reżyseria: Danny Boyle
scenariusz: Nick Dear
na podstawie powieści Mary Shelley
Pochodzący z 1818 roku „Frankenstein” autorstwa młodej
Mary Shelley jest uważany za pierwszą powieść z gatunku science fiction. Skupia
się w głównie na motywie kształtowania osobowości i często negatywnego wpływu,
jaki na nią wywiera otoczenie. Odrzucenie oraz nienawiść ludzka okazuje się
bowiem tym, co obudziło w stworze doktora Frankensteina najgorsze instynkty. Reżyser
filmu „Trainspotting”, „127 godzin” i laureat Oscara za „Slumdog. Milioner z
ulicy”, Danny Boyle postanowił przedstawić własną wizję kultowej historii na
deskach londyńskiego teatru. Podjął się niebywale trudnego zadania, gdyż zyskała
już wiele ekranizacji i na trwale zapisała się w światowej kulturze.
W ubiegły piątek skorzystałam z okazji, żeby spełnić jedno
z moich postanowień i wybrałam się do kina na 2,5 godzinną retransmisję sztuki
z National Theatre pt. „Frankenstein”. Poprzedził ją krótki filmik
podsumowujący próby i przygotowania oraz ujawniający ciekawostki na temat książkowego
pierwowzoru. Adaptacja skupia się w dużej mierze na często spłycanym, a jakże
istotnym przeslaniu i dylemacie moralnym tytułowego bohatera. Podkreśla
nierozerwalną więź i skomplikowaną relację między stwórcą a jego wytworem. Skłania
do głębszych przemyśleń i refleksji, pozostawiając ostatecznie widzowi szerokie
pole do własnych interpretacji. Poprowadzona w nieszablonowy sposób fabuła
fascynuje i urzeka.
Prawdziwy spektakl emocji zapewnia także piękna oprawa
artystyczna. Ogromne wrażenie wywiera już sama scena, która choć niewielkich
rozmiarów, staje się idealnym miejscem akcji dla tej niepokojącej i
inspirującej opowieści. Okrągła część podłogi kręci się w kółko, a dekoracje
wjeżdżają i skrywają pod nią. Jaskrawo świecące lampki wiszące pod sufitem
służą jako gwiazdy lub słońce, w niektórych scenach pojawia się nawet trawa,
deszcz czy buchający ogień. Scenografia wydaje się bardzo dokładnie dopracowana
i wprost niezwykła. Chatka na polu, wnętrze rezydencji Frankensteinów,
laboratorium naukowca, a nawet lokomotywa – symbol cywilizacji pełniły użyteczną
funkcję dekoracyjną. Wspaniale dopasowane kostiumy i misterna charakteryzacja przyczyniają
się do tego, że chwilami całość przypomina wręcz plan filmowy. Niepowtarzalne
wrażenia zawdzięczam także sprawnej pracy kamery, która zdołała ciekawie uchwycić
przedstawienie z najróżniejszych perspektyw.
Występ w teatrze wymaga od aktorów jeszcze więcej
pewności siebie i charyzmy niż rola w filmie. Wyraziste ukazanie emocji,
gestykulacja i mimika stanowią w tym wypadku wyjątkowo istotny element. Twórca
wpadł na znakomity pomysł stworzenia dwóch wersji przedstawienia. W tej, którą
widziałam, Benedict Cumberbatch wcielił się w postać Wiktora Frankensteina, a Johnny
Lee Miller – jego monstrum, w drugiej zaś wymienili się rolami. Widać, że naprawdę
dobrze ze sobą współpracują, co sprawia, że stanowią niezapomniany i zgrany
duet. Dzięki takiemu intrygującemu zabiegowi, niektóre cechy bohaterów w pewnym
stopniu się pokrywają. Genialne kreacje aktorskie dowodzą niebywałego talentu
obsady i stanowią najbardziej imponującą część sztuki. Miller z łatwością
ukradł uwagę widowni i zadziwił swoimi umiejętnościami. Od samego początku
wczuł się stwora, ukazując jego zaskakującą podróż przez życie. Doskonale
zaprezentował jego nieudolność poruszania się i problemy z mową, które później
rozwija się i ulega znacznej poprawie. Dzięki licznym ćwiczeniom i konsultacjom,
każdy ruch doprowadził niemal do perfekcji. Cumberbatch zagrał bardzo
ekspresyjnie i z pewnością zaliczył przełomowy występ w swojej karierze. Udało
mu się udowodnić, jak wiele cech monstrum przejęło od samego Frankensteina. Po
pewnym czasie, dochodzi się do wniosku, że obaj wzajemnie się wręcz dopełniają.
Seans „Frankensteina” pozostanie mi w pamięci na długo
jako wspaniałe przeżycie kinowo-teatralne. Polecam, gdy tylko nadarzy się taka sposobność,
samemu przekonać się o majstersztyku, jaki stworzył Danny Boyle. Naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz