fragment z życia z niecodziennej perspektywy. Nie
znamy szczegółów dotyczących jego przeszłości czy tragedii, która dotknęła go
jakiś czas wcześniej. Śmierć najbliższego przyjaciela wstrząsnęła nim wewnętrznie
i mocno przybiła. Często razem komponowali i występowali, a teraz mężczyzna sam
nie może znaleźć sobie miejsca. Odrzuca i krytykuje wytwory muzyczne inne niż
własne. Wmawia sobie, że nie czerpie już przyjemności i satysfakcji z grania. Traktuje
je bardziej jako przymus i jedyną możliwość zarobku. Wypiera się miłości do
śpiewania prawdopodobnie przez nieustannie towarzyszące mu trudne wspomnienia. Llewyn jest pełen rezygnacji i nie ma planów
na przyszłość, podejmuje jedynie pewne nieudolne próby zmiany swojego losu. Towarzysząc
mu, trafiamy w zupełnie inne środowisko i nastrojowe miejsca.
Warstwa fabularna składa się z ciekawej konstrukcji,
aczkolwiek wydaje się prosta i nieco banalna. Jej wydźwięk zmienia się po
dodaniu dozy tajemniczości i niepowtarzalnego klimatu. Pomimo lekkiej
jednostajności oraz braku wartkiego tempa i zwrotów akcji, film ogląda się
świetnie. Występuje w nim motyw kina drogi, czyli podróż do Chicago. Jazdę
samochodem przeplatają jedynie postoje, ale wcale nie prowadzi to do znużenia
widza. Geniusz tkwi bowiem w solidnym montażu, a przede wszystkim w
błyskotliwych i jakże dosadnych dialogach. John Goodman w roli gadatliwego
muzyka jazzowego rzuca ciętymi ripostami i kradnie kilka scen. Udowadnia, że
jest jednym z niekwestionowanych mistrzów drugiego planu. Twórcy wykreowali wyjątkowo
skryte i nieoczywiste sylwetki postaci. Odnoszę wrażenie, że najwięcej można
wyczytać między słowami, a najistotniejsze dzieje się poza naszymi oczami. Przekaz
i zamierzenie tej wizji wydają się jednak niezbyt jasne.
Nieodłącznym elementem tego obrazu, a wręcz jego
nieoficjalnym symbolem staje się szybko pewien rudy i nieokiełznany kocur.
Wiernie towarzyszy Llewyn’owi w drodze, zyskując w ten sposób własny wątek w
całej historii. Jest również niewątpliwym źródłem humoru sytuacyjnego, który
wywołuje szeroki uśmiech na twarzy. Rozładowuje napięcie towarzszące muzykowi,
a co za tym idzie, także widzom. Wydarzenia rozgrywają się także w zadymionych,
szarych i małych knajpach, które chwilami nadają filmowi duszny nastrój. W
opozycji do ciasnych wnętrz ukazano szerokie, bezkresne przestrzenie. Jawią się
wręcz jako coś odległego i niedostępnego. Warto zwrócić również uwagę na znakomite
zdjęcia Bruno Delbonnela, które potęgują melancholijny i nieco nostalgiczny
klimat. Z ekranu rozbrzmiewa tęsknota za czymś nieosiągalnym i utraconą bezpowrotnie
przeszłością. Takie obserwacje poruszają głęboko, początkowo nieodczuwalnie. Po
seansie pozostaje jednak uczucie niewytłumaczalnej pustki.
Oscar Isaac wręcz promienieje na pierwszym planie, wygląda
też nie do poznania. Cechuje go niewiarygodny spokój, opanowanie i aktorska
pewność siebie. Dysponuje dość powściągliwą grą, ale w odpowiednim momencie
potrafi niespodziewanie wybuchnąć. Udowadnia, że oczy są zwierciadłem duszy,
wyraża bowiem ogrom emocji samym spojrzeniem. Ma oszałamiającą świadomość i
wyczucie swojej postaci. Stosuje niewyszukane środki wyrazu, ale jest bardzo
przekonujący. W cieniu pozostaje Carey Mulligan, która okazuje się nieobecna,
chłodna i drętwa. Uważam jednak, że częściowo to nie jej wina, po prostu zamysł
bohaterki mnie nie przekonuje i nieco odrzuca. Partneruje jej Justin
Timberlake, który ze śpiewaniem radzi sobie bardzo dobrze. Szczególnie daje to
po sobie poznać w utworze „Five Hundred Miles”.
„Co jest grane, Davis?” nie aspiruje do miana wielkiego
arcydzieła, jest to skromny film, ale bogaty w niedopowiedzianą treść. Reżyserowie
niepotrzebnie nie wysilają się i nie atakują z każdej strony zdumiewającymi
pomysłami czy efektami. Czarują natomiast za pomocą folkowej muzyki, w której przeplatają
się nieskomplikowane i barwne melodie. Głos Oscara okazuje się ciepły i
ujmujący, idealny do takiego repertuaru. Moje ulubione „Fare Thee Well” oraz „The
Death of Queen Jane” to prawdziwy majstersztyk. Właściwie wszystkie piosenki są
wyśmienite, bez nich całość straciłaby dużo uroku. Zarówno subtelne, jak i mocniejsze
brzmienia tworzą tę cudowną atmosferę. Scena, w której Llewyn śpiewa ojcu
poruszyła mnie, pomimo użycia niewymagających środków wyrazu. Odnoszę jednak wrażenie, że przy kolejnym oglądaniu uleciałyby
pierwotne emocje i mogłaby się już wkraść pewna monotonia.
„Co jest grane, Davis?” nie prezentuje niczego
nowatorskiego, ale stanowi jednocześnie niezapomniane przeżycie. Polecam, niekoniecznie
w kinie, bowiem kameralna atmosfera wydaje się nawet odpowiedniejsza.
Ocena: 7/10
Koniecznie do obejrzenia. Bracia Coen, mimo wszystko w dość zaskakującym repertuarze. Właśnie przesłuchałem parę tytułów które wypisałaś w recenzji. Świetne.
OdpowiedzUsuń