tytuł oryginalny: War Horse
reżyseria: Marianne Elliot, Tom Morris
na podstawie powieści Michaela Morpurgo
Po genialnym „Frankensteinie” z Benedictem Cumberbatchem
i Johnny’m Lee Millerem oraz porywającym „Koriolanie” z Tomem Hiddlestonem
miałam okazję wybrać się na kolejną retransmisję przedstawienia. Tym razem był
to „Czas wojny” w reżyserii Marianne Elliot i Toma Morrisa. Odnoszę wrażenie,
że w Polsce nie jest zbyt doceniony, a naprawdę warto zwrócić na niego uwagę.
Na szczególny zachwyt zasługuje doprowadzona do perfekcji oprawa audiowizualna.
Brytyjczyk Michael Morpurgo sam przyznaje, że pisząc „Czas
wojny” nie spodziewał się osiągnąć wielkiego sukcesu. Na pierwszy rzut oka
fabuła nie wydaje się bowiem oszałamiająca czy wyjątkowo odkrywcza. Narracja
poprowadzona z perspektywy konia, który trafia najpierw na farmę, a później na
wojnę, okazuje się zaś nieco ryzykownym pomysłem. Inscenizację wydanej w 1982 roku
powieści wystawiono w 2007 roku w Royal National Theatre w Londynie. Dzisiaj cieszy
się już ogromnym uznaniem i popularnością, idea przyjęła się nawet w różnych
krajach.
Rodzina Narracotów wiedzie sielskie życie w miasteczku
Devon. Wkrótce ojciec (Toby Sedgwick) pod wpływem emocji i
wypitych drinków za zawyżoną cenę nabywa pięknego źrebaka. Jego syn, Albert (Luke
Treadaway) szybko jako jedyny znajduje bliskie porozumienie
ze zwierzęciem i zaczyna się nim z poświęceniem zajmować. Na krótko przed
wybuchem I wojny światowej wyrośnięty już koń nazwany Joey trafia na front, aby
w ten sposób przysłużyć się ojczyźnie. Szesnastoletni chłopak nie może pogodzić
się ze stratą najbliższego przyjaciela i wyrusza w niebezpieczną podróż w celu
odszukania go i sprowadzenia do domu.
Najbardziej zachwycającą częścią spektaklu okazują się naturalnej
wielkości kukły zwierząt skonstruowane przez Handspring Puppet Company. Wiarygodne
wizerunki koni ukazano z ogromną dbałością o detale i precyzją. Każdy z nich
obsługują trzy osoby: dwie znajdują się ‘wewnątrz’ i poruszają kończynami, a
jedna manipuluje głową. Twórcy mówią, że wcale nie starali się ich ukrywać czy
maskować. Obecność dodatkowych osób na scenie nie przytłacza, a obraz nie nabiera
sztuczności. Po pewnym czasie ludzie w ogóle nie rzucają się w oczy, a rumaki wydają się wręcz żywe. Biegają, stają
dęba, rżą, ruszają uszami i ogonem – zupełnie jak prawdziwe. Tym, co czyni je
tak wyjątkowymi jest to, że ich emocje, szczególnie cierpienie i ból naprawdę poruszają
widza. To cudowne, że ruchami i dźwiękami z taką łatwością mogą przekazać całą tęsknotę,
smutek i poczucie nostalgii, jakie niemal na każdym kroku towarzyszą tej
historii.
Spektakl jest po prostu zjawiskowy i z pewnością jeszcze
na długo pozostanie mi w pamięci. Odnoszę wrażenie, że najsłabszym aspektem
okazuje się sama fabuła. Od początku do końca wydaje się przeraźliwie przewidywalna,
ale pomimo to potrafi poruszyć odbiorcę. Twórcy idą o krok dalej niż Michael
Morpurgo i ukazują losy Joey'a z różnych punktów widzenia. Żałuję tylko, że
główny bohater skrył się nieco w cieniu swojego kukiełkowego przyjaciela. Koń jest bardziej złożoną i rozbudowaną postacią niż on sam. Nie
wykorzystano danych możliwości, przez co młody Albert wydaje się niezwykle płaski
i jednowymiarowy. Dowiadujemy się o nim, niestety, niewiele, choć powinien
stanowić centrum i serce całej opowieści. Zaintrygowała mnie za to postać
niemieckiego kapitana, który z poświęceniem i troską opiekuje się końmi. Powoli na pierwszy plan wysuwa się, jak polski tytuł wskazuje, tematyka wojny. Świetnie przedstawiono tutaj jej
tragiczne skutki i konsekwencje.
Scenę z ruchomą podłogą zdobi bardzo ograniczona scenografia.
Nie ma tu żadnych krzeseł, które z kolei w „Koriolanie” stanowią całkiem istotny
element akcji. Tutaj pojawiają się tylko
pojedyncze obiekty, takie jak drzwi czy pług. O zmianie lokacji informuje nas
oświetlenie i ustawienie ludzi trzymających belki, które składają się na
ogrodzenie. Twórcy z użyciem skromnych środków kreują niesamowity i nieco melancholijny
klimat, który pozwala w przekonujący sposób przedstawić losy nietuzinkowej
przyjaźni. Ujawniają swój spryt i pomysłowość, zmyślnie wykorzystując dostępne
miejsce. Scena stanowi niekiedy plan dla nawet kilku różnych sytuacji, co nie zaburza
jednak odbioru całości. W tle przywieszono jakby fragment kartki wyrwanej z
notesu, na który wyświetla się projekcje, np. pędzących koni, czołgów i walących
się głazów. Warstwę artystyczną dopełnia mężczyzna, który śpiewa, czasem grając
na akordeonie lub a cappella z wtórującym mu chórem postaci. Czaruje i przepięknym
głosem snuje własne opowieści.
„Czas wojny” jest ciekawą opowieścią o sile odwagi,
wytrzymałości i nadziei. Wyśmienita realizacja i intrygujący pomysł sprawiają,
że prosta fabuła nabiera jeszcze więcej głębi. To z pewnością nie ostatnia
retransmisja sztuki, na jaką wybrałam się do kina. Bilety na „Króla Leara” już
zakupione!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz