tytuł oryginalny: Magic in the Moonlight
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia
Z niemal każdym filmem wiążą się oczekiwania. Mając zbyt
wysokie, można się często mocno zawieść. Niekiedy po prostu spodziewamy się, że
produkcja, którą decydujemy się obejrzeć, będzie słaba. Czy to ze względu na
osobę reżysera, scenarzysty, obsadę lub nieciekawie zapowiadającą się fabułę.
Zawsze miło jest się pozytywnie zaskoczyć i ze zdumieniem stwierdzić, że seans
okazał się niezwykle udany. Czy zatem „Magia w blasku księżyca” zmieniła moje raczej
negatywne podejście do twórczości Woody’ego Allena?
Stanley Crawford (Colin Firth) jest aroganckim Anglikiem i racjonalistą, który twardo stąpa po ziemi. Cieszy się ogromnym uznaniem i sławą jako iluzjonista. Na scenie zakłada jednak maskę i przedstawia się jako Chińczyk Wei Ling Soo. W swoich dokonaniach może poszczycić się także odkryciem oszustw licznych spirytystów. Za namową starego przyjaciela (Simon McBurney) wyrusza na Lazurowe Wybrzeże do posiadłości rodziny Catledge. Udając biznesmena, stara się zdemaskować kobietę-medium, śliczną Sophie Baker (Emma Stone), która ponoć potrafi czytać w myślach i rozmawiać ze zmarłymi.
Co sprawia, że od lat filmy Woody’ego Allena wciąż cieszą
się tak dużym zainteresowaniem i entuzjazmem? Wypełnione niemal po brzegi sale
kinowe i sukcesy kasowe wydają się mówić same za siebie. Twórca wyrobił sobie
już własną markę i charakterystyczny styl. Widząc napis: „Reżyseria i
scenariusz: Woody Allen”, wiadomo właściwie, czego się spodziewać. W tym tkwi
jego siła, ale jednocześnie słabość. Wytyczył sobie wyraźną ścieżkę, z której
nie chce zrezygnować. Podobny klimat, rozwiązania fabularne i motywy
postępowania bohaterów sprawiają, że od pierwszych minut z łatwością można
przewidzieć rozwój wydarzeń. Czy zatem reżyser potrafi jeszcze zaskoczyć i
sprawić, że seans stanie się iście niezapomnianym przeżyciem? Niektórzy
powiedzieliby, że dąży on w zupełnie innym kierunku i nie to stawia sobie za
główny cel. Rzeczywiście, liczy się dla niego przede wszystkim lekkie i
niezobowiązujące kino. W ostatnich latach korzysta z najprostszych i
najbardziej oczywistych pomysłów, które jednak nadal przynoszą mu rzesze
wiernych wielbicieli.
W „Magii w blasku księżyca” Woody nie popisuje się inwencją
i tworzy jedno z najgorszych dzieł w swoim dorobku. Choć film początkowo daje
nadzieję na pewien powiew świeżości, po seansie pozostawia jedynie pustkę i
poczucie lekkiego zażenowania. W ostatecznym rozrachunku trudno mi jest czerpać
radość z tak wtórnego i niepotrzebnego dzieła. Wszystko jest jasne, oczywiste i
podane wprost na tacy. Widza traktuje się jako niezbyt spostrzegawczego i
nieambitnego odbiorcę, któremu trzeba wszystko krok po kroku wytłumaczyć. Nie
ma tu więc ani chwili na żadne dociekanie czy refleksje. Odnoszę nieodparte
wrażenie, że więcej dzieje się gdzieś poza ekranem, a my dostajemy jedynie
urywki. Postacie opowiadają wiele o swoich przeżyciach, planach, a nawet
rodzących się uczuciach, a przed naszymi oczami nie dzieje się prawie nic. Na
szczęście reżyser nadal może pochwalić się poczuciem humoru, które przejawia
się szczególnie w kwestiach wypowiadanych przez cynicznego Stanley’a. Zabawne,
naszpikowane ironią dialogi zdecydowanie stanowią duży plus.
Akcja rozgrywa się w wyjątkowo jednostajnym tempie, brakuje
w niej jakiegoś napięcia i punktu kulminacyjnego. Rozumiem, że Allen nie dąży
jednak do stworzenia skomplikowanej i porywającej intrygi czy zagadki.
Postanawia spojrzeć na wszystko z typową dla siebie ironią i dystansem, dzięki
którym może przedstawić całą historię w przystępny i mało wymagający sposób.
Gdyby tylko było, co przedstawiać. Nie wątpię, że efekt jest zamierzony, ale
taka stylistyka zupełnie mnie nie przekonuje. Jedni mogą stwierdzić, że w
prostej i nieoryginalnej fabule tkwi właśnie cały urok. Niektórzy dadzą się po
raz kolejny porwać na sprawdzone już chwyty. Dla mnie ten film okazuje się
banalny, straszliwie przewidywalny i mało interesujący. Wątek miłosny wydaje
się niewiarygodny i wpleciony jakby na siłę. Relacja między głównymi bohaterami
mnie nie przekonuje, nie ma pomiędzy nimi ani trochę chemii. Może to przez tak dużą różnicę wieku? Reżyser nie
dysponuje już chyba wieloma pomysłami, a jego najnowsze dzieła oceniam jako
przeciętne i zupełnie niewyróżniające się. Zabrakło mu tytułowej magii.
Warstwa artystyczna jak zwykle zachwyca pięknymi zdjęciami,
dobrze dopasowaną scenografią i barwnymi kostiumami. Twórcy dbają więc
wyjątkowo o oprawę, ale nie poświęcają wystarczająco czasu treści. Oko cieszą
ładne widoki, a w tle rozbrzmiewa znakomita ścieżka dźwiękowa. Utwory są
dynamiczne i żywe, nadają obrazowi charakteru i podkreślają jego walory
wizualne. Kiepską fabułę przez całej półtorej godziny próbuje maskować Colin
Firth. Dwoi i się troi, żeby wycisnąć jak najwięcej ze źle rozpisanej postaci.
Choć przemiana Stanley’a i jego nagła zmiana uczuć wydają się kompletnie
absurdalne, aktor, dzięki ogromnej charyzmie, potrafi wyjść cało z tego
występu. Jego usilne starania zostają nagrodzone, gdyż to właśnie on
nieustannie pozostaje w centrum uwagi i kradnie całe show nawet Emmie Stone.
Darzę ją ogromnym uznaniem i sympatią, niestety, w tej produkcji przykuwa uwagę
tylko urodą. Pomimo niewątpliwego uroku osobistego, pokazuje się od słabszej
strony i chwilami wprost irytuje. Wina w dużej mierze tkwi jednak w
scenariuszu, szkoda, że nie rozwinięto tak potencjalnie intrygującej bohaterki.
Myślę, że wierni miłośnicy Allena nie poczują się zawiedzeni
i dadzą się porwać w kolejną urokliwą podróż. Pozostałym zdecydowanie nie
polecam.
Ocena: 4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz