sobota, 28 grudnia 2013

Hobbit: Pustkowie Smauga (2013), czyli coraz bliżej celu

tytuł oryginalny: The Hobbit: The Desolation of Smaug
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens
muzyka: Howard Shore
produkcja: Nowa Zelandia, USA
gatunek: fantasy, przygodowy

Rok temu o tej porze przeżyliśmy już pierwszy po latach powrót do Śródziemia. Nie ulega wątpliwości, że Peter Jackson potrafi dobrze zrozumieć niesamowity świat wykreowany przez J.R.R. Tolkiena. Poprzednim razem udało mu się przenieść całą magię na ekran i nakręcić spektakularne widowisko. Druga część stanowi apogeum długiej wyprawy w poszukiwaniu utraconego niegdyś złota i kosztowności.

Po przejściu przez Góry Mgliste, pokonaniu króla goblinów i ucieczce przed wargami Bilbo Baggins (Martin Freeman), Gandalf Szary (Ian McKellen) oraz kompania trzynastu krasnoludów na czele z Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage) wyruszają w dalszą drogę ku Samotnej Górze. Znajdują schronienie w domu Beorna (Mikael Persbrandt), a później rozpoczynają niebezpieczną wędrówkę przez Mroczną Puszczę. Wpadają w pułapki pająków, a także do elfiej niewoli. Dzięki sprytowi Bilba, udaje im się uciec za pomocą beczek. Docierają do Esgaroth, skąd już niedaleko do Ereboru, który stanowi cel ich podróży. Wewnątrz krasnoludzkiej twierdzy spoczywa skarb strzeżony przez siejącego postrach i zniszczenie, ogromnego smoka Smauga (Benedict Cumberbatch).


Aby na podstawie około 300-stronicowej książki, stworzyć trzy prawie trzygodzinne filmy, trzeba mieć ogromną wyobraźnię i być otwartym na nowe pomysły. Jednowątkową historię nieco przekształcono i rozwinięto, znacznie odbiega ona więc od powieści. Motyw pogoni orków na czele z bezwzględnym Azogiem za drużyną jest wciąż kontynuowany i nierozwiązany, dowiadujemy się także, co robi Gandalf po opuszczeniu przyjaciół. Chęć rozbudowania fabuły i roli, jaką odgrywają poszczególni bohaterowie prowadzi do intrygującego obrotu wydarzeń. Niestety, twórcy przesadzili jeszcze bardziej niż w przypadku „Niezwykłej podróży”, chcąc najwyraźniej popisać się swoimi ogromnymi możliwościami. Zachwycają i zaskakują, choć momentami powinni skupić się na innych znaczących aspektach. Sam Bilbo zostaje zepchnięty na drugi plan, a prym wiedzie odwieczna idea walki dobra ze złem. Zamiast tego szczegółowo zaprezentowano rodzinę Barda, który powinien zasłynąć dopiero później. W drugiej części dzieje się więcej, ale pierwsza wydaje się zdecydowanie bardziej spójna i uporządkowana, co przeważa na jej korzyść.


Na początku akcja pędzi na złamanie karku, pomijając i spłycając kilka interesujących sytuacji. Dynamiczne tempo zwalnia natomiast w najmniej oczekiwanych momentach. Taki zabieg jest niezwykle ryzykowny, może bowiem wywołać chaos na ekranie. Chwilowe przeskoki fabularne wydają się jakby spowodowane niecierpliwością twórców, którzy pragną przewinąć monotonne, ich zdaniem sceny. Przed dłuższą część czasu obraz przypomina bardzo rozbudowaną grę komputerową. Sekwencje walk są niemiłosiernie wydłużone i niepotrzebnie przekombinowane. Elfy skaczą po budynkach, skałach, a nawet głowach krasnoludów, wywijając szaleńczo orężem w każdą stronę. Wydają się wręcz popisywać przed widzami. Ich wrodzoną zręczność, precyzję i płynność ruchów zastępuje sztuczność i efekciarstwo. Nachalne wplatanie jak największej ilości widowiskowych pojedynków sprawia, że po drodze gubi się gdzieś sens i przesłanie całej opowieści. „Hobbita” nie powinno się przecież przyrównywać rangą do monumentalnej trylogii „Władcy Pierścieni”.


Przeczytałam gdzieś, że widzowie potrzebują dzielnej postaci kobiecej o silnym charakterze, z którą mogliby się w pewien sposób utożsamić. Rudowłosą elfkę Tauriel wymyślono więc specjalnie na potrzebę filmu, wprowadzono ją tam jednak dosyć bezmyślnie. Jej priorytetem staje się bowiem prowadzenie zupełnie nieprzekonującego, wręcz niedorzecznego wątku miłosnego z krasnoludem Kilim. Sceny z założenia zalotnych (naprawdę bzdurnych) rozmów dłużą się niemiłosiernie, choć nie mają absolutnie żadnego sensu wobec innych ważnych wydarzeń. Najzabawniejsze, że ostatecznie i tak do niczego nie dochodzi. Doczekaliśmy się również efektownego powrotu Orlanda Blooma jako Legolasa. Sprzyja to ukazaniu ciekawych relacji pomiędzy władcą Leśnej puszczy a jego synem, szkoda tylko, że tak pobieżnie. Rola Lee Pace’a okazuje się majestatyczna i tajemnicza, co podkreśla surowy wystrój wnętrz twierdzy i bogate stroje. Wesoła kampania Thorina wydaje się za to jeszcze bardziej zdeterminowana, aby za wszelką cenę odkryć wejście do góry.


Bilbo Baggins nie jest już tym samym, wygodnickim hobbitem z przytulnej nory Bag End, co kiedyś. Nabiera wiary, pewności siebie i jak mówi: odkrywa w sobie odwagę. Nie pociągają go jednak bogactwa, pragnie za to spełnić oczekiwania towarzyszy i nie zawieść ich w trudnych chwilach. Jego zwinność i rozwaga nieraz ratuje im życie, a mimo to nadal nikt nie potrafi go prawdziwie docenić. Gdyby nie Bilbo, krasnoludy nie dotarłyby przecież do celu. Martin Freeman po raz kolejny udowadnia, że urodził się do tej roli i ma świetny warsztat. Dla mnie, jest mistrzem w operowaniu mimiką twarzy, którą może pokazać niemal wszystko, co udowodnił także w „Sherlocku”. Potrafi wyrazić szeroką gamę emocji i pozyskać dużą sympatię widza. Już na pierwszy rzut oka widać, że w hobbicie zaszła niebywała przemiana. Aktor okazuje się też bardziej świadomy i zdecydowany, choćby dla jego genialnego występu warto pójść do kina.


Produkcja nie nazywałaby się „Pustkowie Smauga”, gdyby nie długo wyczekiwana konfrontacja z przerażającym smokiem. Zagrał go Benedict Cumberbatch, czyli przyjaciel Freemana i serialowy Sherlock Holmes. Podobnie jak w przypadku Golluma, przy kręceniu wykorzystano technikę motion capture, która umożliwiła Brytyjczykowi nie tylko podłożenie głosu, ale także ruchów swojemu bohaterowi. W rezultacie mamy do czynienia z gigantyczną bestią o cudownym głosie. Rozmowa Bilba ze Samugiem to moja ulubiona scena z powieści. Twórcy dogłębnie ją rozbudowali, poszerzając o fenomenalny pojedynek i długą ucieczkę. Należą im się za to gromkie brawa i owacje na stojące, bowiem takich emocji mi wcześniej brakowało. Jestem w pełni usatysfakcjonowana, cieszę się, że cała historia osiągnęła fantastyczny punkt kulminacyjny. Efekty specjalne są imponujące i godne podziwu. Stanowi to niepodważalny i doskonały dowód na to, że technika czyni cuda. Co ciekawe, Martin i Benedict nie kręcili tych scen w tym samym czasie, wiele zależało więc od ich wyobraźni.


Dzieło charakteryzuje wyjątkowy rozmach i czarujący klimat. Pomimo wszelkich nieścisłości i wad, stanowi wspaniałą rozrywkę i ogląda się je z prawdziwą przyjemnością. Twórcy skonstruowali olśniewające widowisko, które porywa i zapada w pamięci. Czasami można nawet przymknąć oko i po prostu cieszyć się seansem. Ucieczka w beczkach zasłynęła z powodu niemałych wyzwań, przed którymi musiała stanąć obsada. W grubych, kilkuwarstwowych kostiumach i misternej charakteryzacji zostali wsadzeni do usztywnionych beczek i puszczeni po rzece. W studiu wybudowano również rwący strumień, w którym kontynuowano zdjęcia. Zalewani wodą, miotani przez prąd i mokrzy po sam czubek głowy dzielnie wytrzymali wszystkie męki, jakie zaserwował im Peter Jackson. Dziś wspominają to jako szalone i fascynujące doświadczenie. Na filmie prezentuje się to zabawnie i nieco absurdalnie z powodu postaci elfów, którzy walczą przeskakując nawet po głowach krasnoludów. Moim zdaniem, to już lekka przesada!

Dzieła, których akcja osadzona jest w Śródziemiu darzę ogromnym sentymentem. Z jednej strony wywołuje to u mnie spore oczekiwania i sprawia, że jestem wyjątkowo czułym krytykiem, a z drugiej - ostatecznie daję się porwać w tę bajeczną podróż. Nie dziwcie się, więc, że pomimo wielu słów krytyki moja ocena pozostaje całkiem wysoka.
Ocena: 6/10

środa, 25 grudnia 2013

Ocean na końcu drogi - Neil Gaiman

Zastanawiałem się, jak często w tym wieku, kim właściwie jestem i co dokładnie patrzy na moją twarz w lustrze. Jeśli ta twarz to nie ja, a wiedziałem, że mną nie jest, bo wciąż byłem sobą niezależnie od twarzy, to czym dokładnie jestem? I co na mnie patrzy

Wszyscy wiedzą, że nie powinno się oceniać książki po okładce. Prawda jest jednak taka, że to właśnie ona jest głównym czynnikiem, którym kierujemy przy wyborze. Niestety, ładna grafika i intrygujący opis nie zawsze gwarantują wysokiej jakości zawartość. Do tej pory nie czytałam żadnej książki autorstwa Neila Gaimana i myślę, że czas nadrobić zaległości. Zachęcona dobrymi opiniami i tajemniczą ilustracją sięgnęłam po jego najnowszą powieść pt. „Ocean na końcu drogi”.

Mężczyzna przypomina sobie pewne zdarzenia ze swojego życia. Gdy miał 7 lat lokator mieszkający u jego rodziny ukradł ich samochód i popełnił w nim samobójstwo. Śmierć zapoczątkowuje serię podejrzanych wypadków i przywołuje starożytne złe moce. Pomoc mogą zapewnić jedynie trzy tajemnicze i sprytne kobiety z domu na końcu ulicy. Najmłodsza z nich, jedenastoletnia Lettie uważa, że staw przy jej domu to ocean, a najstarsza potrafi sięgnąć pamięcią daleko w przeszłość.

„Ocean na końcu drogi” przypomina bardziej baśń niż fantasy, choć nie brakuje tu mrocznego i nieco groteskowego klimatu. Tematyka jako odbiorców wydaje się wskazywać dzieci, ale pisarz zwraca się raczej do starszych. Opowieść stanowi portret dziwnej przyjaźni, pełnej odwagi i gotowości do poświęceń. Główny bohater uświadamia sobie istotną rolę dzieciństwa w swoim życiu, gdy po latach powraca na rodzinną farmę. Wspomnienia uderzają w niego jak grom z jasnego nieba, z ogromną intensywnością. Zdaje sobie sprawę z wyjątkowości i istotnej roli swoich dawnych przeżyć. 

Trudno zauważyć, w którym momencie pozornie zwyczajna historia przekształca się w coś naprawdę osobliwego. Magia staje się czymś wręcz naturalnym, ale jednocześnie nie błahym. Wciąż nie traci na znaczeniu i podniosłości. Wraz z rozwojem akcji cienka granica pomiędzy światem realnym a fantastycznym powoli zaczyna się zacierać. Pomimo wielu kontrastów, mają ze sobą pewne cechy wspólne i odzwierciedlenia. Nie wiadomo do końca, czy wszystko wydarzyło się naprawdę, czy to tylko efekt bujnych fantazji małego chłopca. Można to zinterpretować również jako starcie z niezrozumiałym jeszcze światem dorosłych. Gdy dorasta, zaczyna dostrzegać coraz więcej i czasami jeszcze się gubi.

Spojrzenie na otaczający świat oczami dziecka okazuje się interesującą perspektywą do napisania powieści. Takie podejście daje chyba więcej możliwości niż ograniczeń. Można w ten sposób łatwo wytłumaczyć niespójności, a chwilami brak logiki w fabule. Siedmiolatek nie przestaje bacznie przyglądać się i analizować rozgrywających się przed nim wydarzeń. Stara się je jak najlepiej zinterpretować i zrozumieć zachowanie innych ludzi. Dysponuje nieograniczoną wyobraźnią, która umożliwia mu oderwanie się od rzeczywistości i pogrążenie się we własnych marzeniach. Wkrótce odkrywa jednak, że ucieczka nie zawsze jest najlepszym i najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Dziecięca wrażliwość, z jaką Gaiman’owi udało się opowiedzieć tę nieco przerażającą i niepokojącą historię sprawia, że pomimo oczywistej prostoty formy, urzeka czytelnika. Mieszanka grozy, melancholii i bajkowości sprawia, że dzieło nabiera nieco malarskości i wyrazistości. Mniej zwraca się uwagę na wszelkie absurdalne i niezajmujące elementy. Autor sprawnie włada jednak piórem, dobrze wyważa wszystkie składniki i wie, co chce osiągnąć. Ukazuje przerysowany świat, bez łagodzenia i ckliwości, podkreśla też cud dzieciństwa. Udowadnia, że niewielka objętość może pomieścić wielką duchem opowieść.

„Ocean na końcu drogi” nie pretenduje do miana arcydzieła literatury, ale w nowatorski sposób podejmuje fascynującą tematykę. Dla przyjemności warto po tę pozycję sięgnąć.
Ocena: 4/6

czwartek, 19 grudnia 2013

Życie jest piękne (1997), czyli pochwała miłości

tytuł oryginalny: La Vita è bella
reżyseria: Roberto Benigni
scenariusz: Roberto Benigni, Vincenzo Cerami
muzyka: Nicola Piovani
produkcja: Włochy
gatunek: dramat, wojenny, komedia

Niektórzy twórcy potrafią umiejętnie przeplatać ze sobą pozornie zupełnie różniące się od siebie motywy filmowe. Pomimo widocznych kontrastów, nadają im wspólny kierunek i tworzą oryginalną historię. „Życie jest piękne” nie daje się zaszufladkować w jednej kategorii, jest to bowiem zarówno dramat, komedia, jak i obraz wojenny. Roberto Benigni podjął się niebywale trudnego zadania, ale udało mu się pogodzić te sprzeczności. Sięgnął po tematykę Holokaustu, nie poszedł jednak śladem Stevena Spielberga czy Romana Polańskiego.

Akcja rozgrywa się w roku 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Do prowincjonalnego, toskańskiego miasteczka Arezzo trafia wesoły pół krwi Żyd, lekkoduszny Guido (Roberto Benigni) wraz ze swoim przyjacielem, poetą Ferruccio (Sergio Bustric). Giudo marzy o prowadzeniu własnej księgarni, którą chce otworzyć z pomocą wuja (Giustino Durano). Od pierwszego wejrzenia zakochuje się w młodej aryjskiej nauczycielce z arystokratycznej rodziny, Dorze (Nicoletta Braschi). Udaje mu się przeszkodzić jej w ślubie z nazistowskim urzędnikiem (Amerigo Fontani). Wkrótce Guido zatrudnia się na stanowisku kelnera w hotelu wujka, gdzie poznaje niemieckiego doktora Lessinga (Horst Buchholz), z którym wspólnie rozwiązuje zagadki.  Po jakimś czasie żeni się z Dorą i na świat przychodzi ich synek Giosue (Giorgio Cantarini). W wyniku prześladowań rodzina zostaje wywieziona do obozu koncentracyjnego.


Roberto Benigni jawi się widzom jako indywidualista, wizjoner i człowiek z pasją. Nie boi się podjąć ryzyka, nie popada w schematyczność i monotonię. W swoim dziele zderza ze sobą dwa odmienne światy, ich pogodzenie wydaje się wręcz niemożliwe. Spokojną sielankę Guida i jego bliskich przerywa brutalna wojna, na którą nie są przygotowani. Okres beztroskiego życia kończy się bezpowrotnie, ale główny bohater nie traci głowy i stara się jak najszybciej odnaleźć w nowej sytuacji. Czuje się w obowiązku, aby chronić i zadbać o małego syna, który jeszcze nie rozumie, co się dzieje. Pragnie za wszelką cenę ochronić jego niewinność przed prawdą. Nie uświadamia mu ogromu zniszczeń i wszechobecnego cierpienia, które nawet dorosłym ciężko pojąć. Kreuje wokół chłopca barwną iluzję opartą na wielu kłamstwach, ani przez chwilę nie może wyjść z roli. Przekonuje go, że pobyt w obozie stanowi rywalizację w walce o główną nagrodę, umniejszając tak skalę otaczającego zła.


„Życie jest piękne” stanowi pochwałę istnienia i zachętę do cieszenia się każdą chwili. Pokazuje, że pomimo przeciwności losu, zawsze należy wyszukiwać jasne strony każdej sytuacji. Podkreśla wartość rodziny, opieki i troski wobec jej członków. Twórcy snują fascynującą, słodko-gorzką opowieść o ogromnym poświęceniu i miłości. Szybko chwyta za serce i na długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Ciekawym rozwiązaniem okazuje się uniknięcie brutalnych i krwawych scen, niektóre elementy pozostają niedopowiedziane. Okrucieństwu wojny przeciwstawia się emanująca entuzjazmem i optymizmem postać ojca. Życie jest dla niego niekończącą się i zaskakującą przygodą, której z odwagą należy stawić czoła. Film jest niekonwencjonalny i intrygujący, choć owa doza śmiałości może wydać się odrzucająca czy szokująca. Wyjątkowe skupienie się na niezwykle istotnym aspekcie uczuciowości sprawia, że  seans podnosi na duchu i staje się fascynującym przeżyciem.


Scenariusz jest świetnie skonstruowany i błyskotliwy, przekazuje też wiele prawd i mądrości życiowych. Dziwne ukazanie przeżyć w obozie koncentracyjnym jest do tego jakby pretekstem. Widz spogląda na świat z niecodziennej perspektywy, moim zdaniem to naprawdę nowatorski pomysł. Pomimo ciężkiej tematyki, komizm stanowi nieodzowną część tej produkcji. Poczucie humoru i wyobraźnia Guida prowadzi do zabawnych wydarzeń i zwrotów akcji. Jego losy można wyraźnie podzielić na dwa okresy. W pierwszym wiedzie lekki, pozbawiony zmartwień żywot, w drugim zaś nie omija go głęboko skrywany ból i smutek. Nie oceniam tego filmu jako arcydzieła światowego kina, ponieważ nie powalił mnie na kolana i nie oszołomił realizacją. Wszystkie elementy zostały dobrze dopasowane i odpowiednio wykorzystane. Chwilami akcja nieco się dłuży, choć tempo nie pozostaje wciąż jednostajne.


Gra aktorska Roberta Benigni jest niebywale ekspresyjna i charyzmatyczna. Nieustannie tryska energią i entuzjazmem, nietrudno zauważyć, że całkowicie poświęcił się temu projektowi. Jego brawurowy występ statuetką doceniła Amerykańska Akademia Filmowa. Poradził sobie znakomicie nie tylko jako aktor, ale także jako reżyserii i współscenarzysta. Nieustannie przykuwa uwagę, pozwala darzyć Guida dużą sympatią, ale także szacunkiem. W rolę Dory wcieliła się żona Benigni’ego, Nicoletta Braschi. Stworzyła z nim udany duet, choć spisała się raczej przeciętnie. Montaż okazuje się znakomity, a zdjęcia – interesujące kolorystycznie i kompozycyjnie. Scenografia i kostiumy nadają historii specyficznego klimatu. Muzyka, również nagrodzona Oscarem, jest porywająca i przyjemna dla ucha, składa się raczej z subtelnych i radosnych dźwięków. Wiele charakterystycznych melodii ze ścieżki dźwiękowej było mi już wcześniej znane.

„Życie jest piękne” to poruszająca i barwna opowieść opiewająca wierność i jedność. Stanowi nietypowe spojrzenie na Holokaust, które znacznie różni się od dotychczasowych. Serdecznie polecam!
Ocena: 8/10

poniedziałek, 16 grudnia 2013

#6 Zimowy stosik filmowy


Od góry:
1. „3:10 do Yumy”
2. „Cztery wesela i pogrzeb”
3. „Dobry, zły i brzydki”
4. „W imię ojca”
5. „Zapach kobiety” 
6. „Życie jest piękne” - wkrótce recenzja
7. „Hobbit: Niezwykła Podróż”

Edycja kolekcjonerska

środa, 11 grudnia 2013

Wzorce osobowe w filmach Tima Burtona cz. 3 - Pee Wee Herman i Edward Nożycoręki


Tytułowy bohater „Wielkiej przygody Pee Wee Hermana”, gdy jego rower zostaje skradziony, rozpoczyna poszukiwania i wyrusza w podróż po Ameryce. Komizm płynie tutaj nie tylko z absurdu sytuacji, ale także ze specyficznych postaw ludzkich. Pee Wee łączy w sobie wiele zupełnie kontrastowych i pozornie niemożliwych do pogodzenia cech charakteru. Jest niezwykle infantylny, ale pomimo to samodzielny i zaradny. Mieszka we własnym domu, pracuje i świetnie potrafi radzić sobie z codziennymi problemami. Czuje się spełniony w tym, co robi i osiągnął, ma określoną drogę, którą chce podążać. Wyróżnia się dziecinną osobowością, ale równocześnie bardzo dojrzałym podejściem do najważniejszych tematów. Ma niepoważny i zabawny sposób bycia, dzięki czemu wiedzie szczęśliwe życie wolne od trosk. Dysponuje niespożytkowanymi zapasami energii, nieustannie emanuje entuzjazmem i pogodą ducha. 


Ogromny optymizm i zapał zapewniają mu więcej pewności siebie i zdecydowania. Ludzie nie traktują go z pobłażaniem czy niechęcią, ale bardzo życzliwie i otwarcie. Takie zachowanie nie wydaje im się nachalne czy irytujące, wręcz lubią jego towarzyskość. Odnoszę wrażenie, że ponad przyjaźń Herman ceni jednak dobra materialne. Po stracie roweru trochę się załamuje, bo w pewien sposób traci stabilny grunt pod nogami. Wcześniej chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że nie zawsze wszystko może iść po jego myśli. Szybko bierze się w garść i żądny przygód wyrusza w drogę. Film Burtona ukazuje barwny świat oglądany jakby przez różowe okulary, czy raczej oczami głównej postaci.


„Edward Nożycoręki” stanowi poruszające i smutne studium samotności. Właściciel ponurego zamczyska położonego na wzgórzu powołuje do życia chłopca z nożyczkami zamiast dłoni. Po jego śmierci trafia do pobliskiego miasteczka, schronienie oferuje mu tam akwizytorka kosmetyków. Okolica wygląda jak tandetna makieta, a domy są pomalowane na jaskrawe kolory. Kiczowate miejsca i postaci stanowią niesamowity kontrast. Reżyser sprawnie używa groteski i snuje piękną bajkę dla dorosłych. Edward czuje się zagubiony, wyobcowany i zdecydowanie wyróżnia się wśród hałaśliwych ludzi. Całym sercem pragnie znaleźć zrozumienie i akceptację. W końcu przełamuje nieufność mieszkańców i pozornie dopasowuje się do ich odrealnionego świata. Szybko zaczynają wykorzystywać jego zdolności, staje się ich ogrodnikiem i fryzjerem. 


Niedoświadczony w życiu, ma problemy z odróżnieniem dobra od zła. Nieustannie stara się poszukiwać swojego miejsca i próbuje coraz to nowych rzeczy. Wciąż ma jednak duże trudności z komunikacją międzyludzką, zakochuje się nawet w czarującej Kim. Edward powoli zdaje sobie sprawę, że życie nie jest proste i czyha na niego wiele niebezpieczeństw. Ludzie wydają się traktować go miło, naprawdę szukają jedynie własnych korzyści. Nie stać ich na przyjaźń czy pomoc, zaprzątają sobie myśli głównie dalszym kultywowaniem swojego konsumpcyjnego stylu życia. Okazują przybyszowi tyle zainteresowania, co kolejnemu przedmiotowi użytkowemu. Nie potrafią zauważyć jego wyjątkowej wrażliwości i poświęcić mu chwilę uwagi. Choć chłopiec zasługuje na szczęście nie odnajduje go w miasteczku, tragiczny obrót wydarzeń zmusza go do powrotu do samotności. 

sobota, 7 grudnia 2013

Wzorce osobowe w filmach Tima Burtona cz. 2 - Sweeney Todd i Ichabod Crane


„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” to zdecydowanie najdziwniejszy film w karierze Burtona, jest to bowiem musical z elementami thrillera i horroru. Główny bohater wiódł niegdyś szczęśliwe i poukładane życie u boku ukochanej żony. Niczego mu nie brakowało: miał nowonarodzoną córkę, dobrą pracę i ładny dom. Jego sielankowe życie zostało jednak gwałtownie przerwane, gdy przebiegły i bezwzględny sędzia zesłał go na wygnanie. Po latach Benjamin Barker powraca do zniszczonego i szarego Londynu, aby odnaleźć rodzinę. Dowiaduje się jednak, że żona została brutalnie zgwałcona i zamordowana, a dziecko porwane przez sędziego. W jednej chwili następuje w nim ogromna zmiana, a z dawnego, dobrodusznego człowieka nie pozostaje już ani śladu. Tragiczne wydarzenie pozostawia na nim trwałe piętno i uraz na całe życie. Nie chce i nie potrafi pogodzić się ze stratą, za wszelką cenę pragnie odzyskać córkę. Życie traci dla niego sens, nie dba już nawet o przyszłe konsekwencje swoich działań. 


Pogrążony w smutku, złości i rozpaczy postanawia na dobre porzucić dawną osobowość i nazwisko. Poprzysięga zemstę i zawiera krwawy interes z kucharką, panią Lovett. Pod pseudonimem Sweeney Todd otwiera zakład fryzjerski, w którym podcina gardła niewinnym klientom, a kobieta wykorzystuje ich mięso do produkcji ciastek. Mężczyzna nie może pogodzić się z rzeczywistością, budzą się w nim skłonności sadomasochistyczne. Popada w czyste szaleństwo i jedyną rzeczą, która zaczyna się dla niego liczyć jest zemsta. Nie dostrzega uczuć, jakimi darzy go wspólniczka, osiągnięcie własnego celu staje się dla niego priorytetem. Golibroda nie odczuwa ani krzty poczucia winy u siebie, gdy z zimną krwią morduje bezbronnych. Za swojej cierpienie obarcza świat, który wydaje mu się obcy i przerażający. Ostatecznie zabija nie tylko wszystkie osoby stojące na mu na drodze, ale nawet te, najbardziej mu drogie. Sam umiera w bólu i nieszczęściu.


Tajemnicza seria morderstw w Sleepy Hollow nie jest jedynym problemem głównego bohatera „Jeźdźca bez głowy”. Po śmierci matki za czasów jego dzieciństwa, Ichabod Crane zupełnie zamknął się w sobie oraz zatracił w smutku i rozpaczy. Bardzo ją kochał i cierpiał, gdy została spalona żywcem za praktykowanie czarów. Nigdy nie wierzył w siły nadprzyrodzone, dlatego wciąż uważa, że kobieta była niewinna. Mężczyzna po wielu latach nadal nie może pogodzić się z wyrokiem losu i uporać psychicznie z tragedią. Stara się nie myśleć o rodzicu i nie rozpamiętywać na nowo wszystkich wspólnych chwil, ale nawet we śnie wciąż dręczą go bolesne wspomnienia. Nie potrafi po prostu pozostawić za sobą przeszłości i cieszyć się chwilą, ma traumę do końca życia. Tkwi w bólu i żałobie po stracie, niepewny własnej przyszłości. Nie skupia się na realizacji marzeń, tylko całkowicie poświęca się czasochłonnej pracy. Jego życie prywatne się nie rozwija, jest samotny i nie czuje nawet potrzeby nawiązania bliższej relacji z innym człowiekiem. Wydaje mu się, że sprawa jeźdźca bez głowy stanowi idealną okazję do oderwania się od przytłaczającej rzeczywistości. W czasie śledztwa kieruje się surowa logiką i działa racjonalnie, nie wierzy w istnienie zjawy. Nie dopuszcza do siebie myśli o istnieniu magii, ponieważ podświadomie chce nadal pokłada nadzieję w cnotliwość swojej matki. 

środa, 4 grudnia 2013

Wzorce osobowe w filmach Tima Burtona cz. 1 - Alicja


Szerokie spojrzenie na świat i nieograniczona wyobraźnia to cechy niezwykle pożądane, a wręcz niezbędne w świecie filmu. Prawdziwego artystę ceni się nie tylko za wybitne osiągnięcia, ale także za barwną osobowość i wyczucie piękna. Powstawanie coraz większej ilości dzieł umożliwia odkrycie własnego, niepowtarzalnego stylu. Wciąż rozwijany i doskonalony staje się wkrótce znakiem charakterystycznym, a nawet wizytówką danego twórcy. Odróżnia się on, dzięki temu, od innych, zwraca uwagę i zyskuje wierną rzeszę odbiorców. Za najbardziej oryginalnych współczesnych wizjonerów kina uważam: Emira Kusturicę – za dziwaczne historie i nonsensowny humor, Wesa Andersona – za urok i klimat jak z obrazka oraz Terry’ego Gilliama – za zgrabne połącznie surrealizmu i satyry. W swojej karierze nie nakręcili filmów zasługujących na zaszczytne miano arcydzieła, ale urzekli mnie swoją wrażliwością i pomysłowością. Do wybranego grona należy również amerykański reżyser, scenarzysta i producent Tim Burton. Ma ogromny talent do wymyślania fascynujących i ekscentrycznych bohaterów o ciekawych osobowościach. Są to zazwyczaj osoby niezwykłe, inne, osamotnione i niepasujące do świata, w którym żyją. Obserwacje ich postaw i reakcji otoczenia skłaniają do refleksji i zadumy. 


Książki Lewisa Carrolla od lat stanowią wspaniałe źródło inspiracji i mądrości. Burton uniknął popadania w schematyczność, postanowił bowiem nakręcić luźną adaptację przygód „Alicji w Krainie Czarów” i „Alicji po drugiej stronie lustra”. Dorosła Alicja okazuje się dużo bardziej złożoną i intrygującą postacią niż jej młodsze wcielenie. W wieku 19 lat nadal, jak za czasów dzieciństwa, jest niepoprawną marzycielką i idealistką. Zamiast poszukiwać swojego miejsca w świecie, pogrąża się w fantazje i unika kontaktu z nudną rzeczywistością. Czuje się wyobcowana, gdyż wokół niej pojawiają się właściwie sami dystyngowani i stąpający twardo po ziemi ludzie. Członkowie rodziny nie traktują jej jak odpowiedzialnej i poważnej osoby. Patrzą na nią pobłażliwie i zmuszają do bycia realistą. Czują się wręcz w obowiązku wskazania jej konkretnej drogi życiowej i uniwersalnego zachowania w każdej sytuacji. Najchętniej zaplanowaliby dokładnie całą przyszłość. Organizują więc pozornie niewinne spotkanie towarzyskie, które wkrótce okazuje się przyjęciem zaręczynowym. Alicja nie chce jednak wyjść za mąż za narzuconego wybranka, nie czuje się też gotowa na taki nagły przełom w życiu. Nie potrafi znaleźć w sobie odwagi i determinacji, aby odmówić i wreszcie zbuntować się przeciw woli rodziców. Przez presję, jaką wywierają, jeszcze bardziej zamyka się w sobie. 


W akcie desperacji ucieka i w pogoni za królikiem trafia do tajemniczej Krainy Czarów. Można to interpretować jako przeniesienie się do bezkresnego świata wyobraźni, który oddzieli ją od realnych problemów i zapewni schronienie. Mieszkańcy wydają się pamiętać jej pierwszą wizytę, ale nie potrafią uwierzyć, że tak się zmieniła. Niepewna siebie i skromna dziewczyna o niskim poczuciu własnej wartości przedziera się przez kolejne zakamarki podziemnego królestwa. Proroctwo głosi, że ma pokonać straszliwego potwora w walce i zrzucić z tronu siejącą postrach Królową Kier. Wraz z rozwojem wydarzeń, Alicja rozumie, że jest potrzebna i ważna, odkrywa w sobie ogromną odwagę i siłę ducha. Zdaje sobie sprawę, że czasem dla dobra ogółu trzeba się poświęcić. Poznane tam umiejętności i mądrości sprawiają, że dziewczyna dojrzewa i zmienia się do poznania. Za sprawą nabytych doświadczeń wie już czego naprawdę pragnie, decyduje się samodzielnie pokierować własnym losem i uniezależnić się. W „Alicji w Krainie Czarów” reżyser uświadamia także widzowi, że to, co wydaje się piękne i pełne harmonii, może być naprawdę zdradzieckie i niebezpieczne. Łatwy sukces nie ma wartości wobec celu osiągniętego, dzięki pracy i wysiłkowi.