reżyseria: Stephen Frears
scenariusz: Nicholas Martin
muzyka: Alexandre Desplat
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: biograficzny, komedia
Historia sopranistki-amatorki, która zyskała ogromną popularność
swoimi recitalami i w 1944 roku podbiła nawet scenę Carnegie Hall, jest w
Polsce znana chyba przede wszystkim ze spektaklu z Krystyną Jandą w roli
głównej. Niestety, jak na razie nie miałam okazji go obejrzeć. Z ciekawością wybrałam
się jednak na pokaz przedpremierowy filmu Stephena Frearsa.
Florence Foster Jenkins (Meryl Streep) z pomocą oddanego
męża, St Claira Bayfielda (Hugh Grant) i wykorzystując odziedziczoną po ojcu
fortunę, usilnie dąży do realizacji swojego największego marzenia. Kocha muzykę
i pragnie zostać cenioną śpiewaczką operową. Zatrudnia nauczyciela i
aspirującego pianistę (Simon Helberg), a wszyscy wraz z ukochanym na czele
utwierdzają ją w przekonaniu, że ma cudowny, wręcz niespotykany talent. W
rzeczywistości Florence zupełnie nie potrafi śpiewać. Pomimo to St Clair
dokonuje heroicznych starań, by ukochana poczuła się spełniona i odniosła
sukces.
Seans „Boskiej Florence” stanowi czystą przyjemność, a
jednocześnie dogłębnie porusza i skłania do refleksji. To niezwykła opowieść o
odwadze, łamaniu ograniczeń i samozaparciu. Mogłoby się wydawać, że tematyka
jest już trochę oklepana, a twórcy nie zaoferują widzom nic nowego – wręcz przeciwnie.
Film tętni życiem i energią, a w rękach reżysera „Królowej” i „Tajemnicy
Filomeny” nabiera świeżości i ogromnego wdzięku. Zjawiskowa scenografia i kostiumy
w połączeniu z łagodną muzyką nagrodzonego Oscarem Alexandre’a Desplat składają
się na iście bajeczną oprawę artystyczną. Całość zdecydowanie angażuje
emocjonalnie; chwilami bawi, a innym razem doprowadza niemal do łez. Podczas
wielu scen widownia wybuchała także głośnym i entuzjastycznym śmiechem. Jako
komedia dzieło sprawdza się więc znakomicie.
Pod względem fabularnym, niestety, dostajemy dokładnie
to, czego możemy się spodziewać. Z jednym małym wyjątkiem. Zaskakująco barwnie
i przejmująco ukazano bowiem relację Florence z mężem. Fascynujące studium
dwóch uzupełniających się charakterów i skomplikowanej relacji między nimi. Z
jednej strony szczera i nieco naiwna śpiewaczka, a z drugiej aktor, z
pochodzenia arystokrata, który zrobi wszystko, żeby ją uszczęśliwić. Gotowy
jest nawet zataić przed nią prawdę. Choć historia wydaje się zupełnie
przewidywalna i czasem nawet schematyczna, śledzi się ją z zapartym tchem. Jest
to zasługą nie tylko dopracowanej warstwy audiowizualnej i ciekawych portretów
psychologicznych, ale również wyśmienitej gry aktorskiej całej obsady. Każdy
pokazał się klasę i doskonale poradził sobie z powierzonym zadaniem.
Meryl Streep błyszczy i przyciąga uwagę jako Florence
Foster Jenkins. Ma w sobie niespożytkowane pokłady radości i pozytywnej energii, które aż biją z ekranu. Po
raz kolejny udowadnia, że jest absolutną mistrzynią. Nie odbierając jej
komplementów, muszę przyznać, że moje serce skradł jednak Hugh Grant. Moim
zdaniem, zagrał jeszcze lepiej od Meryl i popisał się wyjątkową charyzmą.
Okazał się chyba jeszcze bardziej szarmancki i czarujący niż zwykle, zadziwił
mnie emocjonalnym wczuciem się w swoją postać. Spisał się po prostu
przekonująco i naturalnie. Wyglądało, jakby wcielenie się w tę rolę przyszło mu
z dużą lekkością. Cały czas nie mogę przestać myśleć o jego fantastycznym
uśmiechu. Na drugim planie świetnie wypadł z kolei Simon Helberg, który stał
się ważnym elementem komediowym produkcji. Sprawnie manewrował gestami, mimiką
i głosem tak, że stworzył zabawnego, ale trochę banalnego bohatera. Dawno już nie
widziałam tyle szczerości ze strony aktorów na ekranie.
„Boska Florence” nie jest arcydziełem kinematografii, ale
to dobry i ujmujący film, która pozwala na chwilę oderwać się od codzienności.
Polecam serdecznie.
Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz