poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Truman Show (1998), czyli iluzja prawdziwego życia

tytuł oryginalny: The Truman show
reżyseria: Peter Weir
scenariusz: Andrew Niccol
muzyka: Burkhard von Dallwitz, David Hirschfelder, Philip Glass
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia, sci-fi

W dzisiejszych czasach media towarzyszą nam na każdym kroku i stanowią już właściwie nieodłączną część życia niemal każdego człowieka. Stanowią istotne źródło informacji, zapewniają dobrą rozrywkę i jednocześnie pozwalają oderwać się od codziennych spraw. Dają mnóstwo możliwości, ale mogą także nieść ze sobą negatywne konsekwencje. „Truman show” pozwala nam spojrzeć na telewizję z zupełnie innej perspektywy.

Truman Burbank (Jim Carrey) wiedzie przeciętne i pomyślne życie w urokliwym nadmorskim miasteczku. Jest raczej szczęśliwy, ma kochającą żonę Meryl (Laura Linney), zadowalającą pracę i właściwie wszystko, czego może zapragnąć. Mężczyzna nieświadomie odgrywa główną rolę w początkowo eksperymentalnym projekcie, a teraz już emitowanym 24 godziny na dobę i na żywo serialu telewizyjnym. Projekt nadzoruje reżyser Christof (Ed Harris), który decyduje o tym, kogo spotka bohater lub jaka zapanuje pogoda w miasteczku. W pewnym momencie Truman wyczuwa jednak podstęp i zaczyna dociekać prawdy.


Wiele filmów porusza tematykę mediów, które manipulują odbiorcą i stają się przydatnym narzędziem w rękach wpływowych osób. Ogólną dostępność, popularność i nachalność przekazu telewizyjnego świetnie oddaje np. trylogia „Igrzyska śmierci”. Prezydent zmusza wszystkich mieszkańców do śledzenia brutalnych zmagań na arenie, które mają na celu zastraszenie i utrzymanie jego autorytetu. W „Truman Show” twórcy nie stosują brutalności i sugestywnych obrazów, żeby przekazać istotne przesłanie. Przez dłuższy czas stawiają widza w pozycji osoby, która z zaangażowaniem śledzi losy Burbanka. Nie pozbawiają nas złudzeń na temat serialu, umieszczając wiele nic nieznaczących scen i nie unikając nawet chwilowych dłużyzn. Skłaniają w ten sposób do refleksji i zadziwiają, dlaczego właściwie aż tyle osób z taką fascynacją ogląda tę monotonną produkcję telewizyjną. Akcja zaczyna się przecież rozkręcać dopiero, gdy postać odkrywa misterne kłamstwo.


Twórcy trafnie obrazują różnorodne aspekty mediów, które sprawiają, że cieszą się coraz większą popularnością. Nie wyciągają wniosków wprost, zmuszają obiorcę do samodzielnego zastanowienia się nad sytuacją. Wybrali wyśmienity pomysł, który stanowi dobry pretekst do ukazania potęgi nowoczesnych technologii. „Truman Show” ukazuje telewizję jako pochłaniającą przyjemność, która jest jednak zupełnie pusta i pozbawiona głębszego sensu. Umożliwia chwilowe oderwanie się od przytłaczającej rzeczywistości i okazuje się wyjątkowo uzależniająca. Choć widzowie pozornie kibicują Trumanowi, traktują go naprawdę jako niewiele znaczące narzędzie do własnej rozrywki. Pragnąc odsunąć od siebie obecne problemy i zmartwienia, niektórzy wolą zagłębić się w wyimaginowany świat, w którym wszystko staje się prostsze. Boją się utraty kontroli i niepewnej przyszłości, dlatego tak bardzo lubią oglądać dłużące się seriale, które przez długi czas zapewnią im relaks. Ograniczają się i zamiast własnym, żyją cudzym życiem.


Najbardziej przerażająca jest jednak błoga nieświadomość i beztroska, w jakiej egzystuje tytułowy bohater. Gdy dowiaduje się prawdy, jego dotychczasowy światopogląd i sens życia legną w gruzach. Prosta linia fabularna zaczyna się komplikować i okazuje się coraz bardziej pasjonująca. Wraz z każdym widzem programu, z niemal zapartym tchem obserwujemy walkę Trumana z narzuconym mu losem, a później z samym sobą. Mogłoby się wydawać, że w rękach kogoś takiego jak Christopher Nolan z nieoszałamiającego filmu powstałoby genialne i monumentalne dzieło. Odnoszę wrażenie, że straciłoby ono jednak tym samym na pewnej dozie wiarygodności i oryginalnym wyrazie. Prostota przemawia bowiem najbardziej bezpośrednio i dosadnie. Skromna forma i dość surowa stylistyka wydają się zatem w tym wypadku idealne, choć bez wątpienia odbierają artyzmu oprawie wizualnej. Niezbyt wyrazistym zdjęciom towarzyszy odpowiednio dopasowana, choć niewarta zapamiętania ścieżka dźwiękowa.


Jim Carrey, który zasłynął jako świetny, choć nieco irytujący aktor komediowy, skorzystał z okazji, żeby zaprezentować się z zupełnie strony. W „Truman Show” sięgnął po kreację dramatyczną, w której z łatwością się odnalazł. Nie dał znakomitego popisu kunsztu aktorskiego, ale zagrał bardzo solidnie i precyzyjnie. Sprawił, że nie można mu odmówić wszechstronności i zasłużył na Złotego Globa. Doskonale ukazał determinację i rozpaczliwy już później wysiłek postaci w celu odzyskania należnej mu wolności. Na ekranie partneruje mu doświadczony Ed Harris, którego oprócz Złotym Globem odznaczono także nominacją do Oscara. Wyróżnienia okazują się dość mocno przesadzone, gdyż aktor nie popisał się żadnymi zaskakującymi umiejętnościami. Jego występ nie przykuwa uwagi, wydaje mi się, że nie miał tutaj dużego pola do popisu i dlatego pozostał w cieniu Carrey’a.

„Truman Show” to intrygujący i pełen melancholii obraz, który nie pozostawia widza obojętnym. Serdecznie polecam, choć nie jest to kino wybitne.
Ocena: 7/10

środa, 23 kwietnia 2014

Mój TOP 10 ulubionych animacji

1. Ruchomy Zamek Hauru / Hauru no ugoku shiro (2004)
- pomysłowa i fascynująca historia, genialna animacja

2. Fantastyczny Pan Lis / Fantastic Mr. Fox (2009)
- świetna animacja i postacie, zabawna fabuła

3. Megamocny / Megamind (2010)
- nieszablonowe postacie, niespodziewany rozwój akcji, dobry humor

4. Sintel (2010)
- duży ładunek emocjonalny, piękna animacja, inspirująca historia

5. Katedra (2002)
- olśniewające efekty, cudowna muzyka, dopracowana warstwa artystyczna

6. Gnijąca panna młoda / Corpse Bride (2005)
- niepowtarzalny klimat, precyzyjnie wykonane postacie, znakomita animacja poklatkowa i muzyka

7. Jak wytresować smoka / How to Train Your Dragon (2010)
- niezwykły pomysł, zabawni bohaterowie, wciągający scenariusz

8. Shrek (2001) & Shrek 2 (2004)
- wyborne poczucie humoru, zaskakująca historia

9. Król lew / The Lion King (1994)
- porywająca i emocjonująca opowieść, wspaniała animacja

10. Gdzie jest Nemo? / Finding Nemo (2003)
- błyskotliwe dialogi, niezapomniane wrażenia

wtorek, 22 kwietnia 2014

Drugie urodziny bloga

Dzisiaj oprócz Dnia Ziemi z radością obchodzę także drugą rocznicę założenia przeze mnie bloga. Spontaniczny pomysł okazał się genialną motywacją do pisania, a blog stał się niewyczerpanym źródłem satysfakcji. Pierwszy opublikowany wpis odnosił się do „Nietykalnych, czytam go teraz z dużym sentymentem. Sama się dziwię, gdy widzę jak mój styl zmienił się od tego czasu aż do teraz. Choć bywały trudne chwile i dopadała mnie monotonia, mogę śmiało stwierdzić, że uwielbiam dzielić się z Wami moimi refleksjami. Do wytrwania w tym postanowieniu zachęciły mnie także rosnące statystyki, obserwatorzy oraz miłe komentarze, za które serdecznie wszystkim dziękuję. Cieszę się, że zaczęłam także oglądać więcej filmów i sięgać do różnorodnych gatunków. Dwa razy śledziłam na żywo uroczystość wręczenia Oscarów i na pewno zrobię to po raz kolejny. Ostatnio staram się chodzić nawet na retransmisje brytyjskich spektakli teatralnych, które na razie oczarowały mnie dwukrotnie (Frankenstein i Koriolan). Najbardziej lubię recenzować filmy, ale od czasu do czasu staram się też wyrazić opinie o książkach. Dużo przyjemności sprawia mi tworzenie różnych przeglądów i zestawień. Opublikowałam w sumie 205 postów i mam nadzieję, że ta liczba będzie wciąż wzrastać.

Z okazji urodzin mojego bloga życzę Wam wszystkim niezapomnianych filmowych przeżyć i mocnych wrażeń przy czytaniu książek!

czwartek, 17 kwietnia 2014

Koriolan - National Theatre

tytuł oryginalny: Coriolanus
reżyseria: Josie Rourke
na podstawie sztuki Williama Szekspira

Pomysł oglądania sztuki teatralnej w kinie wydaje się zaskakujący i nieco absurdalny. Występom aktorów na żywo, tuż przed oczami widzów towarzyszy przecież niezwykła i nieporównywalna z niczym innym atmosfera. Co zatem dzieje się ze wszystkimi emocjami, gdy zamiast sceny mamy przed sobą ogromny ekran? Moim zdaniem, dzięki temu można jeszcze lepiej skupić się na treści i zwrócić uwagę na każdy szczegół. Nie trzeba się bać, że przegapi się coś istotnego. Różne ujęcia z kamer, zbliżenia, no i w tym wypadku tłumaczenie dialogów sprawia, że przeżycia stają się intensywniejsze i z pewnością niezapomniane.

Gdy w styczniu tego roku wybrałam się na znakomite przedstawienie pt. „Frankenstein” oparte na klasycznej powieści Mary Shelly, nie spodziewałam się, że będę miała kolejną okazję na podobne doświadczenie. Zachwyciła mnie interpretacja, warstwa artystyczna oraz gra aktorska Benedicta Cumberbatcha i Johna Lee Millera. Zachęcona obecnością nazwiska Toma Hiddlestona i Marka Gatissa w obsadzie, niedawno postanowiłam zobaczyć również „Koriolana”. Jest to inscenizacja tragedii Williama Szekspira, datowanej na 1607 rok.


Akcja ma miejsce w Rzymie, w którym powstają liczne zamieszki z powodu odebrania obywatelom zapasów zboża. Pomimo usilnych starań o uspokojenie tłumu przez Meneniusza Agryppę (Mark Gatiss), o złą sytuację obwinia się wybitnego przywódcę i dzielnego wojownika, Kajusza Marcjusza (Tom Hiddleston). Przepełnia go duma, wywyższa się, zachowuje się arogancko i z pogardą wobec ludu. Na wieść, że Wolskowie szykują się do walki wyrusza on do Corioles. Pomimo początkowo nieskutecznego szturmu i wycieńczenia, w końcu wraz z wojskiem podbija miasto. Marcjusz i jego odwieczny wróg, Tullus Aufidiusz (Hadley Fraser) spotykają się po raz kolejny bezpośrednio w boju. Starcie kończy się jednak, gdy żołnierze Wolskiego dowódcy wyciągają go z pola bitwy. Za wykazanie się ogromną odwagą, Kajusz otrzymuje przydomek Koriolan. Wkrótce ulega namowom matki, Woluminy (Deborah Findlay) i ubiega się o posadę kanclerza. Jego przemądrzałość i porywczość, podstępność trybunów oraz zmienność i niechęć ludu doprowadzają do konfliktu w senacie. Koriolan zostaje potępiony i skazany na banicję za zdradę Rzymu.


„Koriolan” stanowi fenomenalny spektakl emocji oraz przejmujące studium ludzkich postaw i charakterów. Fabuła okazuje się nader interesująca i pełna zaskakujących rozwiązań. Dialogi są skomplikowane i dosadne, a wszystko przyprawiono szczyptą komizmu, którego zabrakło u Szekspira. Wraz z rozwojem wydarzeń napięcie rośnie, a atmosfera staje się coraz gęstsza. Josie Rourke skupia się w dużej mierze na przedstawieniu ciekawej relacji między wymagającą matką a zarozumiałym synem. Ich rozmowy i próby nawiązania porozumienia okazują się wyjątkowo interesujące i śledzi się je z zapartym tchem. Obraz jest błyskotliwy i niezwykle sugestywny, dzięki czemu oddziałuje głęboko na emocje widza.


Akcja rozgrywa się na niewielkiej, kwadratowej scenie, wokół której z trzech stron zgromadzono publiczność. Scenografia jest skromna w użytych środkach i ogranicza się właściwie tylko do wymalowanego graffiti muru, drabiny i krzeseł. Aktorzy, którzy nie grają w danej scenie siedzą w cieniu, a wszystkie światła kierują się w centrum rozgrywającego się właśnie wydarzenia. Ograniczenia, które stawia reżyserka powodują, że cała uwaga kieruje się ku postaciom. Co dziwne, nie brakuje tu wcale pięknych dekoracji i wypieszczonej warstwy wizualnej, wręcz przeciwnie. Minimalizm i prostota formy ujawniają geniusz twórców i pokazują, że nie potrzeba wiele, żeby stworzyć wyśmienite dzieło. Kostiumy niekoniecznie odwzorowują realia epoki, co okazuje się w pewien sposób nowatorskim i intrygującym zabiegiem. Panie przechadzają się w szpilkach i czasem nawet zwykłych sukienkach, a niektórzy panowie noszą bluzy. Niektóre elementy oprawy wizualnej kontrastują więc silnie z dialogami. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby opowiedzieć naprawdę przekonującą i pasjonującą historię. Należy zwrócić uwagę na doskonałą charakteryzację, dzięki której liczne blizny i krwawe rany na ciele Marcjusza wyglądają tak prawdziwie. Ostra i elektryzująca muzyka pojawia się rzadko, jedynie pomiędzy kolejnymi sekwencjami wydarzeń. W tle panuje raczej cisza, która nadaje specyficzny klimat. Dopiero na koniec rozbrzmiewa pełna żalu pieśń.


Po seansie nie mam żadnych wątpliwości odnośnie wielkiego talentu aktorskiego, jakim dysponuje Tom Hiddleston. Brytyjczyk zagrał Koriolana z klasą i popisał się niewiarygodną charyzmą. W jednej chwili udało mu się ukazać ogrom różnych emocji, z łatwością przechodził od gniewnego krzyku w zadziwiające opanowanie. Każdy gest i słowo dopracował niemal do perfekcji, co sprawia, że wydaje się przekonujący i wiarygodny. W jednej scenie oczy powoli, coraz bardziej zachodzą mu łzami, a jego postawa ulega całkowitej zmianie. Wykreował nietuzinkowego i trudnego bohatera, który na pewno zapadnie mi na długo w pamięci. Oglądanie, jak ktoś tak głęboko wczuwa się w odgrywaną rolę jest fascynującym przeżyciem. Obok Hiddlestona warto wyróżnić także wyrazistą Deborah Findlay jako Woluminę. Kobieta wprost promienieje energią na scenie i okazuje się naprawdę ekspresyjna. Świetnie odwzorowuje uczucia swojej postaci i zachowuje się pewnie na deskach teatru. Cała obsada spisała się brawurowo i w niej właśnie tkwi siła całej sztuki.


Kulturalna wizytówka Londynu, National Theatre stanowi jedną z najważniejszych scen na świecie. Rolę pierwszego dyrektora artystycznego pełnił szanowany reżyser i słynny aktor, sir Laurence Olivier. Pierwsza premiera odbyła się już w 1963 roku i był to „Hamlet” z Peter’em O’Toole’m. Repertuar oferuje głównie inscenizacje dzieł Williama Szekspira. Do tej pory przygotowano ponad 800 premier, a w jednym sezonie organizuje się nawet tysiąc przedstawień. Z pewnością wybiorę się jeszcze na kolejne retransmisje spektakli. Liczę, że uda mi się zobaczyć „Audiencję”, „Czas wojny” i „Króla Leara”.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Hannibal (2013) - sezon 1 i 2, czyli krwawa rozgrywka


Hannibal Lecter przez lata wykształcił sobie miano postaci niemal kultowej i osławionej. Nakręcono już wiele filmów, w których różni aktorzy starali się stworzyć niezapomniane wizerunki psychopatycznego mordercy i kanibala. W historii kinematografii na stałe zapisał się niewątpliwie występ Anthony’ego Hopkinsa. Bryan Fuller postanowił spojrzeć na wszystko z jeszcze innej perspektywy i przedstawić własną wizję, co zaowocowało jak do tej pory w dwa sezony serialu „Hannibal”.

Will Graham (Hugh Dancy) odchodzi z FBI z powodu załamania nerwowego i zostaje wykładowcą kryminalistyki na akademii policyjnej. Dysponuje nieograniczoną wyobraźnią i zdolnością wczucia się w umysł każdego, nawet psychopaty i zabójcy. Potrafi w myślach odtworzyć ich zbrodnie i dojść do wielu istotnych wniosków. Gdy dochodzi do serii brutalnych morderstw, w których ofiary zostają pozbawione narządów wewnętrznych, prowadzący sprawę Jack Crawford (Laurence Fishburne) proponuje Willowi posadę w charakterze niezależnego konsultanta FBI. Do współpracy przydziela mu wybitnego psychologa i entuzjastę sztuki gotowania dr Hannibala Lectera (Mads Mikkelsen), który ma pomóc mu utrzymać równowagę i spokój.


„Hannibal” to znakomite i absolutnie przejmujące dzieło. Tym, co decyduje o jego ogromnym sukcesie jest bez wątpienia wyśmienity i niepokojący klimat. Twórcy korzystają z licznych kontrastów, zestawiając ze sobą finezję i grację oaz brutalność i przemoc. Konsekwentnie i z rozmysłem budują napięcie, z każdym odcinkiem ono wzrasta. Stosują ostrą i jakby mechaniczną, upiorną ścieżkę dźwiękową oraz utwory z muzyki klasycznej, które w nowatorski sposób podkreślają tematykę. Atmosfera wydaje się naprawdę gęsta, również dzięki perfekcyjnym kadrom i pięknym, artystycznym zdjęciom. Montaż oraz efekty specjalnie robią wrażenie i splatają ze sobą wszystkie wątki. Serial przeznaczony jest dla odpornych odbiorców o mocnych nerwach, którzy nie brzydzą się i są w stanie znieść wiele makabrycznych scen. Pomysłowość i fantazja twórców nie zna bowiem granic. Wciąż prześcigają się najwyraźniej w wymyślaniu coraz to dziwniejszych i okropniejszych zbrodni, które sprawcy traktują często jak osobiste dzieło sztuki.


Po „Hannibala” sięgnęłam właściwie głównie z powodu dłuższej przerwy w emisji „Supernatural”. Muszę przyznać, że na początku miałam poważne wątpliwości, czy tematyka będzie mi odpowiadać. W końcu ciekawość i żądza wrażeń przezwyciężyły jednak wahanie. Po pierwszych dwóch odcinkach zastanawiałam się do czego tak naprawdę zmierza cała akcja. Will od razu rozpracowuje bowiem przestępstwa i bez większego śledztwa odnajduje sprawcę. Wydawało mi się, że przez dar, którym dysponuje fabułę pozbawiono sensu i zmarnowano ogromny potencjał kryminalny. Później moja opinia gwałtownie uległa zmianie, zwróciłam uwagę na szczegóły i zadziwił mnie rozwój wydarzeń. Po trzecim epizodzie całkowicie porwała mnie już ta mroczna i intrygująca opowieść. Czas każdego odcinka jest maksymalnie wykorzystany i nie ma w nim miejsca na jakiekolwiek dłużyzny. Dzięki temu po seansie, nie towarzyszy uczucie niedosytu, choć apetyt na kolejne tylko rośnie.


Mads Mikkelsen już ze względu na swoją specyficzną urodę, idealnie pasuje do roli dr Hannibala Lectera. Jego najważniejsza cecha to nieprzewidywalność, gdyż nie można się domyśleć, jaki następnie wykona ruch. Pod maską opanowanego dżentelmena i wykształconego człowieka z klasą, kryje się prawdziwe oblicze mężczyzny, który wywyższa się nad innych i ceni jedynie własne pragnienia. Wiedziony ciekawością i brakiem jakichkolwiek zahamowań, stara się za wszelką cenę dążyć do swoich celów. Uwielbia mieć kontrolę nad sytuacją i manipulować ludźmi dookoła. Celebruje cały proces przygotowywania posiłku, który stanowi istotny i charakterystyczny element każdego odcinka. Mikkelsen wykorzystał sprawdzony wzór na psychopatę i za radą samego Hopkinsa, zagrał go jak normalną osobę. Stworzył wokół siebie wyczuwalną aurę tajemniczości i niepokoju. Hannibal jest chłodny i poważny, traktuje wszystkich z charakterystyczną dozą wyniosłości. Sieje grozę i wywołuje strach czasem nawet u widza. Pomimo swojej powściągliwej postawy bije od niego bezwzględność i brutalność. Zapamiętam to jako naprawdę elektryzujący występ.


Co zaskakujące, najciekawszym bohaterem całego serialu nie okazuje się przerażający Hannibal, ale spostrzegawczy Will Graham. Bryan Fuller podjął niezwykle trafną, choć ryzykowną decyzję, wysuwając na pierwszy plan tę pozornie jednowymiarową, ale w rzeczywistości iście fascynującą postać. Na przestrzeni odcinków zmienia się i ewoluuje, dzięki czemu widz dowiaduje się o nim coraz więcej. Hugh Dancy zagrał wybitnie i zasłużył na duże uznanie. Świetnie ukazał wahania nastrojów, zimne opanowanie i niestabilność mężczyzny. Potrafił zagrać zarówno powściągliwie, unikając wzroku innych ludzi i kryjąc się w sobie, jak i z charyzmą, wyzwalając ukryte instynkty. Ujawnił szeroką gamę emocji, od wycofania i spokoju, poprzez strach, determinację, desperację aż do gniewu i porywów szaleństwa. Aktor przede wszystkim doskonale panuje nad swoim bohaterem, dzięki czemu okazuje się niesamowicie przekonujący i wiarygodny.


„Hannibal” bezpośrednio wpływa na widza i wywołuje w nim wiele różnorodnych emocji. Czasem może on nie być do końca przygotowany na to, co ujrzy na ekranie. Źródłem największych sprzeczności szybko okazuje się oczywiście postać samego dr Lectera, którego intencje pozostają nieoczywiste. Wzbudza zarówno zainteresowanie, jak i pogardę. Serial pochłania uwagę i wręcz nie pozwala się oderwać. Umożliwia bliższe poznanie bohaterów, którzy są wyjątkowo złożonymi osobowościami. Fabuła skupia się na niebezpiecznej rozgrywce dwóch błyskotliwych umysłów. Pasjonujące historie splatają się ze sobą i składają się w jedną dość spójną całość. Dawno nie zyskałam tylu wrażeń i liczę, że każdy kolejny seans okaże się równie pasjonującym przeżyciem. Niekonwencjonalność fabuły, dopracowana warstwa audiowizualna, stylowa estetyka i nietuzinkowy nastrój sprawiają, że dzieło jest wspaniałe i solidnie zrealizowane.

„Hannibala” polecam jedynie osobom o wytrzymałym i szukającym silnych emocji. Ja się nie zawiodłam i z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki.
Ocena: 9/10

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Grand Budapest Hotel (2014), czyli przepych, maniery i elegancja

tytuł oryginalny: The Grand Budapest Hotel
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson
muzyka: Alexandre Desplat
produkcja: Niemcy, USA
gatunek: dramat, komedia

Istnieją tacy reżyserzy, których twórczość można z łatwością rozpoznać. Każdy z nich przez lata wykształcił swój oryginalny styl, który stanowi już jego znak charakterystyczny, a nawet wizytówkę. W filmach wiele elementów się powtarza i występuje w nich podobna, niezawodna już obsada. Warstwa wizualna jest dopracowana do perfekcji, a fabuła przeplata najistotniejsze dla danej osoby motywy. Oprócz m.in. króla surrealizmu, czyli Emira Kusturicy, miłośnika groteski – Tima Burtona czy pełnego wrażliwości Xaviera Dolana powinniśmy zwrócić uwagę na Wesa Andersona.

Pan Gustave H. (Ralph Fiennes) pełni funkcję zarządcy okrytego sławą, wytwornego hotelu, który znajduje się we wschodniej Europie w fikcyjnym państwie Zubrowka. Potrafi świetnie dogodzić gościom, cieszy się dużą renomą i zaufaniem. Cechują go wzorowe zachowanie, słabość do mocnych perfum i kobiet w starszym wieku, które z chęcią odwdzięczają mu się za wszelkie usługi. Gdy w tajemniczych okolicznościach umiera Madame D. (Tilda Swinton), mężczyzna dziedziczy po niej bezcenny obraz. Przejąć całą rodzinną fortunę pragnie jednak chciwy syn kobiety, Dmitri Desgoffe-und-Taxis (Adrien Brody). Nie cofnie się on przed niczym, żeby pozbyć się konkurenta i odzyskać dzieło sztuki. Pan Gustave wraz ze swoim wiernym podwładnym Zero Moustafą (Tony Revolori) próbuje wyjść cało z wielkiej afery.


Wes Anderson jest niewątpliwie wyjątkowym i godnym uwagi twórcą. Nieograniczona wyobraźnia i pomysłowość wciąż sprawiają, że jego dzieła wyróżniają się na tle innych. Błyskotliwe historie, specyficzne poczucie humoru i barwna scenografia wywołują cudowny, nietuzinkowy klimat. Wszystkie elementy doskonale ze sobą współgrają, dzięki czemu każdy film stanowi piękną bajkę, choć niekoniecznie dla dzieci. W odznaczonym Srebrnym Niedźwiedziem „Grand Budapest Hotel” reżyser już od pierwszych minut wciąga nas do swojego wspaniałego, nieco wyimaginowanego świata i szykuje niezapomnianą podróż. Stopniowo odkrywa kolejne warstwy całej opowieści i  wprowadza coraz głębiej w sam środek akcji. W dość ryzykowny, ale i zaskakująco zręczny sposób przeplata ze sobą kilka narracji. Cofa się coraz bardziej w przeszłość, nie gubiąc po drodze jednak sensu i wątków. Choć nie lubię retrospekcji i wolę gdy wydarzenia dzieją się ‘tu i teraz’, pomimo początkowych wątpliwości, dałam się uwieść jego talentowi.


„Grand Budapest Hotel” stanowi idealną definicję wyśmienitego stylu Andersona. Jest to wręcz esencja najlepszych cech i aspektów jego twórczości. Osiągnął bowiem najlepszą formę od czasu genialnego „Fantastycznego Pana Lisa”. Udało mu się uniknąć przerostu formy nad treścią, który spowodował wcześniej, że „Moonrise Kingdom” stało się tylko kolorową wydmuszką. Skupia się teraz bardziej na fabule, nie popada jednak w schematyczność. Stosuje wyszukane rozwiązania i nie boi się niespodziewanych zwrotów akcji. Łączy teoretycznie sprzeczne ze sobą elementy i zręcznie manipuluje nastrojem widza. Pozwala mu się śmiać i cieszyć, chwilę później potrafi go przestraszyć, by jeszcze później doprowadzić do prawdziwej ekscytacji. Tworzy mieszankę wielu gatunków, dlatego każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Nie waha się nadać dziełu ogólnego zarysu komediowego, gdzieniegdzie dodaje szczyptę dramatu i erotyki, by w końcu zaserwować makabryczne sceny rodem z thrillera czy horroru.


Twórca traktuje wszystko nieco z przymrużeniem oka, dzięki czemu bez problemu przeplata tragiczne wydarzenia z  istną farsą. Dobrym przykładem jest strzelanina w hotelu, która z groźnej pogoni przekształca się w zupełnie niedorzeczny pojedynek. Historia stanowi tak naprawdę jeden wielki absurd, który udaje pewne głębsze idee. W ten sposób Wes nas hipnotyzuje, serwuje porządną dawkę adrenaliny i zapewnia emocjonujące przeżycia. Bawi swoim czarnym humorem i groteską, sięga także po ironię i ogromny przepych. Spójna i wartka akcja powodują, że treść okazuje się niezwykle bogata i składna. Nie ma tu banałów, ckliwości czy oklepanych motywów. Liczy się przecież głównie oryginalność i silne oddziaływanie na odbiorcę. Dopieszczona pod każdym względem produkcja wydaje się wręcz przepisem na niezapomnianą ucztę kinomana. Jest interesująca i olśniewająca wizualnie, więc może sprostać wymaganiom nawet najbardziej wybrednych osób.


Anderson zaangażował zaufaną obsadę, z którą współpracował już przy wielu projektach. Ilość znanych nazwisk znacznie się jednak rozrosła i prezentuje się naprawdę imponująco. Wybitni aktorzy pojawiają się tutaj często tylko w kilku epizodach, ale pomimo to mają do wykorzystania ogromne pole do popisu. Najwidoczniej, pomimo ponoć niewielkich gaż i skromnych ról, po prostu lubią u niego grać. Niektórzy prezentują się z zupełnie innej strony niż zazwyczaj i dzięki temu ich występy zapadają w pamięć. Nie do poznania, mocno ucharakteryzowana Tilda Swinton wcieliła się w rolę starszej i bogatej damy, która wprost uwielbia odwiedzać tytułowy hotel, a przede wszystkim spędzać czas z jego właścicielem. Bill Murray, który zazwyczaj wydaje się jakby obojętny i trochę nieświadomy tego, co się dzieje wokół niego na ekranie, tym razem okazał się wyjątkowo ‘obecny’. Siła całej produkcji tkwi w dużej mierze właśnie w gali fascynujących i niepowtarzalnych bohaterów. Niesamowite, że w krótkim czasie poznajemy tak wiele różnorodnych osobowości, z których każda potrafi przykuć uwagę.


Na czele zjawiskowej obsady stoi ekspresyjny Ralph Fiennes, który zadziwia zarówno talentem dramatycznym, jak i komediowym. Popisał się również ogromnym wyczuciem i charyzmą. Pan Gustave nigdy nie zapomina o nienagannych manierach i jest perfekcjonistą. Nie wie, co to przegrana, z wdziękiem oraz klasą stara się wyjść z każdej sytuacji. Tony Revolori świetnie pasuje do roli lojalnego boy’a hotelowego, który nieustannie wspiera pana Gustave’a i pomaga mu z dużym poświeceniem. Jego powściągliwa i oszczędna w środkach wyrazu gra aktorska sprawiły, że poradził sobie naprawdę przekonująco. Na drugim planie błyszczą także: Edward Norton, Jude Law, Harvey Keitel, (tym razem nieirytująca) Saoirse Ronan, F. Murray Abraham, Jeff Goldblum, Jason Schwartzman, Owen Wilson, Tom Wilkinson i Mathieu Almaric, a postrach sieje Willem Dafoe.


Problem w tego rodzaju artystycznym kinie tkwi często w jego jednowymiarowym charakterze. „Grand Budapest Hotel” przypomina jednak pięknie przyrządzony deser z cukierni Mendla, który pod kolorowym i urokliwym opakowaniem kryje w sobie równie znakomitą zawartość. Forma nie przysłania więc tutaj najistotniejszego, czyli samej opowieści. Już na wstępie twórcy dostają ode mnie pięć gwiazdek za szczegółową oprawę, która kolejny raz zachwyca. Na ekranie panuje harmonia i pewna symetria, które nadają rangę arcydzieła wielu kadrom. Zdjęcia okazują się nienowatorskie, ale genialnie rozplanowane koncepcyjnie i po prostu oszałamiające. Gama niezliczonych barw, eleganckie wnętrza i rozkoszne dekoracje nadają filmowi niejednolity charakter. Scenografia i kostiumy składają się na cudne tło i są fenomenalnie dopasowane. Z oddali oczarowuje nas trochę szalona muzyka Alexandre’a Desplata. Utwory napędzają całą akcję i perfekcyjnie się w nią wpasowują.

„Grand Budapest Hotel” to sukces kinematografii i dzieło kompletne. Warto obejrzeć samemu i docenić ogromny kunszt Andersona.
Ocena: 9/10

czwartek, 3 kwietnia 2014

#8 Wiosenny stosik filmowy 2014


Filmy od góry:
1. „Sugar Man”
2. „Obywatel Kane”
3. Kolekcja „Najlepsze filmy”:
„Bez przebaczenia”
„Lot nad kukułczym gniazdem”
„Tańczący z wilkami”
„Amadeusz”
„Ben Hur” – wydanie jubileuszowe
Płyta bonusowa – 2 filmy dokumentalne:
„Tales from the Warner Bros. Lotę
„The Warner Bros. Lot Tour”
4. Kolekcja „Ojciec Chrzestny I, II i III” + uzupełnienie
5. kolekcja „Vicky Christina Barcelona” – film z książką i płyta CD z muzyką