piątek, 31 maja 2013

Gwiazd naszych wina - John Green

To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina.
William Szekspir, „Juliusz Cezar”


Wszystkie opinie na temat najnowszej powieści Johna Greena, które czytałam lub słyszałam były pozytywne. Bez wyjątku. Zaciekawiona, musiałam w końcu po nią sięgnąć i sama się przekonać, co takiego kryje się w tej niepozornej książce. „Gwiazd naszych wina” okazało się ciepłą i poruszającą opowieścią o młodych ludziach, skierowaną jednak nie tylko do nich.

Hazel Grace ma szesnaście lat i choruje na raka. Na co dzień towarzyszy jej aparat tlenowy, który umożliwia prawidłowe oddychanie. Nie uczęszcza do normalnej szkoły, niewiele wychodzi z domu. Spędza czas na czytaniu, najczęściej po raz kolejny swojej ulubionej książki i oglądaniu programów rozrywkowych. Pewnego dnia lekarz uznaje, że dziewczyna zapada w depresję i rodzice postanawiają wysłać ją na zajęcia grupy wsparcia. Skład nieustannie się zmienia, a członkowie są młodymi ludźmi na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Hazel szybko łapie pozytywny kontakt z Isaakiem, cierpiącym na rzadki nowotwór oczu. Na jednym ze spotkań poznaje też Augustusa Watersa, z którym znajduje niezwykłą nić porozumienia. Dzięki niemu, wyrusza nawet we wspaniałą podróż, która sprawi, że nic już nie będzie takie jak wcześniej.

„Gwiazd naszych wina” jest znakomitym i wyjątkowym pod każdym względem dziełem. John Green porusza w swojej książce trudny i niepokojący temat, jakim jest śmiertelna choroba. Przedstawia metody leczenia głównie w sposób fikcyjny, ale mimo to niezwykle wiarygodnie. Historia nie przytłacza, za to niezwykle wciąga, dzięki czemu powieść pochłania się jednym tchem. Nie jest to szablonowa i schematyczna historia miłosna, ten wątek zostaje zepchnięty raczej na drugi plan, ale kolorowa i oryginalna podróż w poszukiwaniu szczęścia. Najciekawszymi elementami są inteligentne rozmowy dwójki przyjaciół, które stają się źródłem mądrości życiowych. Nie ma tu wartkiej i trzymającej w napięciu akcji, ale elektryzująca fabuła i błyskotliwe przesłanie. Dla bohaterów rak nie jest klęską, która niszczy całe życie i uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Starają się w miarę  swoich sił pokonywać przeciwności losu, Augustus udowadnia także, że pomimo choroby można spełnić swoje największe marzenia. Książka wywołuje różnorodne emocje, dawki radości i smutki zostały doskonale wyważone. Styl pisania wydał mi się bardzo przystępny i przyjemny w odbiorze. Autor snuje nieobliczalną i cudowną opowieść o miłości, życiu, śmierci, zdrowiu i chorobie. Często dzieli się z czytelnikiem refleksjami filozoficznymi, niekiedy stosuje nawet ironię. Wzrusza, śmieszy, a przede wszystkim raduje serce.

Próbuję doszukać się tu jakiś wad, ale naprawdę nie jestem w stanie. „Gwiazd naszych wina” okazała się przejmująca i głęboko zapadła mi w pamięć. Green każdy szczegół dopracował do perfekcji i bez wątpienia stworzył piękne dzieło. Z chęcią sięgnę po inne książki jego autorstwa.

Siła tej powieści w dużej mierze tkwi również w fascynujących i wyrazistych postaciach. Główna bohaterka jest jednocześnie narratorem. Hazel początkowo rzadko wychodzi z domu, dużo wyleguje w łóżku, mało je i wiele myśli o śmierci. Stwierdza, że: Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania. Właściwie prawie wszystko nim jest). Pomimo ciężkiej sytuacji, niepewnych diagnoz i przyszłości, dziewczyna nigdy się nie załamuje. Pogrąża się jednak w głębokiej melancholii i coraz bardziej odizolowuje się od ludzi. Wie, że jej rodzicom też nie żyje się łatwo, mama stara się poświęcać córce cały swój czas i rezygnuje nawet z pracy. Daje jej jednak dużą swobodę i chce, aby wiodła, na ile to możliwe, normalne życie. Uczy, że można czerpać radość z nawet z błahych i z pozoru nic nie znaczących rzeczy. Grupy wsparcia stają się dla Hazel wybawieniem, przede wszystkim dlatego, że tam pierwszy raz spotyka Augustusa. Chłopak szybko zwraca na nią uwagę i oczarowuje swoją szczerością. Pod wpływem swoich relacji oboje ulegają stopniowej przemianie i zaczynają naprawdę cenić to, co mają. Wszystkie postaci wykreowane przez Greena okazały się namacalne i niemal prawdziwe. Są to zwykli, ale w jakiś sposób nieprzeciętni ludzie, którzy jak każdy mają w życiu lepsze i gorsze chwile. Pomimo niepowodzeń brną jednak naprzód i nie poddają się.

„Gwiazd naszych wina” to przejmująca i fantastyczna historia o sile miłości i przyjaźni. Jest to powieść uniwersalna i jestem przekonana, że każdy odnajdzie w niej coś dla siebie.
Ocena: 6/6

poniedziałek, 27 maja 2013

Mój TOP 5 ról Leonarda DiCaprio

1. Howard Hughes („Aviator”)

Moim zdaniem Leonardo DiCaprio największy popis swoich umiejętności aktorskich zaprezentował w filmie „Aviator”. Znakomicie podołał wymagającej roli i w fascynujący sposób odtworzył postać Howarda Hughes’a. Jest to miliarder, biznesmen, producent filmowy, konstruktor i pilot. Dzięki swojej wytrwałości i zawziętości, ustanowił światowy rekord prędkości - 567 km/h oraz wykonał etapowy lot dookoła świata. Charakterystyczne okazały się również jego liczne fobie, które DiCaprio świetnie sportretował. Występ w tej produkcji przyniósł mu nagrodę Złoty Glob i nominację do Oscara.

2. Arnie Grape („Co gryzie Gilberta Grape’a”)

DiCaprio to moim zdaniem jeden z najjaśniejszych punktów tego czarującego, acz zwyczajnego filmu. W wieku 19 lat zyskał swoją pierwszą nominację do Oscara za genialną rolę Arnie’go Grape’a, chorego umysłowo chłopca. Jego zachowanie, gesty i mimika twarzy są niesamowicie dopracowane, aktor doprowadził je niemal do perfekcji. Spisał się wyśmienicie i niezwykle przekonująco.

3. Calvin Candie („Django”)

Jeden z najbardziej niedocenionych występów Leonarda miał miejsce w najnowszym dziele Quentina Tarantino. Calvin Candie, bogaty właściciel ziemski, pojawia się dopiero w połowie filmu, ale to właśnie on kradnie uwagę widza. Ma nieograniczone możliwości, jest impulsywny, sprytny i błyskotliwy. DiCaprio sprawił, że jego bohater wydaje się przede wszystkim nieobliczalny i nieprzewidywalny, chwilami nawet lekko szalony. Nigdy do końca nie wiadomo, czego można się po nim spodziewać. 

4. Jay Gatsby („Wielki Gatsby”)

Nowy rok i kolejna wspaniała, chciałoby się powiedzieć, wielka kreacja. Postać Jay’a Gastby’ego początkowo okrywa zasłona tajemnicy, ujawnia się on jako opanowany i wpływowy gentelman. W miarę rozwoju akcji okazuje się skrywać znacznie więcej. Do swojego wyidealizowanego świata pragnie wciągnąć ukochaną, Daisy. Nie potrafi docenić tego, co ma, pragnie ciągle się rozwijać. DiCaprio fenomenalnie przedstawił nie tylko jego uparte dążenie do celu, ale także wielką wrażliwość, bezgraniczną wiarę w miłość idealną i sukces.

5. Billy Costigan („Infiltracja”)

Muszę przyznać, że mocno się wahałam, które z wcieleń powinno znaleźć się na piątym miejscu. Myślałam o rolach od „Pokoju Marvina” aż do „Wyspy Tajemnic”. Zdecydowałam się jednak na mniej ‘widowiskową’ od poprzednich z tego zestawienia, a mianowicie na Billy’ego Costigana z „Infiltracji”. DiCaprio zagrał młodego policjanta, który z powodu nieciekawych powiązań rodzinnych zostaje przymuszony do pracy jako tajny agent. Przenika do struktur mafijnych i udaje mu się zdobyć zaufanie samego Jacka Nicholsona. Leonardo stworzył ciekawą postać i doskonale poradził sobie z postawionym mu zadaniem. Jego bohater okazał się bardzo zdeterminowany i niejednoznaczny.

***
38- letni Leonardo DiCaprio nieustannie zachwyca i udowadnia, że formę ma cały czas na najwyższym poziomie. Ilość dobrych ról nie wydaje się jednak adekwatna do liczby statuetek, które zdobywa. Trzymajmy kciuki, żeby wreszcie ten zasłużony Oscar się do niego uśmiechnął :)

czwartek, 23 maja 2013

Broken Flowers (2005), czyli podróż w odcieniach różu

reżyseria: Jim Jarmusch
scenariusz: Jim Jarmusch
muzyka: Mulatu Astatke
produkcja: Francja, USA
gatunek: dramat, komedia

Do tej pory jedynym filmem Jima Jarmuscha, który widziałam był „Mystery Train”. Po seansie już wiedziałam, czego mogę się spodziewać po innych dziełach z dorobku tego reżysera  – nieskomplikowanej, ale jednocześnie nieszablonowej fabuły, wolno rozwijającej się akcji i doskonałej scenografii. To wszystko i jeszcze więcej dostałam w czasie seansu „Broken Flowers”. To fascynująca i bardzo interesująca produkcja.

Don Johnston (Bill Murray) zawsze stronił od wszelkich stałych związków. Pewnego dnia rzuca go aktualna narzeczona Sherry (Julie Delpy), a niedługo później mężczyzna otrzymuje tajemniczy list w różowej kopercie. W środku znajduje się informacja, że ma dziewiętnastoletniego syna, który będzie chciał się z nim spotkać. Nie ma podpisanego nadawcy, adresu, numeru kontaktowego. Początkowo zaniepokojony Don, za namową przyjaciela Winstona (Jeffrey Wright) postanawia rozwiązać zagadkę. Ustala listę potencjalnych kandydatek, które mogły wysłać list i być matką jego dziecka. W końcu wyrusza w podróż do swoich czterech byłych kochanek.


Tytuł filmu odnosi się pewnie do bukietów różowych kwiatów, które główny bohater wręcza byłym partnerkom. Reakcja każdej na spotkanie po latach jest zupełnie inna. Razem z Donem wyruszamy w tę podróż i również staramy się rozwikłać zagadkę listu. Jarmusch nie podaje rozwiązania na tacy, wodzi za nos zarówno Johnstona, jak i widza. Nieustannie odczuwa się tu aurę niepokoju i tajemnicy, wszystkie podejrzane kobiety wydają się coś ukrywać. „Broken Flowers” to intrygujące i wspaniale zrealizowane dzieło. Historia z pozoru ma prostą konstrukcję, ale została poprowadzona w niekonwencjonalny sposób. Akcja nie rozgrywa się dynamicznie, ale nie powoduje to znudzenia, wręcz przeciwnie – wzmaga ciekawość. Niektórzy mogą się czuć zawiedzeni finałem, ale do mnie przemówiło rozwiązanie zastosowane przez twórców. Fabuła staje się przez to bardziej wiarygodna, mimo to pozostaje wyjątkowa. Największym atutem tej produkcji okazują się realistyczne i długie ujęcia, tak charakterystyczne dla Jima.


Praca kamery jest genialna, dzięki niej czułam się jakbym naprawdę była częścią tej historii. Często patrzymy z perspektywy Dona, razem z nim obserwujemy i staramy się zrozumieć to, co dzieje się wokół. Może się to wydawać dziwne, ale chwilami miałam wrażenie, że wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z postaciami. Film mnie porwał, a jego klimat niesamowicie wciągnął, głównie dzięki temu nietuzinkowemu wykonaniu. Zaskakuje, zaciekawia i daje duże pole do interpretacji. Scenografia, jak na Jarmuscha przystało, jest drobiazgowo dopracowana. Twórcy w zgrabny sposób zawierają wiele często nieoczywistych elementów, które mogłyby ujawnić, która z kobiet jest matką syna Dona – różowe ubrania, maszyna do pisania, motocykl… Wszystko zapięte zostało na ostatni guzik i, co ważniejsze, jest pod kontrolą.


Gra aktorska okazała się bardzo dobra, choć nie wybitna. Bill Murray, który oczarował mnie swoim występem w „Między słowami” Sofii Coppoli, wcielił się w rolę Dona Johstona. Zagrał powściągliwie i z opanowaniem, podkreślając w ten sposób niezbyt interesujący charakter swojej postaci. Ma on własną firmę komputerową, ale w domu nie posiada komputera i nie potrafi z niego nawet korzystać. Gdy dowiaduje się, że jest ojcem nie zastanawia się nad tym szczegółowo. Najchętniej by zapomniał o tym incydencie i dalej prowadził swoje monotonne życie. Gdyby nie zaradność i umiejętność perswazji jego przyjaciela, prawdopodobnie w ogóle nie wybrałby się w podróż. Murray spisał się bardzo dobrze, ale w jego grze nie ma nic odkrywczego. Na ekranie pojawiają się też Sharon Stone, Jessica Lange, Frances Conroy i Tilda Swinton. Mimo krótkiej obecności okazują się kluczowe dla całej opowieści. Bohaterka Sharon jest wesoła i urocza, Jessiki – całkowicie pochłonięta ‘komunikacją ze zwierzętami’, Frances – rozdygotana i niepewna, a Tildy – rozgorączkowana i zdenerwowana. Wszystkie aktorki poradziły sobie wyśmienicie.

„Broken Flowers” okazała się niepospolitym i zajmującym kinem jarmuschowskim. Jestem przekonana, że do wszystkich on nie trafi, bo nie każdy lubi taki styl. Mnie jednak ujął, dlatego serdecznie polecam!
Ocena: 9/10

niedziela, 19 maja 2013

Wielki Gatsby (2013), czyli miłość idealna?

tytuł oryginalny: The Great Gatsby
reżyseria: Baz Luhrmann
scenariusz: Baz Luhrman, Craig Pearce
muzyka: Craig Armstrong
produkcja: USA, Australia
gatunek: melodramat

„Wielki Gatsby” to bez wątpienia jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Z nadzieją, choć niepewna czego się spodziewać wybrałam się do kina na seans 2D. Nie czytałam powieści Francisa Scotta Fitzegralda, więc nie mogę porównać filmu do książkowego oryginału. Wydaje mi się, że spojrzenie z tej perspektywy również okaże się ciekawe.

Nick Carraway (Tobey Maguire) osiedla się w skromnym domu na obrzeżach Nowego Jorku i rozpoczyna pracę na giełdzie. Pewnego dnia zostaje zaproszony do ogromnej rezydencji tajemniczego Jay’a Gatsby’ego (Leonardo DiCaprio) na cotygodniową, huczną imprezę. Nick odkrywa, że prawie nikt nie zna gospodarza, a na jego temat krążą liczne, często nieprawdopodobne plotki. Wkrótce Gatsby spotyka się z nim osobiście i dowiadują się więcej o sobie nawzajem. Jay, dzięki jego pomocy po raz pierwszy od kilku lat ma kontakt ze swoją dawną ukochaną Daisy (Carey Mulligan). Łączył ich niegdyś płomienny romans, nie mogli być jednak razem z powodu różnic klasowych. Mężczyzna pragnie rozpalić w niej dawne uczucie, przeszkodą okazuje się mąż dziewczyny (Joel Edgerton).


Jestem wręcz zachwycona najnowszym dziełem Baza Luhrmanna. „Wielki Gatsby” jest porywającą i niezwykle interesującą produkcją. Zdaję sobie sprawę, że jej wartość wynika z ogromnej siły powieści, na której się opiera. W najbliższym czasie na pewno sięgnę po książkę Fitzgeralda. Film jest porywający i dynamiczny, nie ma żadnych dłużyzn. Akcję poprowadzono w szczególnie pasjonujący sposób. Fabuła wciągnęła mnie od początku i oczarowała. Jej siła tkwi również w barwnych bohaterach i mądrym przesłaniu. Dzieło jest mistrzowsko zrealizowane i szczegółowo dopracowane.  Scenariusz okazał się genialny i błyskotliwy; zaskakuje i wywołuje wiele emocji. Wszystkie wydarzenia są spójne, a dialogi – brawurowe. Historia zaciekawia, zmusza do refleksji i pozostaje na długo w pamięci. Początkowo Nick Carraway snuje lekarzowi opowieść o swoim dawnym przyjacielu, Jay’u. Później zapisuje wspomnienia i wrażenia na kartkach. Losy Gatsby’ego i jego miłości do Daisy są tragiczne i smutne. Mężczyzna ma swoją własną wyidealizowaną wizję siebie i świata. Co tydzień organizuje wystawne przyjęcia, na które zjeżdża się niemal całe miasto. W jego posiadłości bawią się i tańczą do upadłego. Cel, jaki przyświeca bogaczowi, organizując je, jest jednak zupełnie inny.


Aktorstwo jest znakomite i na najwyższym poziomie. Leonardo DiCaprio, który wcielił się w rolę Jay’a Gatsby’ego, zagrał fenomenalnie. Potwierdził swój wielki kunszt i stworzył kolejną wybitną kreację. Jego bohater okazał się tajemniczy i nieprzewidywalny. Kreuje się na dystyngowanego dżentelmena, ukrywa nawet swoje dawne oblicze. Wydaje się jakby żył we własnym świecie, pogrąża się w marzeniach i pragnie je wszystkie zrealizować. Gatsby idealizuje Daisy, za wszelką cenę i nachalnie stara się urzeczywistnić swoją wizję miłości. Zachowuje się często niedojrzale i egoistycznie. Nie potrafi  docenić tego co ma, ale jednocześnie jest bardzo przywiązany do dóbr materialnych. DiCaprio ukazał te cechy doskonale i liczę, że wreszcie Oscar się do niego uśmiechnie.


Największym zaskoczeniem produkcji stał się jednak niepozorny Tobey Maguire w roli Nicka Carraway’a, bohatera jak i narratora opowieści. Poradził sobie wspaniale i zagrał naprawdę przekonująco. Udało mu się przedstawić ciekawość, zagubienie, ale i fascynację Nowym Jorkiem. Klimat miasta jednocześnie go pociąga i odpycha, wydaje mu się nieco baśniowy i nierealny. Gatsby zostaje jego przyjacielem i niekiedy nawet autorytetem. Nick podziwia go za bezgraniczną wiarę i nadzieję. Carey Mulligan okazała się doskonałym wyborem do roli Daisy. Jest urocza, wrażliwa, ale i niezdecydowana. Boi się drastycznych zmian i stara się unikać na konsekwencji swoich czynów. Z miłości do Jay’a nie potrafi porzucić swojego męża. Aktorka poradziła sobie z postawionym jej zadaniem i sprawiła, że bohaterka mimo wszystko nie irytuje swoim zachowaniem. Nieznany mi wcześniej Joel Edgerton również spisał się doskonale. Zagrał partnera Daisy, który nie jest jej wierny, a sam wierności od niej oczekuje. Czyżby szykowała się nominacja do Oscara? Trzymam kciuki.


„Wielki Gatsby” to zdumiewające i olśniewające widowisko. Twórcy doskonale ukazali przepych i luksus, w jakim pławią się najbogatsi. Film jest nieco kiczowaty i groteskowy, okazało się to jednak intrygującym zabiegiem artystycznym. Luhrmann świetnie stopniuje te dwa składniki, nie przesadza i nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku. Sprawia, że obraz staje się niezwykle wymowny i sugestywny. Zastosowanie wielu kontrastów także podkreśliło barwność i wyrazistość tego dzieła. Moim zdaniem forma nie przesłania treści, tylko uwypukla główną myśl i przesłanie. Twórcy pokazują, że trzeba dążyć do określonych celów, warto też mieć dużo nadziei i pokory. Nie można jednak narzucać innym swoich racji, trzeba uszanować ich decyzje. 


Kolejnym atutem jest wyśmienita ścieżka dźwiękowa, która pozostaje w pamięci długo po seansie. Połączenie klimatu jazzu lat 20-tych ubiegłego wieku i muzyki współczesnej wydaje się ryzykowne, ale w tym wypadku okazało się strzałem w dziesiątkę. Nowoczesne i mocne brzemienia, nawet hip-hop, podkreślają cudny charakter filmu i nadają mu pewną świeżość. Warto wyróżnić takie utwory jak: „Over The Love” Florence + The Machine, „Young and Beautiful” Lany del Rey, „Love is Blindness” Jacka White, „A Little Party Never Killed Nobody” Fergie + Q Tip + GoonRock, czy „Heart’s a Mess” Gotye. Właściwie cały soundtrack jest genialnie skomponowany. Scenografia I kostiumy zadziwiają swoją różnorodnością i kolorystyką. Trzeba wspomnieć, że była za nie odpowiedzialna żona Luhrmana, Catherine Martin. Spisała się znakomicie i stowrzyła wiele pięknych kreacji.

„Wielki Gatsby” to wciągająca opowieść oraz wielka uczta dla oka i ucha. Moim zdaniem to jeden z najlepszych filmów tego roku. Gorąco polecam, najlepiej w kinie!
Ocena: 9/10

czwartek, 16 maja 2013

Nostalgia anioła (2009), czyli przedsionek nieba

tytuł oryginalny: The Lovely Bones
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Fran Walsh, Peter Jackson, Philippa Boyens
muzyka: Brian Eno
produkcja: Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania
gatunek: fantasy

Piękny, melancholijny tytuł i ujmujący opis zaciekawił mnie już jakiś czas temu. Niedawno obejrzałam w końcu „Nostalgię anioła” i nie mogę wyjść ze zdumienia, jak twórcy mogli zmarnować taki potencjał! Film okazał się kolorowym do bólu obrazkiem z beznadziejnie ukazaną historią. Gdy przeglądam moje ostatnie oceny, mogę śmiało stwierdzić, że dawno nie czułam się tak rozczarowana po jakimś seansie. Ale zacznijmy od początku.

Susie Salmon (Saoirse Ronan) jest szczęśliwą i wesołą czternastolatką. Ma kochających rodziców (Mark Wahlberg i Rachel Weisz), siostrę i młodszego brata. Interesuje się fotografią, robienie zdjęć sprawia jej ogromną przyjemność i satysfakcję. Któregoś dnia w drodze ze szkoły zostaje brutalnie zamordowana przez swojego sąsiada (Stanley Tucci). Zawieszona pomiędzy niebem a Ziemią obserwuje to, co dzieje się po jej śmierci. Słyszy pogłoski na temat swojego zniknięcia, widzi cierpienie i nadzieję rodziny na swoje odnalezienie, przygląda się jak morderca zaciera ślady zbrodni. Nieudolność policji sprawia, że ojciec Susie sam postanawia odkryć tożsamość oprawcy i zemścić się. 


Pomysł wydaje się niezwykły i interesujący – zmarła nastolatka opowiada o swoim krótkim życiu, śmierci i tym, co dzieje się po niej. Fabuła z pozoru wygląda naprawdę intrygująco, jednak twórcy nie udźwignęli ciężaru całej historii. Przyglądając się dokładniej, okazuje się, że ten filmowy świat jest bardzo wyidealizowany, nie określam tego jednak jako wady. Najprawdopodobniej zamierzeniem Jacksona było ukazanie nadziei i dziecięcej radości Susie. Rozumiem i popieram, nie wiem z kolei, dlaczego swoją wizję zrealizował w tak oczywisty i przesiąknięty kiczem sposób. Trudną tematykę zupełnie przysłonił banalną i przerysowaną formą. Wpływa to negatywnie na odbiór dzieła i sprawia, że seans staje się nawet nużący. „Nostalgia anioła” to wyjątkowo niespójna i słaba produkcja. Zamiast mnie wzruszyć, wywołała raczej ironiczny śmiech. Akcja została poprowadzona w bardzo chaotyczny sposób, a wiele rozwiązań rozczarowuje. Chwilami miałam wrażenie, że oglądam zbitek zupełnie różnych scen, nie mających ze sobą nic wspólnego oprócz bohaterów (m.in. matka na plantacji, babcia sprzątająca mieszkanie). Zakończenie podkreśliło infantylność i mdły charakter tego filmu, jest nie odkrywcze i żenujące.


Scenariusz okazał się mierny, kilkakrotnie mnie zaskoczył, ale niestety negatywnie. Myślę, że twórcy poszli w złą stronę, sprawili, że produkcja stała się monotonna i nie odkrywcza. Niektóre wydarzenia są niezwykle absurdalne, szczególnie zakończenie wątku mordercy. [SPOILER] Lepiej byłoby nawet, gdyby go aresztowała policja. Innym przykładem jest Susie ciesząca się ze spotkania z innymi ofiarami swojego oprawcy w niebie - z czego tu się cieszyć?! [KONIEC SPOILERA] Kolejna wada to także denerwujący i jednowymiarowi bohaterowie. Czternastolatka wręcz zadziwia swoją naiwnością i głupotą. Nie wiem, czy to celowy zabieg - dziewczynka uosobieniem niewinności, ale mnie on zupełnie nie przekonuje.

Grę aktorską można określić jako bardzo przeciętną. Najbardziej wyróżnia się nominowany do Oscara za rolę sąsiada-oprawcy, Stanley Tucci. Nadał mu nieco głębi i sprawił, że stał się najciekawszą postacią w całym filmie. Mężczyzna skrywa wiele sekretów, po pewnym czasie zaczyna mieć nawet wątpliwości odnośnie swoich czynów. Potwierdza się to, co do tej pory sądziłam o Tucci’m – jest niebywałym mistrzem drugiego planu. Zagrał znakomicie i z małą dozą szaleństwa.


Saoirse Ronan jako Susie jest takim radosnym punktem skaczącym po ekranie, który na dobrą sprawę nie ma za wiele do powiedzenia. Spisała się całkiem przyzwoicie, choć oczekiwałam po niej nieco więcej. Miałam nadzieję, że ukaże wiarygodnie emocje bohaterki w tak trudnych chwilach. W tle pojawia się również zdenerwowany Mark Wahlberg jako szukający mordercy ojciec, rozdygotana Rachel Weisz jako matka, którą śmierć córki zupełnie przerasta oraz Susan Sarandon jako nieco zwariowana babcia.

„Nostalgia anioła” przypomina barwny i miejscami lukrowany obrazek, który poza urokliwą, choć tandetną szatą graficzną skrywa naprawdę niewiele. Winą o to obarczam twórców, którzy wypompowali całą magię z pierwotnego pomysłu. Miejsce, do którego trafia Susie po śmierci, ukazano w dziwny sposób. Mieni się ogromną paletą barw i dziewczynka może robić tam niemal wszystko, czego zapragnie. Nic nie zastąpi jej jednak rodzinnego domu i ciepła. Niekiedy efekty specjalne prezentują się bardzo sztucznie i często to właśnie one nadają kiczowatości dziełu. Nie przekonało mnie to jak ‘przedsionek nieba’ nakłada się na świat realny – niby oryginalny pomysł, ale zrealizowany bez polotu. Szczerze mówiąc na muzykę zupełnie nie zwróciłam uwagi.

„Nostalgia anioła” to monotonna, tandetna i nieporywająca opowiastka. Nie warto tracić czasu i sięgać po ten film. Stanowczo odradzam, niska nota zasłużona.
Ocena: 3/10

czwartek, 9 maja 2013

Folwark zwierzęcy (1999), czyli inteligentna satyra

Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.
Lord John Dahlberg-Acton

Władza absolutna wywołuje u człowieka rozpętanie najgorszych instynktów.
Andre Maurois

tytuł oryginalny: Animal Farm
reżyseria: John Stephenson
scenariusz: Alan Janes, Martyn Burke
muzyka: Richard Harvey
produkcja: USA
gatunek: dramat

„Folwark zwierzęcy” w reżyserii Johna Stephensona jest adaptacją wydanej w 1945 roku powieści George’a Orwella. To kontrowersyjna satyra ukazująca w pełnym świetle ustrój komunistyczny i konsekwencje, do których prowadzi. Pomysł okazuje się o tyle oryginalny, że główne role w filmie grają zwierzęta. Stają się intrygującymi alegoriami postaw i zachowań ludzkich.

Pan Jones (Pete Postlethwaite) zaniedbuje odziedziczone niegdyś gospodarstwo i popada w kłopoty finansowe. Coraz częściej wraca do domu pijany. Na farmie ma wiele różnych zwierząt, którymi wkrótce przestaje się zajmować. Nie karmi ich i nie zapewnia godziwych warunków do życia. Najstarsza świnia wzywa resztę mieszkańców folwarku do buntu. Zwierzęta jednoczą się, wypędzają Jonesa i jego żonę, a sami cieszą się wolnością. Postanawiają wprowadzić nowy porządek oparty na równouprawnieniu i idei dobra wspólnego. Na początku ustanawiają prawa i obowiązki, chcą wspólnymi siłami zapewnić sobie utrzymanie. Szybko władzę przejmują jednak najprzebieglejsze świnie, przywództwo obejmuje jedna z nich imieniem Napoleon. Stopniowo wprowadzają totalitaryzm, oczekują podporządkowania się wszystkich nowym zasadom. Zwierzęta muszą ciężko pracować, aby utrzymać siebie i zapewnić wygodną pozycję niepodzielnemu władcy.


 „Folwark zwierzęcy” to inspirująca i mądra produkcja. Jego konstrukcja jest dosyć prosta, ale to właśnie stanowi o jej wyjątkowości. Twórcom udało się w nieskomplikowany i jasny sposób zobrazować trudną tematykę. Film zawiera głębokie przesłanie, zmusza do przemyśleń i refleksji. W dużym stopniu nawiązuje do sytuacji, jakie mają miejsce na świecie władzy absolutnej – manipulacje, kłamstwa, kary za niepodporządkowanie się zasadom, przekształcanie prawa na własną korzyść, usuwanie osobników, które mogłyby stanowić zagrożenie dla władzy, media jako narzędzia służące propagowaniu reżimu. Cytatem, który najlepiej charakteryzuje ustrój wymyślony przez świnie, nazwany animalizmem, staje się jedna z zasad ich kodeksu: „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych.” Fabuła filmu jest interesująca i poruszająca, a nawet niepokojąca. Niestety, akcja nie buduje odpowiednio napięcia. Sądzę, że częściowo przyczynia się do tego brak dynamizmu w muzyce. Utwory stanowiące tło wydarzeń okazują się niewyraziste, a powinny być ważnym elementem w opowiadaniu całej historii.


Scenariusz chwilami zaskakuje, choć jego konstrukcja wydaje się dość przewidywalna. Opiera się bowiem na poszczególnych etapach wprowadzania totalitaryzmu – od wspaniałego planu wyzwolenia poprzez bunt, radość z odzyskania wolności, spór o władzę, aż do wprowadzenia rządów dyktatora. Ciekawie ukazuje, jak władza potrafi niszczyć od środka i sprawić, że ktoś staje się bezwzględny i brutalny. Momentami drażni sposób prowadzenia fabuły. Gdy wydaje się, że wydarzenie osiąga punkt kulminacyjny, nagle następuje zmiana tematu. Rozczarowuje też zakończenie, które łagodzi całą opowieść i nie uwypukla katastrofalnych skutków rewolucji. Sprawia, że wymowa dzieła nieco ulega zmianie, jakby niepokój towarzyszący seansowi gdzieś wyparował. W tego rodzaju obrazie łatwo jest przekroczyć granicę między wiarygodną opowieścią a bajką dla dzieci. Finał sprawił, że „Folwark zwierzęcy” na szczęście tylko zachwiał się na tej granicy. Sprawiedliwość dziejowa (przywrócenie dawnego ładu), której egzekutorem stała się natura, w życiu jednak rzadko ma miejsce.


Od strony technicznej produkcja została zrealizowana solidnie. W studiu animacji Jima Hensona specjalnie na jej potrzeby wykonano 14 sztucznych zwierząt. W filmie wystąpiło również 100 prawdziwych, które zostały wcześniej wytresowane. Dzięki dobrym, a jak na potrzeby telewizji, świetnym efektom specjalnym nie widać różnicy pomiędzy żywymi osobnikami a kukłami. Zwierzętom udzielili głosu doświadczeni aktorzy, m.in. Julia Ormond, Ian Holm, Kelsey Grammer, Patrick Stewart. Trudno tu opisać grę aktorską, ponieważ ludzie rzadko pojawiają się na ekranie, grają jednak dość przekonująco. W rolę Pana Jonesa wcielił się zmarły dwa lata temu, nominowany do Oscara za występ w „W imię ojca”, Pete Postlethwaite.

„Folwark zwierzęcy” to błyskotliwa, choć nieco schematyczna opowieść. Twórcy udowodniają, że w prosty sposób można przekazać bardzo wiele. Moim zdaniem, mimo wszystkich niedociągnięć, warto po ten film sięgnąć.
Ocena: 6/10

piątek, 3 maja 2013

Królewska Krew. Wieża Elfów - Michael J. Sullivan

„Królewska Krew. Wieża Elfów” to pierwszy i drugi tom „Odkryć Riyrii”, łotrzykowskiej serii fantasy autorstwa debiutanta, Michaela J. Sullivana. Tym, co na pierwszy rzut oka wyróżnia tę książkę od innych okazuje się objętość. Ma ona bowiem grubość aż 728 stron, na których historia zalicza zarówno wzloty, jak i upadki. Nie jest to genialna i wysublimowana powieść, ale naprawdę dobra i przyjemna rozrywka.

Przyjaciele, Hadrian Blackwater i Royce Melborn są znani jako duet Ryiria – sprawni i niebezpieczni złodzieje. Działają zazwyczaj nielegalnie i nie wahają się przed złamaniem prawa, gdy klienci ofiarują im sowite wynagrodzenie. Nie są jednak bezwzględnymi zabójcami, niekiedy zachowują się bardziej jak rycerze. Przypadkowo zostają uwikłani w misterny plan objęcia władzy. Oskarżeni o zabójstwo króla starają się pomóc prawowitemu następcy tronu i uratować jego siostrę przed śmiercią.

Pierwsza część swoją strukturą przypomina intrygę łotrzykowską, brakuje w niej jednak pomysłowości i ‘tego czegoś’, co przyciągnęłoby uwagę. Przyznam, że początki  były trudne – „Królewska Krew” dłużyła mi się niemiłosiernie. Raz, po raz odkładałam ją na półkę, ale uparłam się, że muszę ją wreszcie skończyć czytać. Ten tom zupełnie mnie nie porwał, traktuję go raczej jako przedsmak dla kolejnej opowieści. Akcja rozgrywa się wokół rodziny królewskiej – zabójstwa władcy, podróży Ryirii i księcia Alrica oraz tajemniczych poczynań jego siostry, Aristy. Fabuła jest monotonna i nieporywająca, zwroty akcji wydały mi się mierne i niespektakularne. Wydarzenia są raczej przewidywalne, a konwencja nie zadziwia i nie wywołuje praktycznie żadnych emocji. Dość szybko można się jednak utożsamić z głównymi bohaterami.

Gdy dotarłam do „Wieży Elfów”, okazało się, że może być już tylko lepiej. Drugim tomem Sullivan trafił do mnie w stu procentach! Brak tu typowych łotrzykowskich przygód, jest to fascynująca historia fantasy. Fabuła okazała się dynamiczna i naprawdę tajemnicza, absorbuje i zapada w pamięć. Pomimo tego, że akcja toczy się głównie w małej wiosce, zdumiewa i porusza wyobraźnię. Mamy tu dziwnego potwora, którego trzeba powstrzymać przed zgładzeniem mieszkańców. Ostatecznie, walka z nim stanowi także pretekst do odnalezienia spadkobiercy i przejęcia władzy. Intryga została sklecona mistrzowsko i okazała się dużym zaskoczeniem. Tom drugi zdumiewa, zaciekawia i nie pozwala się oderwać. Zabiera czytelnika w niesamowitą przygodę, w której nie ma miejsca na nudę.

Styl pisarski Sullivana jest raczej przystępny i dobry w odbiorze, jednak mam kilka uwag. Mnogość nazw miast, krain, imion naprawdę przytłacza i nie sposób ich wszystkich zapamiętać. Czasami ciężko się odnaleźć w gąszczu miejsc i postaci. Autor stara się opowiedzieć jak najwięcej o historii swojego świata, ale robi to w sposób nieco chaotyczny i niezbyt interesujący. W tym względzie nie sili się on na oryginalność, mamy tu sztandarowych przedstawicieli nurtu fantasy: królów, wojowników, elfy, krasnoludy, czarnoksiężników i nadzwyczajne stwory. Nie chcę tu jednak krytykować wykreowanych przez autora bohaterów, ponieważ to oni stanowią najbardziej intrygujący element tego dzieła.

Już na wstępie dostajemy dużą galę postaci, choć wydają się jeszcze jednowymiarowe. Początkowo, Royce i Hadrian nie zwracają uwagi, niby są przyjaciółmi, ale zachowują się dosyć sztucznie. Mam wrażenie, że pewne napięcie pomiędzy nimi pęka dopiero wraz z rozwojem akcji. Autor, poprzez czyny, a nie opisy, pokazuje jak bardzo się od siebie różnią. Royce to ten niższy, zwinny, szybki i sprytniejszy, a Hadrian – bardziej honorowy, opanowany, pomysłowy. Obaj świetnie walczą na miecze i potrafią się obronić. Później dowiadujemy się również nieco o ich pochodzeniu, co zwiększa apetyt na kolejne części. Duet złodziei łatwo można darzyć sympatią i nie sposób im nie kibicować. Ich przygody stają się motorem napędzającym całą akcję, dzięki temu książka w końcu potrafi wciągnąć.

Bardziej niezwykłe okazują się jednak postacie drugoplanowe. Każdy z nich jest barwny, a przede wszystkim niejednoznaczny. Moim zdaniem to największa zaleta tej powieści – bohaterów nie można łatwo sklasyfikować, określając, że jeden jest zły, a drugi dobry. Kierują się oni własnym intencjami, często zupełnie sprzecznymi ze sobą. Nie ma tu, więc oczywistego czarnego charakteru, wszyscy są w jakiś sposób fascynujący. Najbardziej złożonym wydaje się Esrahaddon, którego zamiarów nigdy nie da się do końca przewidzieć. W obu tomach czarnoksiężnik ukazał inne oblicza i chyba nikt nie jest pewien, jak wielką potęgą dysponuje i przeciw komu ją wykorzysta. Księżniczka Arista i Thrace, zdeterminowana dziewczyna z wioski Dahlgren to właściwie jedyne kobiece bohaterki, które odegrały znaczące role w tej powieści. Nie ma w niej również, jak to często bywa, płomiennego wątku miłosnego. „Odkryciom Ryirii” zdecydowanie wychodzi to na dobre.

Sullivan stworzył porządne i dość dopracowane powieści fantasy, po które warto sięgnąć. Kolokwialnie mówiąc: „szału nie ma”, ale przy „Wieży Elfów” bawiłam się naprawdę przednio.
Ocena: 4/6