niedziela, 19 stycznia 2014

Mała Miss (2006), czyli rodzina przede wszystkim

tytuł oryginalny: Little Miss Sunshine
reżyseria: Michael Arndt
scenariusz: Jonathan Dayton, Valerie Faris
muzyka: Mychael Danna, Devotchka
produkcja: USA
gatunek: komedia, dramat

Lubię to uczucie, gdy miłe wspomnienia i emocje związane z filmem towarzyszą mi jeszcze na długo po seansie. Przyjemnie przypomnieć sobie pojedyncze sceny, bohaterów i zaśmiać się kolejny raz z tego samego dowcipu. Często skłaniam się później do podwyższenia oceny czy ponownego odsłuchania znanego już niemal na pamięć soundtracku. Niedawno taka sytuacja miała miejsce w przypadku uroczej „Małej Miss”, do której zachęciła mnie przede wszystkim intrygująca obsada.

Konkurs piękności „Little Miss Sunshine” cieszy się ogromną popularnością wśród małych dziewczynek. Siedmioletnia Olive Hoover (Abigail Breslin) w okręgowych eliminacjach zajmuje 2. miejsce, ale szczęśliwy obrót wydarzeń sprawia, że kwalifikuje się do finału. Nieco pulchna, wesoła i pełna determinacji dziewczynka marzy o zwycięstwie. W szalonej podróży do Kalifornii ma jej towarzyszyć cała rodzina: ojciec Richard (Greg Kinnear) – bankrut walczący o uznanie i sukces, troskliwa i wyrozumiała matka Sheryl (Toni Collette), dziadek-erotoman (Alan Arkin) odesłany z domu spokojnej starości za posiadanie heroiny, wujek Frank (Steve Carell) – homoseksualista i badacz twórczości Prousta po próbie samobójczej oraz brat Dwayne (Paul Dano) – wielbiciel Nietzschego, który poprzysiągł milczenie do czasu aż zostanie pilotem myśliwca.


„Mała miss” na pozór wydaje się zupełnie przeciętną komedią familijną, ale w rzeczywistości stanowi fascynujący obraz życia niebanalnej rodziny.  Każdy bohater okazuje się specyficzny i w jakiś sposób odróżnia się od otoczenia. Wszyscy mają swoje pasje, zainteresowania, problemy i marzenia, które starają się spełnić. Słowa Dwayne’a „Witaj w piekle” skierowane do wuja sugerują, że w domu panuje istny chaos. Takie stwierdzenie w znacznym stopnia mija się jednak z prawdą. Pomimo wad, dziwactw czy trudnych charakterów atmosfera wcale nie jest tam napięta. Nikogo nie traktuje się inaczej ze względu na poglądy, nawyki czy wygląd. Niekiedy Hooverowie jakby zapominają o drugim człowieku i nie potrafią się porozumieć. Wyjazd uświadamia im, że potrzebują siebie nawzajem i powinni trzymać się razem.  Pomimo, że bardzo się od siebie różnią, a czasem dochodzi do kłótni, zaczynają doceniać to, co mają i troszczyć się o bliskich.


Scenariusz opiera się na mało skomplikowanej, ale sympatycznej historii. Pomysł wydaje się dość schematyczny: ludzie jednoczą się w obliczu pewnego nadrzędnego celu, do którego dążą za wszelką cenę. Rozwój akcji okazuje się więc trochę przewidywalny, ale po drodze widza czeka kilka niespodzianek. Trudno uwierzyć, ale dzieło jest debiutem pełnometrażowym Jonathana Daytona i Valerie Faris. Zdołali w wyjątkowy sposób przekształcić nieco oklepane motywy i przywrócić im wystarczająco świeżości. Uwagę przykuwają znakomite i błyskotliwe dialogi zamiast ckliwych puent I refleksji. Humor słowny, jak i sytuacyjny nie jest nachalny czy niskich lotów. Komizm przeplata się z tragizmem, a w niektórych sytuacjach granica pomiędzy nimi wydaje się bardzo cienka. Film uczy, że wszystko zależy bowiem od właściwego nastawienia  i podejścia do świata.


Źółty Volkswagen bus T2, zdezelowany samochód, którym podróżują Hooverowie szybko staje się znakiem charakterystycznym całego filmu. Stałym i powtarzającym się elementem  jest moment, w którym członkowie rodziny wspólnie pchają auto i po kolei do niego wskakują.  Twórcy ukazują w ten sposób, że wszyscy mają swoje określone miejsce rolę do odegrania, a łącząc siły, mogą osiągnąć bardzo wiele. W tle słychać niepowtarzalną i porywającą muzykę, którą skomponował Devotchka i Mychael Danna (Oscar za „Zycie Pi”). Ich geniusz muzyczny sprawił, że produkcja to istna uczta dla uszu, której długo się nie zapomina. Szczególnie warto zwrócić uwagę na wyśmienity utwór „The Winner Is” oraz „Till The End of Time”. Z radością często do nich wracam, przed oczami mam wtedy najlepsze sceny.


Warstwa wizualna w idealny sposób dopełnia fabułę, co okazuje się ważne w przypadku konkursu piękności. Co ciekawe, dziewczynki grające uczestniczki brały już udział w tego typu rywalizacji w rzeczywistości. Otrzymały więc szansę, aby zaprezentować się w swoich strojach, fryzurach i makijażu. Dobra charakteryzacja stanowi więc tutaj niezbędny aspekt. W scenografii z kolei nie ma przesady czy zbytniej drobiazgowości, dzięki czemu łatwiej uniknąć sztuczności.

Tym, co w dużej mierze decyduje także o sukcesie „Małej miss” jest doborowa obsada, która całkowicie sprostała swoim rolom. Zagrali solidnie i na zadziwiająco równym poziomie, właściwie nikt nie wybija się ponad pozostałych. Chyba dzięki temu potrafili tak trafnie przedstawić relacje panujące w rodzinie Hooverów. Przede wszystkim powinno się jednak wyróżnić młodziutką Abigail Breslin, która zaliczyła tutaj przełomowy występ. Spisała się przekonująco i została zauważona nawet przez Amerykańską Akademię Filmową. Zwycięzcą Oscara stał się jednak Alan Arkin, który wcielił się w postać szalonego dziadka. Greg Kinnear znany mi wcześniej jedynie z „Lepiej być nie może”, Toni Collette oraz Steve Carell zaprezentowali się  ze swojej lepszej strony i okazali się niezwykle naturalni.

„Małą miss” ogląda się naprawdę przyjemnie, choć nie jest to z pewnością wybitny czy odkrywczy film. Czasami warto dać się porwać niezobowiązującej opowieści, jaką snują twórcy.
Ocena: 8/10

3 komentarze:

  1. Świetny film. Genialna ścieżka dźwiękowa. Sam bus aż taki zdezelowany nie był :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja pierwsza recenzja na Spectacular, to była właśnie recka "Małej Miss". Mam ogromny sentyment do tego filmu, jest cudny i piękny (a dlaczego? bo jest piękny i cudny) i ode mnie, osobiście, dyszka. Najlepsza scena? Oczywiście, występ młodej! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie przepadam za Abigail Breslin, ale w tym filmie mi się podobała. Zgadzam się, że to bardzo przyjemna produkcja i lubię do niej wracać.

    OdpowiedzUsuń