piątek, 29 listopada 2013

21 gramów (2003), czyli ciężar duszy

tytuł oryginalny: 21 grams
reżyseria: Alejandro González Iñárritu
scenariusz: Guillermo Arriaga
muzyka: Gustavo Santaolalla
produkcja: USA
gatunek: dramat, kryminał, thriller

Losy kilku nieznajomych przeplatają się przez jedno nieoczekiwane i katastrofalne w skutkach wydarzenie, później dochodzi do wspólnego spotkania. Wydaje mi się to jednym z najbardziej ogranych, ale jednocześnie dającym duże pole do popisu motywem filmowym. Najtrudniejsze jest stworzenie fascynującej historii, która urzeknie widza i zapadnie mu na długo w pamięci.  Alejandro González Iñárritu stara się, choć nie po raz pierwszy, to zadanie zrealizować w „21 gramach”.

Matematyk i profesor college’u Paul (Sean Penn) jest śmiertelnie chory i czeka na przeszczep serca. Jego żona Mary (Charlotte Gainsbourg) ma ciągłą nadzieję na dziecko, które może mieć tylko dzięki sztucznemu zapłodnieniu. Cristina Peck (Naomi Watts) niegdyś borykająca się z problemami narkotykowymi, wychowuje szczęśliwie dwie córki. Jack Jordan (Benicio Del Toro), były skazaniec i awanturnik, odnajduje spokój i oparcie w Bogu. Mieszka skromnie z żoną Marianne (Melissa Leo) i dwójką dzieci. Nieoczekiwany wypadek łączy trzy obce rodziny, poddaje je próbie i zmienia ich życie na zawsze.  


W 2000 roku Christopher Nolan udowodnił, że radykalna zmiana kolejności wydarzeń i całkowite zaburzenie chronologii może sprawić, że film nabierze większej wartości. Jego „Memento” rozgrywa się bowiem od tyłu i kryje w sobie zaskakujące zwroty akcji. Reżyser „21 gramów” poszedł jeszcze o krok dalej i podjął większe ryzyko. Poukładał wszystkie sceny w dokładnie przemyślany, ale niechronologiczny sposób. Na początku trudno jest się odnaleźć i odkryć właściwą kolejność, ale wraz z upływem czasu można zrozumieć powiązania trzech wątków. Dzieło ma na celu nie tylko podkreślenie wpływu pojedynczych wydarzeń i każdej decyzji na nasze życie, stanowi przede wszystkim intymne portrety trójki głównych bohaterów. Stopniowo poznajemy ich charakter i osobowość, obserwujemy przemiany za sprawą trudnych wydarzeń i ciężaru odpowiedzialności na ich barkach.


Za tytułowe 21 gramów uważa się ciężar duszy, które ponoć ubywa z ciała zmarłego. Motyw śmierci i nieuchronnego losu towarzyszy każdej postaci. Opowieść dotyka ciężkich i istotnych tematów: miłości, wiary, lęku i poczucia winy. Nie jest jednak wyjątkowo oryginalna, niektóre sytuacje wydają się bardzo przewidywalne i ograne. Nie wiem, czy wyróżniałaby się, gdyby nie znakomity sposób jej przedstawienia. Nietuzinkowy montaż sprzyja dynamicznym przeskokom czasowym, które nie byłyby prawdopodobnie przeze mnie zaakceptowane przy uporządkowanym rozwoju wydarzeń. Akcja rozgrywa się w niejednostajnym tempie, dzięki czemu film nie wydaje się nużący. Iñárritu ujawnia spektrum uczuć: od strachu, przez rozpacz, nadzieję i zwątpienie. Ukazuje dotkliwe przeżycia człowieka z niezwykłą dosadnością i siłą. Jest bystrym i spostrzegawczym obserwatorem, który pragnie się dzielić swoimi życiowymi spostrzeżeniami z innymi.


Sukces produkcja zawdzięcza także wybitnej obsadzie, która stworzyła intrygujące i złożone kreacje. Najbardziej warto zwrócić uwagę na brawurowego Benicio del Toro, który wcielił się w rolę Jacka Jordana. Mężczyzna ma trudną przeszłość, teraz jest przesadnie, wręcz fanatycznie religijny i pozornie szczęśliwy. Jeden wypadek burzy jego chwiejne, choć poukładane na nowo życie. Aktor wykazał się dużą ekspresyjnością i wrażliwością, dzięki czemu spisał się tak przekonująco. Naomi Watts jako Cristina Peck zachwyciła mnie swoją charyzmą i niebywałym wyczuciem. Kobieta nieudolnie próbuje poradzić sobie z tragedią, która spadła na jej rodzinę. Świetnie potrafiła ukazać wszelkie emocje, poradziła sobie nawet w sytuacjach dramatycznych. Sean Penn zagrał śmiertelnie chorego, Paula Riversa z charakterystyczną dla siebie dozą uroku i lekkiej nonszalancji, które jednak nie przesłoniły jego talentu. Zaliczył solidny i godny zapamiętania występ.


Nie znając lub przeceniając swoje możliwości można bardzo łatwo popaść w schematyczność i monotonię. Usilne próby nadania dziełu głębszego sensu wprowadzają niekiedy nawet przesyt, a pozornie inteligentne myśli stają się banalne i niedorzeczne.  Na szczęście, twórcy „21 gramów”  podążają w zupełnie innym kierunku, co świadczy o ich ogromnej dojrzałości i świadomości. Nie silą się na zbędne filozofowanie i nachalne głoszenie podniosłych prawd życiowych. Nie przekazują niczego wprost , nie oferują oczywistego przesłania. Wnioski powinniśmy wyciągać raczej z zachowań i postaw bohaterów w różnych etapach życia. Takie obserwacje i skupienie prowadzi bowiem do naprawdę inspirujących przemyśleń. Seans nie pozostawia widza obojętnym i okazuje się dobrą zachętą do zadumy i refleksji.


„21 gramów” nie prezentuje oszałamiającej oprawy artystycznej, dominuje tu raczej surowość i prostota formy. Zdjęcia są w jasnej i szarej kolorystyce, nie brakuje tu jednak wyrazistych odcieni. Scenografia i kostiumy wydają się stanowić jedynie dodatek, który wręcz nie powinien się wyróżniać. Kamera porusza się sprawnie i opanowanie, dzięki czemu uniknięto chaotycznych ujęć.  Coraz bardziej przekonuje mnie kręcenie z ręki, może dlatego, że nie rzuca się w oczy. Odnoszę wrażenie, że produkcja zyskałaby jeszcze więcej, dzięki zgrabnie skomponowanej ścieżce dźwiękowej. Użycie  skromnych środków wyrazu i nietuzinkowego montażu sprawia, że film okazuje się niezwykle zmysłowy i przejmujący. Postacie nieustannie pozostają w pewnego rodzaju emocjonalnym napięciu, pełne nadziei, ale niepewne o swoją przyszłość. Wpływa to także bezpośrednio na odbiorcę i wywołuje nieco melancholijny klimat.

„21 gramów” to błyskotliwe i nieszablonowe kino skłaniające do przemyśleń. Polecam nie tylko widzom ambitnym.
Ocena: 8/10

wtorek, 19 listopada 2013

Mój TOP 10 odcinków Doktora Who (2005)

1. Silence in the Library / Forest of the Dead

Doktor i Donna Noble trafiają do największej biblioteki we Wszechświecie, która jest podejrzanie opustoszała. Fabuła skupia się wokół pewnej dziewczynki i niezwykłej zagadki zniknięcia wszystkich mieszkańców z planety. Pierwszy raz pojawia się także River Song, której los w dziwny sposób łączy się z Doktorem. Wciągająca historia, nieszablonowe miejsce akcji i wspaniały klimat sprawiają, że te odcinki to prawdziwa kwintesencja tego brytyjskiego serialu.

2. Blink

Niewielka rola Doktora i Marthy Jones, za to główna debiutującej dopiero Carey Mulligan powoduje, że ta opowieść zupełnie odbiega od wszelkich schematów. Twórcy pokazują, że tak naprawdę nie potrzeba wiele, aby wystraszyć i wzbudzić lęk. Posągi płaczących aniołów poruszają się bowiem, tylko gdy się nie patrzy. Nietuzinkowy pomysł na scenariusz, zmiana konwencji i mroczny nastrój urozmaicają cały seans. Plus stanowi uniwersalność tego odcinka, można go obejrzeć, właściwie nie znając wcześniej „Doktora Who”.

3. The Impossible Astronaut / Day of The Moon

Świetny dowód na to, że Steven Moffat uwielbia trzymać widza w niepewności i niepokoju. Już na początku serwuje nieoczekiwany zwrot akcji i długo nie chce ujawnić, jak właściwie do tego doszło. Doktor, Amy, Rory i River stanowią grupę zgranych przyjaciół, a oglądnie ich na ekranie to czysta przyjemność. Ich wróg okazuje się ciekawie przemyślany i niezapomniany. Są to dwa genialne, wyjątkowo pasjonujące i emocjonujące odcinki z gościnnym udziałem Marka Shepparda.

4. Midnight

Akcja rozgrywa się w samolocie, którego pasażerowie uporczywie starają się walczyć o przetrwanie w obliczu grożącego im niebezpieczeństwa. W inspirujący sposób widać, ile człowiek jest w stanie zrobić, aby ocalić własne życie i do czego gotów się posunąć. Oszczędność w środkach i znakomita gra aktorska pozwalają jeszcze lepiej zgłębić zakątki ludzkiej psychiki. Twórcy udowadniają, ile strachu może wywołać stwór wcielający się w ludzi i powtarzający ich własne słowa, a później mówiący je z wyprzedzeniem.

5. The Empty Child / The Doctor Dances

Pierwszy sezon nie zachwyca ani wybitnymi scenariuszami, ani zjawiskowymi efektami specjalnymi. Zdecydowanie nie można mu jednak odmówić specyficznego klimatu i humoru, które stały się nieodłącznymi elementami serialu. Doktor i Rose Tyler napotykają chłopca w masce gazowej, który ciągle szuka swojej mamy. Misterna tajemnica, zaskakujący rozwój wydarzeń i całkiem logiczne rozwiązania fabularne, nie należy również zapominać o pierwszym spotkaniu z czarującym kapitanem Jack’iem Harkness’em.

6. The Stolen Earth / Journey’s End

W tych odcinkach powracają niemal wszyscy dobrzy przyjaciele, którzy zawsze wspierali Doktora w trudnych chwilach. Mamy tu nie tylko Rose, Marthę, Donnę, Jacka, ale także Mickey’ego czy Jackie. Władcy czasu towarzyszy jednak cały czas nieco melancholijny nastrój i przeczucie nieuchronnej klęski. Doskonały pomysł na połączenie wielu wątków prowadzi do ciekawych w skutkach konfrontacji bohaterów. Opowieść okazuje się fascynująca i pełna nostalgii.

7. Gridlock

Różne stworzenia tkwią nawet przez kilkadziesiąt lat pod ziemią w niekończącym się, powietrznym korku z nadzieją na lepsze życie. Martha zostaje ‘uprowadzona’ i Doktor za wszelką cenę próbuje odszukać ją w jednym z wielu stojących pojazdów. Znakomita wizja, którą twórcom udało się przekształcić w interesujący i spójny odcinek, który stanowi idealną rozrywkę i prowadzi do zadziwiających wniosków. Nic nie jest bowiem takie jak się z pozoru wydaje, a problem mieszkańców planety tkwi jeszcze głębiej.

8. Eleventh Hour

Pierwsze kroki Matta Smitha, Karen Gillan I Arthura Darvilla, czyli „Doktor Who” po renowacji z zupełnie nowym podejściem i Moffatem na stanowisku głównego scenarzysty. Od tego czasu brakuje nieco uroku czterech pierwszych sezonów, ale czuć także nowe, bardziej sprawne rozwiązania fabularne i poprawę strony wizualnej. W tym odcinku tytułowy bohater uczy się i odkrywa uroki bycia nowym sobą. Stanowi to miłą, przyjemną odmianę po dobrych, ale smutnych poprzednich przygodach.

9. The Girl in the Fireplace

Doktor, Rose i Mickey trafiają na statek kosmiczny, z którego można przedostać się do XVIII-wiecznej Francji. Poznaje tam Madame de Pompadour i próbuje ocalić ją od dziwnych postaci z innego wymiaru. Połączenie dwóch zupełnie różnych i odległych czasoprzestrzeni okazuje się  oryginalną i trafną koncepcją. Nie brakuje tu też charakterystycznego poczucia humoru czy kilku wyjątkowo absurdalnych sytuacji.

10. The Waters of Mars

Władca czasu powoli pogrąża się w samotności i smutku, co udziela się także w odcinkach poprzedzających finał czwartego sezonu. Zdruzgotany po ciężkich przejściach i rozstaniach pragnie oderwać się na chwilę od otaczającego świata i wybiera się na Marsa. Przypadkowo trafia do bazy ziemskich astronautów, którzy akurat tego dnia mają zginąć. Ta historia wydaje się kompletna i zajmująca, chwilami zmusza nawet do refleksji. Warto zwrócić uwagę na solidną realizację i stronę wizualną. 

piątek, 15 listopada 2013

Wałęsa. Człowiek z nadziei (2013), czyli na przekór przeciwnościom

reżyseria: Andrzej Wajda
scenariusz: Janusz Głowacki
muzyka: Paweł Mykietyn
produkcja: Polska
gatunek: biograficzny, dramat

Polskie kino zalicza w ostatnich latach zarówno wzloty, za sprawą: „Dziewczyny z szafy” czy „Chce się żyć”, jak i upadki, dzięki produkowanym na większą skalę ‘superprodukcjom’ pokroju „Bitwy pod Wiedniem”. Odnoszę wrażenie, że twórcy często nie są nawet świadomi swoich ograniczonych możliwości. Niekiedy pomimo wielu przeszkód i braku dobrego pomysłu na fabułę, aspiruję do stworzenia olśniewającego widowiska. Andrzej Wajda zmierzył się niedawno z biografią, „Wałęsa. Człowiek z nadziei”.

Akcja rozpoczyna się w grudniu 1970 roku. Partia narzuca odgórnie podwyżki cen żywności, milicja masowo aresztuje występujących robotników. Jednym z protestujących i sprzeciwiających się zarządzeniom jest Lech Wałęsa (Robert Więckiewicz), prosty elektryk pracujący od lat w Stoczni Gdańskiej. Na co dzień zarabia na utrzymanie swojej żony Danuty (Agnieszka Grochowska) i dzieci. Wkrótce zaczyna aktywnie angażować się w tworzenie wolnych związków zawodowych, strajkuje, stara się nakłonić władze do ustępstw i spełnienia żądań ludności. Powoduje to kolejne tłumienia buntu, aresztowania i zwolnienia z pracy. W sierpniu 1980 roku Wałęsa staje na czele strajku stoczniowców.


Andrzej Wajda w swoim najnowszym filmie przedstawia niemal nieskazitelny i wyidealizowany wizerunek Lecha Wałęsy. Wydaje się, że składa w ten sposób hołd jego dokonaniom i sukcesom. Na każdym kroku podkreśla odwagę, chęć niesienia pomocy, sprzeciw wobec niesprawiedliwości i pewność siebie głównego bohatera. Współpracownicy i przyjaciele niemal o wszystko muszą się go pytać, jakby nie dysponowali własnym zdaniem i  inicjatywami. Pod warstwą lukru i grubą zasłoną dymu papierosowego kryje się bowiem historia ciekawego człowieka. Takie ukazanie otoczenia i wywyższanie ułatwia zwrócenie uwagi na istotną rolę, jaką wtedy pełnił. Scenariusz skupia się nie tylko na życiu politycznym i pracy, porusza również relacje rodzinne panujące w jego domu. Ograniczenia czasowe spowodowały zapewne, że wiele aspektów zostało poruszonych bardzo pobieżnie i zbyt szybko.


Zwykle nie lubię retrospekcji przytaczanych przez jedną z postaci, wolę, gdy akcja rozgrywa się w danej chwili. Zaskakująco, w „Wałęsie” niemal zupełnie mi to nie przeszkadzało. Klamrą spinającą ukazywane epizody jest bowiem wywiad, który z pomocą tłumacza przeprowadza włoska dziennikarka Oriana Fallaci (Maria Rosaria Omaggio). Wcześniej do tej roli brano pod uwagę Monicę Bellucci, ale nie sprostano jej warunkom finansowym. Kobieta odkrywa robotnika-aktywistę z nieco innej strony i pozwala go lepiej zrozumieć. Pomimo wszystko wydarzenia z jego życia wydają się niespójnie i w niekonsekwentny sposób ukazane. Dużą wadą okazują się szybkie przeskoki w czasie i miejscach, a także niekiedy zupełne odbieganie od poruszanego przed chwilą tematu. Takie niezgrabne i nieprofesjonalne zabiegi wywołują lekki chaos na ekranie. Mam wrażenie, jakby twórcy sami nie do końca wiedzieli, co i w jaki sposób chcą osiągnąć. Nie doprowadzili jednak do porażki, bo pomimo moich zarzutów film jest naprawdę niezły.


Reżyser pragnął prawdopodobnie nadać swojej produkcji też pewną formę dokumentu. Zastosował w tym celu dość ryzykowny, moim zdaniem, efekt kręcenia z ręki. Nie przepadam za tym, uważam, że nie zawsze się to sprawdza, a często niezwykle irytuje. Przypominam sobie, że na dłuższą metę całkowicie zaakceptowałam takie podejście chyba tylko w „Melancholii”. W „Wałęsie” w teorii idea może brzmieć całkiem zachęcająco, ale w praktyce prezentuje się niezbyt przekonująco. Wygląda to tak, jakby dać przypadkowej osobie kamerę i po prostu wrzucić ją w tłum. W niektórych scenach rzeczywiście to jedyny sposób na realistyczne ujęcie sytuacji, ale zwykle prezentuje się niewprawnie. W rozmowie dwóch stojących niemal nieruchomo osób niemiłosiernie trzęsąca się kamera nagle gwałtownie przeskakuje na ich nogi, wydaje się wręcz jakby ktoś nie potrafił jej poprawnie utrzymać. Twórcy mogą się tłumaczyć, że mieli zamiar ukazać dane wydarzenie z perspektywy przypadkowego obserwatora, do mnie i tak to w tym wypadku nie trafia.


Fabuła przeplata się z faktycznymi filmikami, które uwieczniły związane z tym okresem osoby, zajścia i przedsięwzięcia. Co ciekawe, bohater Roberta Więckiewicza został osobno nagrany i ‘dołączony’, to naprawdę intrygujący i nietuzinkowy pomysłem. Muzyka okazuje się dynamiczna, składa się ekspresyjnych wersji znanych, polskich piosenek patriotycznych. Scenografia, kostiumy i charakteryzacja sprawiają, że odtwórca głównej roli nie przypomina samego siebie. Ułatwiło mu to zapewne jeszcze lepsze naśladowanie zachowania, charakterystycznego sposobu mówienia i gestów Lecha Wałęsy. Aktor świetnie odtworzył jego wizerunek, zagrał bardzo dobrze i poradził sobie z postawionym mu zadaniem. Agnieszka Grochowska wcieliła się w postać Danuty Wałęsy. Spisała się poprawnie i zaliczyła udany występ. Jedynym zarzutem jest to, że właściwie przez cały film się nie postarzała. Kontrastowo, u Więckiewicza wydaje się to później zdecydowanie lepiej widoczne.

„Wałęsa. Człowiek z nadziei” to średnia, ale raczej zadowalająca produkcja, która jest obrazem życia i działalności charyzmatycznego mówcy i działacza.
Ocena: 5/10

poniedziałek, 11 listopada 2013

Joe Black (1998), czyli jasne strony życia i śmierci

tytuł oryginalny: Meet Joe Black
reżyseria: Martin Brest
scenariusz: Ron Osborn, Jeff Reno, Kevin Wade, Bo Goldman
produkcja: USA
gatunek: fantasy, melodramat

Tematyka śmierci i przeznaczenia intryguje wielu szukających inspiracji twórców filmowych. Staje się dla nich okazją do refleksji nad ludzkim losem i przemijaniem, a także ukazanie różnych postaw i szerokiej gamy emocji wobec tego, co nieuniknione. Znakomicie udało się to uchwycić Larsowi von Trier’owi w „Melancholii”, w której zachowania głównych bohaterek silnie ze sobą kontrastują. Wcześniej próbę podjął także Martin Brest, reżyser „Joe Blacka”.

Potężny potentat i milioner William Parrish (Anthony Hopkins) wiedzie wygodne i uporządkowane życie w szczęściu i spokoju. Pewnego dnia w jego rezydencji pojawia się niecodzienny gość – Śmierć (Brad Pitt). Przybiera postać nieżyjącego już mężczyzny i oferuje mu ciekawą propozycję, praktycznie nie do odrzucenia. Opóźni nieuchronny koniec Willa, a w zamian ten oprowadzi go po świecie i pomoże w wyprawie po życiu. Tajemniczy, nietaktowny i niekiedy zabawny Joe Black (Pitt) poznaje środowisko biznesmanów. Niespodziewanie zakochuje się nawet w córce Parrisha, Susan (Claire Forlani), poznaje więc smak miłości i smutku. Nie zważając na sprzeciwy jej ojca pragnie zmienić warunki umowy. 


„Joe Black” stanowi studium ostatnich kilku dni życia wpływowego i bogatego Williama Parrisha. Postawa głównego bohatera wobec śmierci przejawia sią w nieszablonowy sposób. Całkowicie godzi się na swój los, jest zadowolony i dumny ze swoich dokonań. Pragnie załatwić niedokończone sprawy, pożegnać się z rodziną i odejść w spokoju. Śmierć przed zabraniem go ze sobą postanawia poznać uroki człowieczeństwa i przybiera ciało przypadkowego mężczyzny. Spędza czas w towarzystwie rodziny Parrisha, uczy się i poznaje świat. Doceniam takie niekonwencjonalne podejście do tematu i odstąpienie od znanych już schematów. Historia skupia się na najpiękniejszych aspektach ludzkiego życia, ukazując ich ogromną wartość i siłę wspomnień. Nie ma tu niekończącego rozpatrywania tragedii związanej ze śmiercią, błyskotliwość tej wizji tkwi bowiem w prostocie. Pomimo wszystko klimat pozostaje ponury i niezbyt wesoły.


Na pierwszy rzut oka wrażenie robi głównie długość filmu, trwa on bowiem aż trzy godziny. Po bliższym zapoznaniu się z treścią, ten długi czas okazuje się dosyć przytłaczający i nużący. Moim zdaniem, twórcy zmarnowali potencjał całego pomysłu i nie wykorzystali możliwości drzemiących w scenariuszu. Ostatecznie powstała przeciętna do bólu i niewyróżniająca się produkcja. Akcja chwilami ciągnie się niemiłosiernie, jest niezwykle jednostajna i monotonna. Nie buduje stopniowo napięcia, choć wyrazisty punkt kulminacyjny zniszczyłby prawdopodobnie całą konwencję. Fabuła zaskakuje tylko na początku, dając nadzieję na ciekawy rozwój wydarzeń. Później, twórcy popadają w sentymentalny i smętny nastrój, nie zmuszają jednak przy tym widza do przemyśleń. Opowieść nie chwyta za serce i nie wywołuje wiele emocji, nawet z pomocą mądrego i prostego przesłania – śmierć to nieodłączna część życia każdego człowieka. Sceny, które przykuwają uwagę można wyliczyć na palcach jednej ręki.


Problem tego filmu tkwi w realizacji i nie do końca idealnej obsadzie. O muzyce Thomasa Newmana można powiedzieć tyle, że jest, ale zupełnie nic nie wnosi i sobą nie prezentuje. Zdjęcia, scenografia i kostiumy okazują się nijakie i bez wyrazu. Tragiczna fryzura Pitta wydaje się jednak w tym wypadku nader trafna i wyjątkowo wymowna, świetnie podkreśla jego niepozorność i niewinność. Jego Joe Black wygląda na pozbawionego emocji i pogubionego. Gra aktorska nie jest wybitna, ale powściągliwa i oszczędna. Anthony Hopkins wcielił się w rolę milionera szykującego się na śmierć. Zaprezentował się z należytą mu gracją i elegancją, jak na przedstawiciela wyższych sfer przystało. Zagrał dobrze i spisał się na miarę swoich możliwości. Bardzo irytowała mnie za to Claire Forlani jako Susan, właściwie nie tyle bohaterka, co sama aktorka.

„Joe Black” oferuje świeże spojrzenie na popularny motyw filmowy, ale fabuła nie porywa i nie pozostaje w pamięci na długo. Można sobie tę produkcję odpuścić.
Ocena: 5/10

czwartek, 7 listopada 2013

Źródło przyjemności i natchnienia, czyli o muzyce filmowej

„Atlas Chmur”

Muzykę filmową darzę równą sympatią i miłością, co samo kino. Zapewnia oderwanie się od otaczającej rzeczywistości, przypomina wręcz podróż do innego świata. Słuchanie staje się dla mnie jeszcze bardziej niezwykłym przeżyciem, jeśli widziałam i nadal dobrze pamiętam dzieło, z którego pochodzi dany utwór. Czasami mam przed oczami nawet konkretne sceny i sytuacje. Chętnie daję się porwać wszelkim pomysłowym melodiom złożonym z barwnych dźwięków.

Ten gatunek okazuje się wyjątkowo szeroki, obejmuje bowiem zarówno delikatne, subtelne i ledwo dosłyszalne utwory, ale również te dynamiczniejsze i bardziej wyraziste. Muzyka stanowi w filmie tło, aczkolwiek pełni w ten sposób istotną i niezastąpioną rolę. Podkreśla to, co naprawdę wartościowe, prowadzi całą akcję, kształtuje klimat i atmosferę oraz upiększa oprawę artystyczną obrazu. Stworzenie pasującej ścieżki dźwiękowej umożliwia twórcom ukazanie i wyartykułowanie radości, smutku czy lęku bohaterów. Później przejmujące odgłosy wpływają już bezpośrednio na słuchacza. Wywołują spektrum emocji, wpływają na nastrój, a przede wszystkim oferują niezapomniane wrażenia. Gdy słyszę w radiu utwory z „Parku Jurajskiego” i „Indiany Jonesa” dopada mnie niewiarygodna nostalgia, a nawet wzruszenie. Mam ochotę sięgnąć po te dzieła, choć oglądałam je już wiele razy. 

Dla mnie muzyka filmowa staje się także często wyjątkowo pomocna przy pisaniu recenzji. Są takie albumy, które dodają mi siły i chęci, wspaniałymi dźwiękami motywując do pisania. Oto kilka najbardziej sprawdzonych propozycji:

„Misja”(1986), muzyka: Ennio Morricone

Po seansie „Misji” wprost zakochałam się w tych cudownych i nietuzinkowych kompozycjach. Słowa, które idealnie je określają to: magiczność i czar. Uczucia, które towarzyszą mi podczas słuchania są wciąż niezatarte i świeże, przypominają mi się wtedy zjawiskowe krajobrazy dzikiej Amazonii.

„Czekolada” (2000), muzyka: Rachel Portman

Nominacja do Oscara dla kompozytorki mówi już sam za siebie, a „Czekolada” to jeden z moich ulubionych filmów. Utwory okazują się tętniące niespożytą energią, czasem mroczne, podkreślające chęć głównej bohaterki do cieszenia się życiem. Te jakże optymistyczne dźwięki sprawiają wiele radości i szybko poprawiają nastrój.

„Amelia”(2001), muzyka: Yann Tiersen

Jak również cały obraz, muzyka z „Amelii” jest urokliwa i pełna życia. Kojarzy się z Paryżem, zachęca do radowania się z nawet małych sukcesów. Pisze mi się naprawdę miło i przyjemnie przy tych nietuzinkowych melodiach, które dają niezwykle pozytywne nastawienie do pracy.

„Doktor Who” (od 2005), muzyka: Murray Gold, Ron Grainer

Wśród propozycji musi pojawić się także serial, a mi najwięcej natchnienia zapewnia Murray Gold. Od czwartego, a szczególnie piątego sezonu ścieżka dźwiękowa mnie wciąż zadziwia i zachwyca. Od smutnego „Doomsday”, przez melancholijne „Vale Decem” aż do żywiołowego „I am the Doctor” wszystkiego słucham z ogromnym entuzjazmem. Przyznam, że pisząc ten tekst, inspiracji szukałam właśnie w „Doktorze Who”.

„Atlas Chmur” (2012), muzyka: Reinhold Heil, Johnny Klimek, Tom Tykwer

Sam tytuł filmu to nazwa utworu, który skomponowała jedna z postaci. Żałuję, że nie doceniono tak oryginalnej i znakomitej muzyki. Mam własną płytę, uwielbiam jej słuchać i za każdym razem odkrywać na nowo. Dużą zaletą okazuje się to, że stanowi spójną i komplementarną całość. Prawdziwa uczta dla ucha!

„Jeździec znikąd” (2013), muzyka: Hans Zimmer

Po powrocie z premiery rozczarowana i lekko nudzona zabrałam się do pisania recenzji. Jednym z niewielu jasnych punktów „Jeźdźca znikąd” jest właśnie genialna ścieżka dźwiękowa, która w intrygujący sposób podkreśla malarskość niektórych ujęć. Zdecydowanie nadaje tempa całej filmowej akcji, a jednocześnie zmusza do szybszego pisania.

***
Nigdy nie można od razu całkowicie przekreślać danego filmu, czasem warto doszukać się w nim najbardziej zaskakujących zalet. Nawet te najsłabsze propozycje mogą zawierać niesamowitą ścieżkę dźwiękową. Jej piękno dostrzega się dopiero później, ze zdumieniem sprawdzając, pochodzenie zasłyszanego utworu.

sobota, 2 listopada 2013

Przerwana lekcja muzyki (1999), czyli siła wytrwałości

tytuł oryginalny: Girl, Interrupted
reżyseria: James Mangold
scenariusz: Anna Hamilton Phelan, James Mangold, Lisa Loomer
muzyka: Mychael Danna
produkcja: Niemcy, USA
gatunek: biograficzny, dramat, psychologiczny

Zagłębianie ludzkiej psychiki okazuje się często trudnym, aczkolwiek niezwykle intrygującym motywem filmowym. Ukazanie świata z perspektywy głównego bohatera, który walczy ze swoimi problemami i próbuje zaakceptować siebie, daje duży potencjał i możliwości. Różne interpretacje danej historii pozwalają na wysnucie błyskotliwych refleksji i skłaniają do przemyśleń. Twórcy „Przerwanej lekcji muzyki” w ciekawy sposób przybliżają losy pacjentek zakładu psychiatrycznego.

Akcja rozgrywa się w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Siedemnastoletnia Susanna Kaysen (Winona Ryder) jest wrażliwa, ma problemy emocjonalne, nie potrafi się odnaleźć w otaczającym świecie. Pewnego dnia spożywa całe opakowanie aspiryny i popija je alkoholem. Po tej próbie samobójczej rodzice wysyłają córkę do lekarza na terapię. Zaleca on pobyt w szpitalu psychiatrycznym, aby tam dziewczyna doszła do siebie i wyszła z depresji. Wkrótce trafia na oddział dla nastolatek, gdzie doświadcza zupełnie innego życia. Podczas spędzonych tam dwóch lat rozwija nowe znajomości, m.in. z niepokorną socjopatką Lisą Rowe (Angelina Jolie). Próbuje poradzić sobie z problemami z pomocą nowych przyjaciół i pielęgniarek, na czele z Valerie Owens (Whoopi Goldberg).


„Przerwana lekcja muzyki” to głębokie i poruszające studium osobowości młodej, zagubionej w życiu dziewczyny. Nie ma właściwie nikogo, kto wskazałby jej odpowiednią drogę postępowania i wspierał. Rodzice nie potrafią, a może po prostu nie chcą jej w ten sposób pomóc. Dziewczyna wciąż rozpamiętuje przeszłość, a teraźniejszość przecieka jej między palcami. Nie jest szczęśliwa, ale nie przyznaje, że próbowała zakończyć swoje cierpienie z pomocą leków. Filmowy klimat staje się odzwierciedleniem jej nastroju, nie brakuje tu melancholii i zadumy nad sensem istnienia. Wszystkie emocje bezpośrednio i silnie oddziałują także na samego widza, nie pozostawiając go obojętnym wobec tego, co się dzieje na ekranie. Rozwój fabuły nie wydaje się oczywisty, niemal na każdym kroku bohaterkom towarzyszy niepewność, ale także nadzieja na poprawę losu. Każda kiedyś przeszła wiele, choć nie zawsze jest gotowa, aby rozpocząć nowe życie.


Reżyser oferuje nam niesamowity portret przyjaźni – nieco toksycznej i nie zawsze szczerej, ale jakże potrzebnej. W trudnych chwilach ludzie poszukują kogoś z kim mogą spokojnie porozmawiać, spędzić miło czas i zapomnieć o przeciwnościach losu. Susanna i Lisa podnoszą się nawzajem na duchu, stają się wręcz nierozłączne. Świetnie się razem bawią, choć w końcu niezrozumienie i konflikt wartości prowadzi do klęski. Dzieło kryje w sobie również inspirujące przesłanie – nie można się poddawać, tylko konsekwentnie nad sobą pracować. Scenariusz nie jest bardzo oryginalny, chwilami przypomina trochę żeńską wersję „Lotu nad kukułczym gniazdem”, ale na szczęście, twórcy nie podążają dalej w tym samym kierunku. Dostajemy zupełnie inną historię, która choć chwilami okazuje się niespójna i lekko chaotyczna, na długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Opiera się na powieści autobiograficznej pod tym samym tytułem, wydanej w 1993 roku. Mamy tu także barwną galę postaci drugoplanowych; jedną z nich, Daisy, dobrze zagrała nieżyjąca już Brittany Murphy.


Angelina Jolie wcieliła się w rolę nieobliczalnej i kochającej ryzyko Lisy Rowe. Spisała się wyśmienicie, stworzyła bardzo charakterystyczną i złożoną postać. Wyróżniła ją ogromna charyzma, a także pewna nieprzewidywalność. Moim zdaniem, zaliczyła najlepszy i najpełniejszy występ w swojej karierze. Aktorka otrzymała za niego m.in. Oscara i Złotego Globa. Natomiast, Winona Ryder zagrała Susannę wyjątkowo dojrzale i świadomie. Udało jej się świetnie wczuć i przede wszystkim zrozumieć swoją bohaterkę. Udowadnia, że oczy rzeczywiście są oknami duszy, można w nich bowiem wyczytać ogrom emocji. W nieśmiałym spojrzeniu można zauważyć lęk, zagubienie i pragnienie akceptacji. Dziewczyna nie potrafi znaleźć sobie miejsca, nie wie, dlaczego trafiła do zakładu psychiatrycznego, nie chce przyjąć odpowiedzialności za swoją próbę samobójczą.

Warstwa wizualna nie zachwyca, ale nie stanowi w tej produkcji najistotniejszego elementu. Scenografia, kostiumy i charakteryzacja są dobrze dobrane, ale nie ma tu jakiś ‘rewolucyjnych’ rozwiązań. Artyzm wydawałby się jednak niepotrzebny, ponieważ tło powinno być raczej stonowane. Ścieżka dźwiękowa niezbyt przykuwa uwagę, dźwięki okazują się niezwykle subtelne i delikatne.

„Przerwana lekcja muzyki” to fascynująca opowieść, a także genialna kreacja Angeliny Jolie, a właściwie udany duet z Winoną Ryder. Nie jest to arcydzieło, ale zdecydowanie warto po ten film sięgnąć.
Ocena: 8/10