czwartek, 18 sierpnia 2016

Boska Florence (2016), czyli warto walczyć o marzenia?

tytuł oryginalny: Florence Foster Jenkins
reżyseria: Stephen Frears
scenariusz: Nicholas Martin
muzyka: Alexandre Desplat
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: biograficzny, komedia

Historia sopranistki-amatorki, która zyskała ogromną popularność swoimi recitalami i w 1944 roku podbiła nawet scenę Carnegie Hall, jest w Polsce znana chyba przede wszystkim ze spektaklu z Krystyną Jandą w roli głównej. Niestety, jak na razie nie miałam okazji go obejrzeć. Z ciekawością wybrałam się jednak na pokaz przedpremierowy filmu Stephena Frearsa.

Florence Foster Jenkins (Meryl Streep) z pomocą oddanego męża, St Claira Bayfielda (Hugh Grant) i wykorzystując odziedziczoną po ojcu fortunę, usilnie dąży do realizacji swojego największego marzenia. Kocha muzykę i pragnie zostać cenioną śpiewaczką operową. Zatrudnia nauczyciela i aspirującego pianistę (Simon Helberg), a wszyscy wraz z ukochanym na czele utwierdzają ją w przekonaniu, że ma cudowny, wręcz niespotykany talent. W rzeczywistości Florence zupełnie nie potrafi śpiewać. Pomimo to St Clair dokonuje heroicznych starań, by ukochana poczuła się spełniona i odniosła sukces.


Seans „Boskiej Florence” stanowi czystą przyjemność, a jednocześnie dogłębnie porusza i skłania do refleksji. To niezwykła opowieść o odwadze, łamaniu ograniczeń i samozaparciu. Mogłoby się wydawać, że tematyka jest już trochę oklepana, a twórcy nie zaoferują widzom nic nowego – wręcz przeciwnie. Film tętni życiem i energią, a w rękach reżysera „Królowej” i „Tajemnicy Filomeny” nabiera świeżości i ogromnego wdzięku. Zjawiskowa scenografia i kostiumy w połączeniu z łagodną muzyką nagrodzonego Oscarem Alexandre’a Desplat składają się na iście bajeczną oprawę artystyczną. Całość zdecydowanie angażuje emocjonalnie; chwilami bawi, a innym razem doprowadza niemal do łez. Podczas wielu scen widownia wybuchała także głośnym i entuzjastycznym śmiechem. Jako komedia dzieło sprawdza się więc znakomicie.


Pod względem fabularnym, niestety, dostajemy dokładnie to, czego możemy się spodziewać. Z jednym małym wyjątkiem. Zaskakująco barwnie i przejmująco ukazano bowiem relację Florence z mężem. Fascynujące studium dwóch uzupełniających się charakterów i skomplikowanej relacji między nimi. Z jednej strony szczera i nieco naiwna śpiewaczka, a z drugiej aktor, z pochodzenia arystokrata, który zrobi wszystko, żeby ją uszczęśliwić. Gotowy jest nawet zataić przed nią prawdę. Choć historia wydaje się zupełnie przewidywalna i czasem nawet schematyczna, śledzi się ją z zapartym tchem. Jest to zasługą nie tylko dopracowanej warstwy audiowizualnej i ciekawych portretów psychologicznych, ale również wyśmienitej gry aktorskiej całej obsady. Każdy pokazał się klasę i doskonale poradził sobie z powierzonym zadaniem.


Meryl Streep błyszczy i przyciąga uwagę jako Florence Foster Jenkins. Ma w sobie niespożytkowane pokłady radości i  pozytywnej energii, które aż biją z ekranu. Po raz kolejny udowadnia, że jest absolutną mistrzynią. Nie odbierając jej komplementów, muszę przyznać, że moje serce skradł jednak Hugh Grant. Moim zdaniem, zagrał jeszcze lepiej od Meryl i popisał się wyjątkową charyzmą. Okazał się chyba jeszcze bardziej szarmancki i czarujący niż zwykle, zadziwił mnie emocjonalnym wczuciem się w swoją postać. Spisał się po prostu przekonująco i naturalnie. Wyglądało, jakby wcielenie się w tę rolę przyszło mu z dużą lekkością. Cały czas nie mogę przestać myśleć o jego fantastycznym uśmiechu. Na drugim planie świetnie wypadł z kolei Simon Helberg, który stał się ważnym elementem komediowym produkcji. Sprawnie manewrował gestami, mimiką i głosem tak, że stworzył zabawnego, ale trochę banalnego bohatera. Dawno już nie widziałam tyle szczerości ze strony aktorów na ekranie.

„Boska Florence” nie jest arcydziełem kinematografii, ale to dobry i ujmujący film, która pozwala na chwilę oderwać się od codzienności. Polecam serdecznie.
Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz