piątek, 28 lutego 2014

W pogoni po Oscary 2014, czyli krótkie recenzje

American Hustle
10 nominacji do Oscara

Oparty na autentycznych wydarzeniach dramat sportowy „Fighter” sprawił, że Amerykańska Akademia Filmowa zwróciła uwagę na Davida O. Russella. Dwa lata później nominacje posypały się również dla przyjemnego w odbiorze „Poradnika pozytywnego myślenia”. W tym roku, najwyraźniej nie odstępując od reguły, „American Hustle” wyróżniono aż w 10 najważniejszych kategoriach. Odnoszę wrażenie, że z założenia produkcja ma stanowić popis umiejętności aktorskich doskonale dobranej, gwiazdorskiej obsady, a nie zachwycić treścią. Gala osobowości wydaje się jednak zbyt przerysowana i jednowymiarowa. Wytworne kostiumy i wystylizowane fryzury oraz dobrze dopasowana scenografia sprawiają, że na pierwszy rzut oka film prezentuje się naprawdę znakomicie. Pod tą przesadnie kiczowatą, aczkolwiek klimatyczną warstwą wizualną kryje się istny chaos. Fabuła opiera się na kilku intrygujących pomysłach, ale twórcy nie potrafią zręcznie ich wykorzystać. Z łatwością można się pogubić w nieskładnej i zupełnie nieporywającej historii, z prawdziwym trudem śledzi się wszystkie wątki. Seans okazuje się niemiłosiernie nudny i w dodatku męczący, nie zapewnia więc nawet solidnej rozrywki i przyjemności. Szczerze mówiąc, liczę że „American Hustle” zostanie wielkim przegranym zbliżającej się gali.


Pomimo solidnej i przesadnie wymownej gry, aktorzy nie stworzyli wybitnych i godnych zapamiętania kreacji, Oscary okazałyby się więc raczej niezasłużone. Christian Bale po raz kolejny udowadnił, że dla roli jest w stanie poświęcić wszystko, tutaj aby wypaść wiarygodniej, przytył bowiem 18 kg. Jako przebiegły oszust finansowy prezentuje się wręcz odpychająco ze swoim dużym brzuchem i doklejanymi włosami. Ten występ podkreślił jego najmocniejsze cechy: zmienność i nieprzewidywalność. Amy Adams zagrała czarującą, ale niebezpieczną kochankę głównego bohatera. Dziwi mnie przyznanie jej Złotego Globu, gdyż nie przekonała mnie swoją grą. Słabo potrafiła ukazać emocje i pozostała w cieniu swoich towarzyszy. Jennifer Lawrence spisała się bardzo sugestywnie, żona Irvinga szaleje bowiem na ekranie nieustannie rozhisteryzowana. Moim zdaniem, na uznanie zasługuje głównie charyzmatyczny Bradley Cooper, który znakomicie odnalazł się zarówno w dramatycznych, jak i komediowych scenach.
Ocena: 4/10

Kapitan Phillips / Captain Phillips
6 nominacji do Oscara

„Kapitan Phillips” to bardzo dobrze zrealizowany i pasjonujący dramat biograficzny. Twórcy szczegółowo i wiarygodnie ukazują pełną sekwencję wydarzeń: od wyruszenia załogi w podróż, przez atak piratów somalijskich, porwanie kapitana aż do emocjonującego finału zmagań. Prawdziwie poruszająca historia okazuje się idealnym materiałem na film. Co ciekawe, akcja rozgrywa się niemal tylko i wyłącznie na morzu, ale pomimo długich i mało dynamicznych scen, atmosfera nie przytłacza. Trzymająca w napięciu fabuła powoduje, że wręcz nie można oderwać oczu od ekranu. Tom Hanks jest absolutnym geniuszem i po raz kolejny ukazał swój niesamowity kunszt aktorski. Potrafił naprawdę wczuć się w tytułową rolę i przekazać głębię emocji niewielkim nakładem środków. Barkhad Abdi jak na debiutanta spisał się znakomicie, nominacją do Oscara odznaczono go jednak trochę na wyrost. Nie miał wcześniej żadnego doświadczenia aktorskiego, do filmu nauczył się pływać, sterować niewielką łodzią i korzystać z broni. Nawiązanie bliższego kontaktu z bohaterami i znalezienie się w centrum wydarzeń ułatwia zastosowanie zabiegu kręcenia z ręki.
Ocena: 8/10

Tajemnica Filomeny / Philomena
4 nominacje do Oscara

„Tajemnica Filomeny” to z pewnością najbardziej skromny i intymny obraz wśród nominowanych przez Akademię. Oparta na faktach historia skupia się na dwóch zupełnie odmiennych postaciach: serdecznej i oddanej Bogu staruszce oraz cynicznym i ironicznym dziennikarzu. Gwałtowne zderzenie ze sobą różnych światów daje niespodziewane konsekwencje i oddziałuje w równym stopniu na obie strony. Twórcy przeplatają ze sobą również wiele kontrastowych elementów, zgrabnie łącząc dramat z komizmem. Początkowo akcja pędzi i wydaje się zbyt pobieżnie traktować wybrany temat. Później jednak, gdy razem na scenę wkraczają główni aktorzy, pomimo pewnej naiwności i banalności, całość ogląda się znakomicie. Brytyjski wdzięk i charyzma powodują, że bohaterowie stają się nam bliżsi. Judi Dench dysponuje ogromnym urokiem osobistym i niezaprzeczalną gracją, a Steve Coogan – świetnym talentem komediowym i błyskotliwością. Z łatwością potrafią zjednać sobie widza i zyskać jego sympatię. Wykreowali naprawdę interesujący duet i zaliczyli pełne emocji występy. Nie można także zapomnieć, że Coogan jest także współautorem dobrego scenariusza.
Ocena: 7/10

Blue Jasmine
3 nominacje do Oscara

Już na wstępie muszę przyznać, że nie jestem wielką miłośniczką dzieł i stylu Woody’ego Allena. Uważam go jednak za mistrza w wymyślaniu błyskotliwych dialogów, które nadają pewnej świeżości nieoryginalnym fabułom. „Blue Jasmine” ogląda się bez znudzenia, właściwie dzięki fenomenalnej Cate Blanchett. Jej wrodzony wdzięk i gracja sprawiają, że od razu przykuwa uwagę widza. Zagrała niezwykle sprawnie i naturalnie, dzięki czemu kreacja przywykłej do luksusów i szukającej szczęścia Jasmine na długo zapadnie mi w pamięci. Trzymam mocno kciuki, żeby Oscar trafił właśnie w jej ręce. Na ekranie błyszczy także energiczna i sugestywna Sally Hawkins, która zaliczyła tutaj wyjątkowo udany występ. Fabuła opiera się na dość szablonowych wątkach i niczym nie zaskakuje. Okazuje się zupełnie przeciętna i nie prezentuje sobą praktycznie nic, co wyróżniłoby ją na tle innych. Akcja snuje się powoli, nie porywa i nie wywołuje żadnych emocji. Obraz zyskuje na solidnej realizacji: wspaniałych zdjęciach, barwnej scenografii i cudownych kostiumach. Niestety, po jednym seansie „Blue Jasmine” szybko ulatuje z pamięci i nie pozostawia po sobie wielu wrażeń.
Ocena: 5/10

Ratując pana Banksa / Saving Mr. Banks
1 nominacja do Oscara

Za pierwszym razem z zupełnie niezrozumiałych dla mnie teraz powodów wyłączyłam ten film po dwudziestu minutach. Jakiś czas później nastawiona dość nieprzychylnie powróciłam do seansu, który już pozytywnie mnie zaskoczył. Siła nieco bajkowej opowieści tkwi bowiem w postaci wykreowanej przez fenomenalną Emmę Thompson, którą Akademia tak karygodnie w tym roku pominęła. Uparta, zgryźliwa i zdeterminowana, żeby osiągnąć własny cel pisarka okazuje się nie lada wyzwaniem dla samego Walta Disney’a (zabawny Tom Hanks). Obserwowanie ich zmagań i postępującej powoli pracy nad ekranizacją „Mary Poppins” jest ciekawym doświadczeniem. W „Ratując pana Banksa” przeplatają się dwa różne, choć powiązane ze sobą wątki. Drugi z nich, historia Traversa Goffa i jego rodziny wydaje się jednak mało wciągająca i nużąca. Tło dla kolorowej scenografii Los Angeles i inteligentnej opowieści stanowi czarująca muzyka. Utwory są ekspresyjne i wyjątkowo różnorodne, dlatego nominacja w tej kategorii okazuje się zupełnie słuszna.
Ocena: 7/10

Labirynt / Prisoners
1 nominacja do Oscara

„Labirynt” stanowi znakomity thriller i dogłębne studium ludzkiej psychiki. Twórcy w intrygujący sposób ukazują, jak jedno tragiczne wydarzenie może rozbudzić w człowieku najgorsze instynkty. Operują kontrastami i niedopowiedzeniami, pozostawiając wiele do własnej interpretacji. Od pierwszych minut, konsekwentnie budują mroczną i złowieszczą atmosferę, dzięki której historia trafia głęboko do odbiorcy. Cechuje ją przede wszystkim nieprzewidywalność, a częste zwroty akcji są świetnie przemyślane. Oddziałuje także na emocje i angażuje, dzięki czemu śledzi się ją chwilami wręcz z zapartym tchem. Akcja rozgrywa się powoli, ujawnia przed nami jednak mniej niż chcielibyśmy się dowiedzieć. Seansowi nieodłącznie towarzyszy ogromne napięcie, które wywołuje surowa i porywająca stylistyka dzieła. Jedyna nominacja do Oscara przypadła zaskakująco tylko za zdjęcia, które prezentują odcienie szarości, a niekiedy wręcz przytłaczają swoją depresyjnością. Śledztwo w sprawie zaginionych dzieci prowadzi skryty detektyw Loki, w którego rolę wcielił się Jake Gyllenhaal. Zastosowany przez niego tik mrugania oczami nadaje mu pewnej nerwowości i niepokoju. Zagrał powściągliwie, skupiając się na pojedynczych gestach i spojrzeniach. Genialny Hugh Jackman stworzył z kolei niepowtarzalną postać zrozpaczonego ojca, buzującego od nienawiści, pragnienia zemsty i strachu.
Ocena: 8/10

piątek, 21 lutego 2014

Witaj w klubie (2013), czyli w walce o życie

tytuł oryginalny: Dallas Buyers Club
reżyseria: Jean-Marc Vallée
scenariusz: Craig Borten, Melisa Wallack
muzyka: Anton Monn, Carolos Periguez
produkcja: USA
gatunek: biograficzny, dramat

Jednym z najbardziej popularnych, ale jednocześnie zapewniających ogromne pole do popisu motywów filmowych jest niezwykła przemiana jednego z bohaterów. Następuje po wpływem pewnego wydarzenia, osoby czy informacji, które wydają się później wręcz kształtować na nowo jego osobowość. Fascynujące portrety psychologiczne często inspirują i skłaniają do refleksji. Twórcy „Witaj w klubie” postanowili również podzielić się inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami historią człowieka, któremu przewidywano jedynie miesiąc życia.

Ron Woodroof (Matthew McConaughey) cieszy się chwilą, skupia się jedynie na spełnianiu szybkich przyjemności i zachcianek. Nie dba o siebie, pije, pali, lubi kobiety i rodeo. Pewnego dnia dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV, w co początkowo zupełnie nie może uwierzyć. Nie zamierza pogodzić się z wyrokiem i pozostać w szpitalu na niemal pewną śmierć. Wyjeżdża do Meksyku po niedostępne i zakazane w USA leki, które później zaczyna przewozić nielegalnie przez granicę. Po powrocie niespodziewanie znajduje współpracownika w osobie queerowego transseksualisty Rayona (Jared Leto). Razem zakładają klub, w którym inni poszukują pomocy.


Nominacja w kategorii: najlepszy film
„Witaj w klubie” stanowi znakomicie skonstruowaną i porywającą historię, która skupia się na kilku interesujących wątkach związanych bezpośrednio z głównym bohaterem. Najbardziej dramatyczne wydarzenia rozgrywają się we wnętrzach szpitala, w którym na chorych testuje się nowy lek. Zamiast przeciwdziałać AIDS, okazuje się w wielu wypadkach bardzo szkodliwą substancją. Na szczęście, ilość wiadomości medycznych w ogóle nie przytłacza. Na pierwszy plan wysuwa się jednak znacznie motyw przemiany Woodroofa z buntownika i narkomana w przebiegłego oszusta, działającego jednak w słusznej sprawie – ochronie ludzkiego życia. Twórcy pozostawiają dużo do myślenia i sprawiają, że widz ani na chwilę nie odrywa wzroku od ekranu. Produkcja okazuje się szczera i bezpretensjonalna, wywołuje także zaskakujące emocje i porusza. 


Nominacja w kategorii: najlepszy aktor pierwszoplanowy, Matthew McConaughey
Mistrzowski popis swoich dotychczas niedocenionych umiejętności dał bez wątpienia Matthew McConaughey. W końcu otrzymał niepowtarzalną szansę i bezbłędnie ją wykorzystał. Wcielił się w postać porywczego, sprytnego Rona Woodroofa, który próbuje przechytrzyć śmierć. Spisał się brawurowo i niezwykle charyzmatycznie, ukazując różne oblicza tego samego bohatera. Wykazał się ogromnym poświęceniem dla roli i aby wypaść wiarygodniej, schudł aż 17 kg. Jego fenomenalny występ zaowocował w pierwszą nominację do Oscara oraz inne prestiżowe nagrody, m.in. Złoty Glob i Critics’ Choice. Mam wrażenie, że wreszcie udało mu się oderwać od siebie etykietkę aktora z komedii romantycznych.


Nominacja w kategorii: najlepszy aktor drugoplanowy, Jared Leto
Jared Leto charakteryzuje się subtelną urodą i szczupłą sylwetką. Te cechy ułatwiły mu niewątpliwe stworzenie wyjątkowo przekonującego portretu Rayony. Wychudzony o 13 kg, ze zmodulowanym głosem, przebrany w damskie ubrania i pod grubą warstwą makijażu wydaje się wręcz nie do poznania. Sprostał jednak trudnym wymaganiom i zagrał niezwykle wymownie. Choć wcześniej nie potrafił zwrócić uwagi widza, teraz kradnie niemal każdą scenę. W duecie z McConaughey’em poradził sobie brawurowo. W pełni ukazał emocje targające swoją postacią i udowodnił, że jest naprawdę godzien najwyższych odznaczeń. Wcześniej rozpływałam się na fantastyczną kreacją Michaela Fassbendera w „Zniewolonym”, ale teraz Oscara przyznałabym właśnie Leto.


Nominacja w kategorii: najlepszy scenariusz oryginalny, Craig Borten i Melisa Wallack
„Tak walczę o życie, że nie mam czasu żyć.” – mówi główny bohater, któremu lekarze postawili śmiertelną diagnozę. Od tego czasu w jego życiu następuje gwałtowny zwrot i nieobliczalne w skutkach zmiany. Pozornie dobrzy przyjaciele dyskryminują go, zostaje nawet eksmitowany z własnego domu. Pomimo załamań i nieszczęścia mężczyzna ostatecznie za wszelką cenę stara się przetrwać i nigdy się nie poddać. O tym właśnie przede wszystkim starają się opowiedzieć twórcy, dużo czasu poświęcają również wątkowi niekonwencjonalnej przyjaźni.  Początkowo Ron nie potrafi odrzucić uprzedzeń i jawnej niechęci wobec Rayon. Po przełamaniu pierwszych barier coś w nim pęka i jego spojrzenie staje się bardziej wyrozumiałe. Zawiązują razem interes, handlując niezatwierdzonymi lekami. Powoli rodzi się pomiędzy nimi cicha, niewypowiedziana nić porozumienia. Niesienie pomocy ludziom, którzy podobnie jak oni chorują na AIDS, zapewnia nie tylko duże zyski pieniężne, ale przede wszystkim satysfakcję z przedłużenia czyjegoś życia. Po pewnym czasie towarzysze, choć nie zdają sobie z tego sprawy, okazują się niemal nierozłączni.


Nominacja w kategorii: najlepszy montaż, Martin Pensa i John Mac McMurphy
Dynamiczna narracja narzuca dość szybkie, ale odpowiednie tempo akcji. Twórcy poradzili sobie z ukazaniem upływu czasu, wydarzenia rozgrywają się bowiem na przełomie kilku lat. Sprawny montaż spaja wszystkie elementy w jedną całość i nadaje im jednolity charakter. Odnoszę jednak wrażenie, że raczej nie znajdzie się tu nic nowatorskiego czy innowacyjnego na miarę Oscara.

Nominacja w kategorii: najlepsza charakteryzacja i fryzury
Wyróżnienie w tej kategorii okazuje się zasłużone przede wszystkim ze względu na dokładnie wykonaną charakteryzację Jareda Leto. Mężczyzna przeszedł intrygującą przemianę zewnętrzną, dzięki której mógł jeszcze lepiej wczuć się w rolę. McConaughey w swoim  jasnym kapeluszu kowbojskim, dżinsowych spodniach i dłuższych włosach nabrał już niemal charakterystycznego wizerunku.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 17 lutego 2014

Nebraska (2013), czyli niezbędne do szczęścia

reżyseria: Alexander Payne
scenariusz: Bob Nelson, Phil Johnston
produkcja: USA
gatunek: dramat, przygodowy

Podróż może działać wyjątkowo oczyszczająco i relaksująco na człowieka. Staje się często idealną okazją do oderwania się od codzienności, odpoczynku, nawiązania lepszych kontaktów z bliskimi czy poznania nowych osób. Dłuższy czas spędzony na przemyśleniu własnego postępowania daje również możliwość odnowy dotychczasowego życia. Na głównych bohaterów najnowszego filmu Alexandra Payne’a daleki wyjazd działa wręcz oczyszczająco.

Podstarzały i nieco zniedołężniały alkoholik, Woody Grant (Bruce Dern) dowiaduje się, że wygrał na loterii milion dolarów. Aby odebrać nagrodę, musi się udać do Nebraski. Pomimo protestów żony (June Squibb), upiera się, żeby z Montany pójść tam piechotą. Jego syn David (Will Forte) nie wierzy jednak w szczęście i uważa, że wiadomość to spam wysyłany po całej Ameryce. Znużony ciągłym zbieraniem ojca z pobocza i biura szeryfa, w końcu postanawia towarzyszyć mu w wyprawie i dotrzeć do celu samochodem. Po drodze spotykają znajomych i członków rodziny, przed którymi nie udaje im się ukryć rzekomego sukcesu.


Nominacja w kategorii: najlepszy film
„Nebraska” stanowi idealny przykład filmu drogi oraz przepis na solidne kino niezależne. Nie zaskakuje nieprzewidywalnością czy dynamizmem, tempo narracji wydaje się raczej niespieszne. Twórcy mają ogromny talent do oczarowywania odbiorców, który czyni opowieść bardziej niezwykłą niż jest w rzeczywistości. Wraz z rozwojem wydarzeń ciekawość wciąż wzrasta, choć tak naprawdę ostatecznie łatwo przewidzieć zakończenie. Nienachalne, nieco kąśliwe poczucie humoru, cięte riposty i duża nastrojowość nadają obrazowi niezaprzeczalnego wdzięku. Akcja rozgrywa się powoli i bez wyraźnie określonego celu, nie wszystko zostaje podane na tacy. Pomimo przeciętnego tematu i nieoszałamiającej formy realizacji, całość ogląda się z czystą przyjemnością. Nie sądzę jednak, żeby produkcja zasługiwała na miano najlepszej z 2013 roku.


Nominacja w kategorii: najlepszy aktor pierwszoplanowy, Bruce Dern
Bruce Dern wcielił się w postać upartego i niepewnego staruszka, który przez całe życie ucieka od ciężaru rzeczywistości. U kresu życia zdaje sobie sprawę, że nie spełnił swoich marzeń i dobrze nie wykorzystał danego mu czasu. Sam nie wie dokładnie, czego chce, a swoje pijaństwo usprawiedliwia brakiem lepszego zajęcia. Wreszcie dostaje szansę, aby rozliczyć się z win i spełnić ostatnie marzenie. Aktor zagrał powściągliwie, drobnymi gestami i mimiką ukazując wiele emocji. Moim zdaniem, nie wyróżnia się jednak dostatecznie w porównaniu z konkurencją.

Nominacja w kategorii: najlepsza aktorka drugoplanowa, June Squibb
Filmowa żona Derna okazuje się jego zupełnym przeciwieństwem: wiecznie gdera, często irytuje i dysponuje niezawodną pamięcią. Swoimi ironicznymi komentarzami i uwagami naprawdę bawi widza. June Squibb dysponuje najwyraźniej niespożytkowanymi zapasami energii, gdyż na ekranie popisuje się wspaniałą charyzmą. Jej sugestywny występ na pewno będę miło wspominać, ale wydaje mi się, że nie jest godny statuetki Oscara. Właśnie w tej kategorii aktorskiej mam jednak na razie najwięcej wątpliwości.


Nominacja w kategorii: najlepszy scenariusz oryginalny, Bob Nelson i Phil Johnston
Fabuła zadziwia przede wszystkim swoją prostotą i szczerością. Pomimo dość szablonowej konstrukcji i ogranych motywów, angażuje i z łatwością pochłania uwagę. Gala ujmujących i wyrazistych bohaterów przybliża nas do ich małego, intymnego światka. Pod wpływem jednego bodźca, którym okazuje się potencjalna nagroda pieniężna, na jaw wychodzą pragnienia, niespełnione możliwości, a nawet prawdziwe oblicza ludzi. Rysowane grubą kreską portrety bohaterów ułatwiają opowiedzenie inspirującej historii, która skupia się także na motywie zacieśniania relacji rodzinnych. David dowiaduje się coraz więcej o przeszłości ojca i poznaje dawno niewidzianych krewnych. Woody szybko zyskuje opinię lokalnej gwiazdy, każdy chce coś dla siebie uszczknąć z jego jeszcze niezdobytej fortuny. Scenarzyści świetnie podkreślili, ile ludzie są w stanie zrobić dla własnej korzyści, nie wahając się wykorzystać jego dobrotliwość.


Nominacja w kategorii: najlepszy reżyser, Alexander Payne
Alexander Payne zabiera nas w sentymentalną podróż, sprawiając, że codzienność nabiera głębszego znaczenia. Łączy tradycyjne wątki, takie jak pogoń w poszukiwaniu szczęścia, zawiść pozornie lojalnych przyjaciół oraz pojednanie ojca z synem z przyjemną i nieco melancholijną atmosferą.  Udowadnia, że niewielkim nakładem kosztów można przekazać wiele treści. Nie stara się moralizować ustami swoich postaci, ale przekazać więcej gestami i czynami. Skłaniam się ku stwierdzeniu, że doskonale oszukuje widza, gdyż „Nebraska” to jedynie dobre, a nie wybitne dzieło. Snując inspirującą i nieco bajkową historię, potrafi jednak zwrócić uwagę na jej najlepsze aspekty.


Nominacja w kategorii: najlepsze zdjęcia, Phedon Papamichael
Czarno-biała stylistyka i ograniczona forma nadają filmowi oryginalniejszego wyrazu. Odnoszę nawet wrażenie, że gdyby obraz pozostał kolorowy, film nie wyróżniałby się wcale na tle innych. Nieco surowy klimat przejawia się właśnie w zdjęciach, które mają zaskakująco wiele odcieni czerni i szarości. Na ekranie przewijają się szerokie i bezkresne plenery, długa droga, kameralne knajpy czy urocze miasteczka. Różnorodność otoczenia okazuje się znakomicie wykorzystana i staje się źródłem wielu ciekawych ujęć. W tle pojawia się nostalgiczna i barwna muzyka, która zapewnia płynniejszy rozwój akcji.

Ocena: 7/10

czwartek, 13 lutego 2014

Złodziejka książek (2013), czyli z pasją do życia

tytuł oryginalny: The Book Thief
reżyseria: Brian Percival
scenariusz: Michael Petroni
muzyka: John Williams
produkcja: USA, Niemcy
gatunek: dramat, wojenny

Ukazując tragiczne wydarzenia z perspektywy dziecka, twórcy filmowi potrafią zabrać widza do zupełniej innego świata. Inne spojrzenie na to samo, często omawiane zagadnienie może się okazać intrygujące i w pewnym stopniu odkrywcze. W „Labiryncie fauna” zagłębiliśmy się w niezwykły świat wyobraźni zacierającej granice z rzeczywistością. „Życie jest piękne” i „Chłopiec w pasiastej piżamie” ukazały kontrast między nieświadomością i szczęściem oraz brutalnością i niebezpieczeństwami wojny. Brian Percival podjął się z kolei adaptacji bestsellerowej powieści „Złodziejka książek”.

Akcja filmu toczy się w Niemczech podczas II wojny światowej. Dziewięcioletnia Liesel Meminger (Sophie Nélisse) zostaje przygarnięta przez rodzinę zastępczą. Początkowo nieśmiała i wyobcowana wkrótce znajduje nić porozumienia z ciekawskim chłopcem Rudy’m (Nico Liersch). W odróżnieniu od nieco oschłej przybranej matki (Emily Watson), ojciec (Geoffrey Rush) traktuje ją bardzo serdecznie i zupełnie jak własną córkę. Uczy dziewczynkę czytać i pisać, co staje się jej największą pasją. Liesel pocieszenie w samotności i groźnych czasach znajduje w czytaniu skradzionych książek i dzieleniu się nimi z bliskimi. Miłość do wszelkiego rodzaju literatury zapoczątkowuje u niej lektura „Podręcznika grabarza”.


„Złodziejka książek” nie aspiruje do miana ambitnego i wyśmienitego kina, które miałoby poruszać z każdym kolejnym seansem. Jest to nieco schematyczna i prosta historia, która opowiada o sile pasji w życiu każdego człowieka. Pomimo niebezpieczeństw wojny, główna bohaterka rozwija swoje zamiłowanie do czytania i przede wszystkim dzieli się z innymi mądrościami zdobytymi z książek. Tematyka II wojny światowej, Holocaustu stanowi kontrast wobec ogromnej wartości rodziny i miłości. Twórcy starają się połączyć realizm i dramatyzm z baśniowym klimatem opowieści. Oba te elementy stosują jednak w zbyt małych ilościach, co sprawia, że wiele wydarzeń zupełnie nic nie wnosi. Odnoszę wrażenie, że reżyser nie wie właściwie, co konkretnie chce pokazać. Traktuje ważne wątki dość pobieżnie i nie potrafi na dłużej zaciekawić odbiorcy.


Podstawowym błędem, a zarazem największym absurdem całego filmu jest język, którym porozumiewają się bohaterowie. Akcja rozgrywa się w Niemczech, lecz niemal wszystkie elementy, począwszy od oprawy wizualnej aż do nazwisk w obsadzie, zupełnie temu zaprzeczają. Wybór pochodzącej z Kanady Sophie Néllise na odtwórczynię głównej roli wydaje się zaskakujący i dość ryzykowny. Na ekranie towarzyszą jej Australijczyk Geoffrey Rush i Brytyjka Emily Watson, którzy znaleźli się tam najwyraźniej zupełnie przypadkiem. Wszyscy udają, że prowadzą dialogi po niemiecku, w rzeczywistości mówią jednak oczywiście po angielsku i w dodatku ze sztucznym akcentem. Posuwają się nawet do tego, że wplatają do zdań niemieckie słowa lub celowo przekręcają wymowę innych. Obecność niemieckich aktorów na dalszym planie nie nadaje historii ani trochę wiarygodności i naturalności. Każde próby nadania dialogom bardziej lokalnego brzmienia kończą się fiaskiem i jeszcze bardziej zwracają uwagę na wszelkie niezgodności.


Przeglądając filmografię Michaela Petroni zauważyłam, że to on napisał scenariusz do wartych zapomnienia „Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu”. To niezbyt dobra rekomendacja dla jego twórczości, a w wypadku „Złodziejki książek” pomysł także nieco przerósł jego możliwości. Pierwsza połowa filmu okazuje się straszliwie jednostajna i monotonna, dopiero rozpoczęcie wątku z ukrywającym się w domu Maxem nadaje większe znaczenie nieoryginalnej fabule. Od tej pory akcja nabiera nieco tempa i dąży do nietuzinkowego zakończenia. Śmierć jako narrator na szczęście nie przesadza z nachalnym moralizowaniem, snuje jedynie luźne refleksje na temat życia. Niestety, brak stopniowania napięcia i jednowymiarowi bohaterowie powodują, że seans nie wywołuje żadnych głębszych przeżyć emocjonalnych.


Sophie Nélisse poradziła sobie dobrze i wyjątkowo przekonująco na pierwszym planie. Miała taką wrodzoną ciekawość w oczach i potrafiła przekazać odpowiednio emocje swojej postaci. Geoffrey Rush i Emily Watson nie stworzyli za to zaskakujących i godnych zapamiętania kreacji. Portrety przybranych rodziców okazują się już bowiem z założenia dość szablonowe i płytkie: ciepły i pełen zrozumienia ojciec oraz nieco ostra, ale w głębi duszy troskliwa matka. Scenografia i dekoracje wywołują kolejne sprzeczności: w Niemczech książki są napisane po angielsku, Liesel uczy się też pisać w tym języku. Twórcy naprawdę popisali się tutaj rażącą niekonsekwencją i niezdecydowaniem. Miasto, w którym toczy się akcja przypomina chwilami makietę w studiu. Przyznam, że jedyny powód, dla którego sięgnęłam po ten obraz to nominowana do Oscara muzyka. Na początku nie mogłam się przestać zastanawiać, gdzie się właściwie podziała. Gdy wreszcie dosłyszałam jakieś utwory, odniosłam wrażenie, że są mało wyraziste i zbyt nużące.

„Złodziejka książek” to kolejna, przeciętna historia, która nieudolnie próbuje ukazać coś nowego. Nie polecam; obejrzyjcie lepiej film „Ona” Spike’a Jonze’a.
Ocena: 4/10

poniedziałek, 10 lutego 2014

Ona (2013), czyli miłość bez granic

tytuł oryginalny: Her
reżyseria: Spike Jonze
scenariusz: Spike Jonze
muzyka: Will Butler, Owen Pallett
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia, romans

Jak będzie wyglądał świat za kilkadziesiąt lub kilkaset lat? Czym będzie zajmował się przeciętny człowiek? Czy komputery zastąpią nam większość aspektów życia społecznego, zatrzymując rozwój relacji towarzyskich? Wielu twórców filmowych stawiało sobie podobne pytania, tworząc coraz oryginalniejsze i niekiedy wyjątkowo przerażające wizje przyszłości. Przykłady można by mnożyć: wysoce zmodernizowane państwo i podróże kosmiczne w „Star Treku”, „Gwiezdnych wojnach” i Piątym Elemencie” czy utopia bez możliwości doznawania jakichkolwiek uczuć w „Equilibrium”. Spike Jonze postanowił spojrzeć jednak na wszystko z innej perspektywy.

Theodore Twombly (Joaquin Phoenix) jest samotnym pisarzem mieszkającym w wielkiej metropolii. Jego praca polega na pisaniu osobistych listów w imieniu klientów, w których zawiera wyznania miłości i wspomnienia. Po nieudanym małżeństwie z Catherine (Rooney Mara) ciężko mu znaleźć bratnią duszę. Pewnego dnia kupuje nowoczesny system operacyjny, który ma spełnić wszystkie potrzeby użytkownika. Instaluje go na komputerze i w ten sposób poznaje OS o imieniu Samantha (Scarlett Johansson). Mężczyzna zakochuje się w niej, znajdując wreszcie potrzebne mu zrozumienie i akceptację.


Spike Jonze nie sili się, żeby ukazać wymyślny, futurystyczny obraz i zupełnie rezygnuje z surrealizmu. Sięga niedaleko w przyszłość, dzięki czemu jego wyobrażenie wydaje się nam bliskie i jakby znajome. Okrasza je szczyptą melancholii i tęsknoty za drugim człowiekiem. Ujawnia swoją zaskakującą wrażliwość i subtelność, okazuje się wyjątkowo spostrzegawczym obserwatorem. Celem filmu nie jest ukazanie rewolucji czy upadku naszej cywilizacji, główny motyw stanowi bowiem samotność i niezaspokojona chęć bliskości. Kameralny, a chwilami niezwykle intymny klimat pozwala łatwo zagłębić się w pełną wzlotów i upadków historię niekonwencjonalnej miłości. Niesie ona ze sobą ogromny ładunek emocjonalny i głęboko oddziałuje na widza. Akcja rozgrywa się w niespieszny i refleksyjny sposób, tempo nigdy jednak nie nuży.


Fabuła na pierwszy rzut oka może wydawać się nieco absurdalna i niedorzeczna, ale w rzeczywistości jest błyskotliwa i naprawdę inspirująca. Ludzie uciekają do świata wirtualnego, aby zaspokoić swoje pragnienia i być prawdziwym sobą. W zwyczajnej rozmowie często nie potrafią dojść do porozumienia, a także utrzymać silnych kontaktów. Nie dziwią więc filmowe ujęcia, w których przechodnie, podobnie jak główny bohater, mają nieustannie w uchu słuchawkę telefonu, do której mówią. Theodore nie ma pomyślności w związkach z kobietami, ale potrzebuje mieć kogoś zaufanego. Romans z systemem operacyjnym daje mu iluzję wiecznego szczęścia, która sprawia, że odczuwa wszystko tym dotkliwiej. Twórcy uchylają nam rąbek zasłony, pozwalają, a nawet zachęcają, żeby go lepiej poznać. Dawno nie spotkałam się z tak barwnie opowiedzianą i angażującą widza opowieścią.


Najzabawniejsze, że prawdopodobnie nie sięgnęłabym po ten film, gdyby nie zamieszanie związane z nominacjami do Oscara. Teraz śmiało mogę stwierdzić, że „Ona” jest najlepszym z nominowanych obrazów, które widziałam. Każdy element jest na swoim miejscu i składa się w spójną całość. Liczę, że nominacja do złotej statuetki za scenariusz oryginalny, podobnie jak Złoty Glob, trafi zasłużenie w ręce Spike’a Jonze’a. Fabuła cechuje się dość prostą konstrukcją, nieszablonowymi pomysłami i nieprzewidywalnymi rozwiązaniami. Warto również zwrócić uwagę na brawurowe i intrygujące sylwetki postaci, które stanowią różnorodną galę osobowości. „Ona” zdecydowanie zyskuje na braku jakiegokolwiek nachalnego moralizatorstwa i filozofowania, przekaz ujawnia się raczej między słowami. Granica między światem realnym a wirtualnym wydaje się zacierać, a co zastanawiające, Samanthę traktuje się jako osobę.


Rola Theodore’a wiąże się z niesamowitą odpowiedzialnością, którą zgodził się przyjąć Joaquin Phoenix. Aktor okazuje się wręcz nie do poznania nie tylko z powodu wspaniałej charakteryzacji (wąsy, zwichrzone włosy i okulary), ale przede wszystkim naturalności i sprawności w grze. Doskonale operuje gestami i mimiką, opanowując je niemal do perfekcji. Nie ma tu miejsca ma zbędne ruchy czy spojrzenia, każdy jest dokładnie przemyślany. Całym sobą ukazuje emocje swojego bohatera, jego nadzieje, cierpienie i rozczarowania. Moim zdaniem zasługuje na najważniejsze nagrody, to niewątpliwie jeden z jego najlepszych występów. Na drugim planie partneruje mu Amy Adams, którą charakteryzuje niebywała wrażliwość i wprawność. Spotkałam się z intersującą opinią, że Scarlett Johansson potrafi zagrać lepiej głosem, niż będąc na ekranie. Rzeczywiście, jako Samantha uwodzi i oczarowuje, okazuje się bardzo sugestywna. Z łatwością przekazuje pełnię uczuć samymi słowami, za co należą się jej ogromne wyrazy uznania.


Magii i uroku filmowi nadaje plastyczna i wypieszczona warstwa artystyczna. Wysokie i surowe budynki, zadbane i pełne przestrzeni mieszkania, kolorowe meble czy rozświetlony w ciemności widok za oknem… Otoczenie niewiele różni się od wyglądu dzisiejszej metropolii, postęp jest jednak widoczny. Na szczęście, reżyser rezygnuje z wymyślnych efektów, nie chcąc zatracić sensu i istoty całej historii. Wyróżniona przez Amerykańską Akademię Filmową scenografia kreuje niepowtarzalny klimat i staje się cudownym tłem dla rozgrywających się wydarzeń. Kostiumy okazują się barwne, ale pomimo tego zadziwiająco zwyczajne i niewyszukane, czyli w tym wypadku odpowiednio dopasowane. Muzyka wydaje się wspaniałym dopełnieniem treści i nie przytłacza. Delikatne, nostalgiczne dźwięki działają naprawdę kojąco. „Moon Song” w wykonaniu Phoenixa i Johansson mogłabym słuchać bez końca.

„Ona” to genialne i fascynujące dzieło, które gwarantuje niezapomniane przeżycia. Polecam - to trzeba samemu obejrzeć! Nabrałam teraz ochoty na ponowny seans :)
Ocena: 9/10

piątek, 7 lutego 2014

Zniewolony. 12 Years a Slave (2013), czyli siła do życia

tytuł oryginalny: 12 Years a Slave
reżyseria: Steve McQueen
scenariusz: John Ridley
muzyka: Hans Zimmer
produkcja: USA, Wielka Brytania
gatunek: biograficzny, dramat historyczny

Obecnie polscy dystrybutorzy prześcigają się najwyraźniej w pomysłach, wymyślając nowe, coraz bardziej absurdalne tytuły. „12 Years a Slave” można by łatwo przetłumaczyć na język polski, zamiast tego postawiono jednak na ‘chwytliwy’: „Zniewolony”. Co zabawne, kiedy wydawało się, że nie był to jednak najgorszy zabieg, po kropce dodano tytuł angielski. Podobnie niepotrzebne okazało się to wcześniej przy filmie „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom”. Chyba nie wszyscy są świadomi, jak coś takiego potrafi razić w oczy, a często wręcz skutecznie zniechęcić do seansu.

Akcja rozpoczyna się w 1841 roku. Na północy Stanów Zjednoczonych już od lat czarnoskórzy obywatele cieszą się wolnością, ale na południu nadal występuje niewolnictwo. Solomon Northup (Chiwetel Ejiofor) – wykształcony i szanowany człowiek, szczęśliwie mieszka wraz z ukochaną żoną i dwójką dzieci w Waszyngtonie. Pewnego dnia, zostaje w podstępny sposób oszukany, porwany i sprzedany handlarzom niewolników. Przez 12 lat ciężko pracuje na farmach różnych właścicieli. Próbuje wrócić na wolność i zobaczyć się ponownie z rodziną.


Nominacja w kategorii: najlepszy film
Nie jest tajemnicą fakt, że Amerykańska Akademia Filmowa lubuje się w dramatach historycznych i biograficznych. Ochoczo nagradza odtwórców ról autentycznych postaci, niegdyś m.in. Meryl Streep („Żelazna Dama”), Colina Firtha („Jak zostać królem?”) czy Helen Mirren („Królowa”). Solidna realizacja i obyczajowa historia, najlepiej poprawna politycznie i odnosząca się do faktów, często decyduje o ilości odznaczeń do tej złotej statuetki. Nie inaczej sytuacja wygląda w związku ze „Zniewolonym”, który posiada wszystkie standardowe cechy poszukiwane przez Akademię. 9 nominacji mówi samo za siebie, nie wszystkie wydają się jednak w pełni zasłużone. Muszę przyznać, że film stanowi naprawdę interesujące i przygnębiające studium relacji oprawcy i niewolnika. Twórcy prowadzą przez kolejne etapy: od pełnego żalu i współczucia Forda (Benedict Cumberbatch), przez obłąkanego Tibeatsa (Paul Dano) aż do absolutnie bezlitosnego Eppsa (Michael Fassbender). Jednak czy „Zniewolony” to najlepszy film ubiegłego roku? Zdecydowanie nie, choć jest na pewno godny uwagi i udany.


Nominacja w kategorii: najlepszy aktor pierwszoplanowy, Chiwetel Ejiofor
Chiwetel Ejiofor, który z założenia miał być gwiazdą całego projektu, został nieco przyćmiony przez fenomenalnego Michaela Fassbendera. Nie próbował się wybić aktorsko, postawił na skromny, ale szczery występ. Sięgnął po ograniczone środki wyrazu, dzięki czemu idealnie wyważył wszystkie cechy swojej postaci. Nie przekombinował, skupił się na przekazaniu swoją grą jak najwięcej minimalnym kosztem. Niewielka gestykulacja i powściągliwość wpływają na wymowę całej produkcji. Staje się ona w pewien sposób pokazem porażającej bezsilności człowieka wobec własnego losu. Początkowo Solomon Northup próbuje się sprzeciwiać swoim oprawcom, ale daje to jedynie tragiczne skutki. Później nie traci nadziei na odzyskanie wolności i walczy o przetrwanie.

Nominacja w kategorii: najlepsza aktorka drugoplanowa, Lupita Nyong’o
Obsypana nagrodami i nominacjami Meksykanka Lupita Nyong’o wcieliła się w postać Patsey, młodej kobiety wziętej do niewoli. Co zadziwiające, jak na debiutantkę spisała się naprawdę znakomicie. Zaliczyła wyjątkowo przejmujący i inspirujący występ, ukazując sugestywnie ogromną gamę emocji. Brawurowo opanowana mimika sprawia, że jej gra jest wyjątkowo przekonująca. Pozostała jednak głównie w cieniu bardziej doświadczonych członków obsady. Odnoszę wrażenie, że Oscar byłby lekką przesadą, a na początku kariery odznaczenie takiej rangi mogłoby zatrzymać jej dalszy rozwój.


Nominacja w kategorii: najlepszy aktor drugoplanowy, Michael Fassbender
W tym roku Michael Fassbender zdobył pierwszą w karierze nominację do Oscara. Już wcześniej udowodnił jednak, że dla roli może zrobić wszystko. Do „Głodu” przeszedł drastyczna dietę odchudzającą, a we „Wstydzie” nie zawahał się przed nagimi ujęciami. Z łatwością przyjmuje różne twarze i świetnie potrafi się wczuć w najtrudniejszą sytuację. Doskonale wypracowana i pełna ekspresji gra aktorska sprawiła, że okazuje się tutaj wręcz nie do poznania. Jako nieczuły Edwin Epps jest niepokojąco naturalny i wiarygodny. Szarżuje, a chwilami wręcz szaleje na ekranie, zna jednak granice i nigdy ich nie przekracza. Świetnie ukazał szeroki wachlarz uczuć, nawet samą milczącą postawą wywołuje niepokój. Nie obawiał się ryzyka, budując swoją wyśmienitą kreację na licznych kontrastach. Jego bohater wydaje się przerażający i bezwzględny, ale jednocześnie nieco żałosny. Fassbender z łatwością kradnie uwagę widza i staje się najważniejszym atutem całego filmu. Warto jeszcze wspomnieć o charyzmatycznym Paul’u Dano, który również wyróżnia się na drugim planie.


Nominacja w kategorii: najlepszy reżyser, Steve McQueen
Po „Głodzie” i  kontrowersyjnym „Wstydzie” Steve McQueen postanowił zekranizować powieść autobiograficzną. Ponownie sięgnął po tematykę cierpienia, chcąc odcisnąć trwałe piętno na odbiorcach. Wykształcił surowy i stonowany styl, który zmusza jedynie do biernego obserwowania wydarzeń. Prawdopodobnie, taki klimat i brak nachalności stanowią zamierzone działanie. Brakuje tu jednak właśnie głębszego ładunku emocjonalnego, który przez cały czas tak usilnie starają się przekazać aktorzy. Historia zamiast wstrząsać i szokować widza, pozostawia pustkę, tak jakby się patrzyło na wszystko przez bardzo grubą szybę. Reżyser spogląda obojętnym i nieczułym okiem na najróżniejsze aspekty ludzkiego upodlenia.  Sam obraz zniewolenia okazuje się niezwykle dosadny i pozbawiony jakichkolwiek złudzeń.


Nominacja w kategorii: najlepszy scenariusz adaptowany, John Ridley
Oparta na faktach opowieść o mężczyźnie, który został oszukany i sprzedany jako niewolnik, to bez wątpienia trudny materiał na film. Jak nie przesadzić, ale jednocześnie dobitnie przedstawić jego dramatyczne losy? John Ridley znalazł na to odpowiedź i stworzył prostą, ale inspirującą historię. Wyraźnie nakreślił barwne portrety psychologiczne bohaterów, które stanowią jeden z istotniejszych elementów produkcji. Uwagę zwracają pewne drobne sytuacje, takie jak niewrażliwość żon właścicieli ziemskich na krzywdę innych. Twórca nie poradził sobie jednak z zupełnie z narracją i samą konstrukcją scenariusza. Monotonność i jednostajność akcji potęgują brak poczucia upływu czasu. Gdyby nie tytuł, nikt nie zorientowałby się, że wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni aż 12 lat. Wina tkwi również w słabej charakteryzacji.


Nominacja w kategorii: najlepsza scenografia, Adam Stockhausen i Alice Baker
Znaczna część akcji dzieje się na dworze, lecz nie tylko na polach, ale także w okolicy biednych chatek niewolników czy okazałych rezydencji ich panów. Scenografia doskonale oddaje klimat tamtego okresu i powoduje, że fabuła nabiera większej wartości. Warstwa wizualna okazuje się nieprzesadnie dopracowana i wspaniale dopasowana kolorystycznie. Wyraźne odcienie, a także różnice w zabudowaniach silnie ze sobą kontrastują.

Nominacja w kategorii: najlepsze kostiumy, Patricia Norris
Nie ma tu miejsca na podziwianie majestatycznych sukni, ale raczej na docenienie precyzji wykonania strojów o prostych krojach. Dominują luźne, jasne koszule oraz nieco niechlujne marynarki lub kamizele. W tym wypadku nominacja wydaje się nieco na wyrost, ale nie dziwi, bo przecież to dramat historyczny.

Nominacja w kategorii: najlepszy montaż, Joe Walker
Najchętniej zamiast „Zniewolonemu” wyróżnienie w tej dziedzinie przyznałabym niedocenionemu „Stokerowi”. Tak samo jak w przypadku scenariusza, mój główny zarzut wobec montażu stanowi brak odpowiedniego ukazania przemijania. Każda scena zbyt ściśle łączy się z poprzednią, przez co, wydaje się, że zniewolenie Northupa jest naprawdę dosyć krótkie. Nie ma tu nowatorskich lub dynamicznych ujęć,  dominują proste i dokładnie wycentrowane kadry.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 3 lutego 2014

Frankenstein (2011) - National Theatre

reżyseria: Danny Boyle
scenariusz: Nick Dear
na podstawie powieści Mary Shelley

Pochodzący z 1818 roku „Frankenstein” autorstwa młodej Mary Shelley jest uważany za pierwszą powieść z gatunku science fiction. Skupia się w głównie na motywie kształtowania osobowości i często negatywnego wpływu, jaki na nią wywiera otoczenie. Odrzucenie oraz nienawiść ludzka okazuje się bowiem tym, co obudziło w stworze doktora Frankensteina najgorsze instynkty. Reżyser filmu „Trainspotting”, „127 godzin” i laureat Oscara za „Slumdog. Milioner z ulicy”, Danny Boyle postanowił przedstawić własną wizję kultowej historii na deskach londyńskiego teatru. Podjął się niebywale trudnego zadania, gdyż zyskała już wiele ekranizacji i na trwale zapisała się w światowej kulturze.

W ubiegły piątek skorzystałam z okazji, żeby spełnić jedno z moich postanowień i wybrałam się do kina na 2,5 godzinną retransmisję sztuki z National Theatre pt. „Frankenstein”. Poprzedził ją krótki filmik podsumowujący próby i przygotowania oraz ujawniający ciekawostki na temat książkowego pierwowzoru. Adaptacja skupia się w dużej mierze na często spłycanym, a jakże istotnym przeslaniu i dylemacie moralnym tytułowego bohatera. Podkreśla nierozerwalną więź i skomplikowaną relację między stwórcą a jego wytworem. Skłania do głębszych przemyśleń i refleksji, pozostawiając ostatecznie widzowi szerokie pole do własnych interpretacji. Poprowadzona w nieszablonowy sposób fabuła fascynuje i urzeka.


Prawdziwy spektakl emocji zapewnia także piękna oprawa artystyczna. Ogromne wrażenie wywiera już sama scena, która choć niewielkich rozmiarów, staje się idealnym miejscem akcji dla tej niepokojącej i inspirującej opowieści. Okrągła część podłogi kręci się w kółko, a dekoracje wjeżdżają i skrywają pod nią. Jaskrawo świecące lampki wiszące pod sufitem służą jako gwiazdy lub słońce, w niektórych scenach pojawia się nawet trawa, deszcz czy buchający ogień. Scenografia wydaje się bardzo dokładnie dopracowana i wprost niezwykła. Chatka na polu, wnętrze rezydencji Frankensteinów, laboratorium naukowca, a nawet lokomotywa – symbol cywilizacji pełniły użyteczną funkcję dekoracyjną. Wspaniale dopasowane kostiumy i misterna charakteryzacja przyczyniają się do tego, że chwilami całość przypomina wręcz plan filmowy. Niepowtarzalne wrażenia zawdzięczam także sprawnej pracy kamery, która zdołała ciekawie uchwycić przedstawienie z najróżniejszych perspektyw.


Występ w teatrze wymaga od aktorów jeszcze więcej pewności siebie i charyzmy niż rola w filmie. Wyraziste ukazanie emocji, gestykulacja i mimika stanowią w tym wypadku wyjątkowo istotny element. Twórca wpadł na znakomity pomysł stworzenia dwóch wersji przedstawienia. W tej, którą widziałam, Benedict Cumberbatch wcielił się w postać Wiktora Frankensteina, a Johnny Lee Miller – jego monstrum, w drugiej zaś wymienili się rolami. Widać, że naprawdę dobrze ze sobą współpracują, co sprawia, że stanowią niezapomniany i zgrany duet. Dzięki takiemu intrygującemu zabiegowi, niektóre cechy bohaterów w pewnym stopniu się pokrywają. Genialne kreacje aktorskie dowodzą niebywałego talentu obsady i stanowią najbardziej imponującą część sztuki. Miller z łatwością ukradł uwagę widowni i zadziwił swoimi umiejętnościami. Od samego początku wczuł się stwora, ukazując jego zaskakującą podróż przez życie. Doskonale zaprezentował jego nieudolność poruszania się i problemy z mową, które później rozwija się i ulega znacznej poprawie. Dzięki licznym ćwiczeniom i konsultacjom, każdy ruch doprowadził niemal do perfekcji. Cumberbatch zagrał bardzo ekspresyjnie i z pewnością zaliczył przełomowy występ w swojej karierze. Udało mu się udowodnić, jak wiele cech monstrum przejęło od samego Frankensteina. Po pewnym czasie, dochodzi się do wniosku, że obaj wzajemnie się wręcz dopełniają.

Seans „Frankensteina” pozostanie mi w pamięci na długo jako wspaniałe przeżycie kinowo-teatralne. Polecam, gdy tylko nadarzy się taka sposobność, samemu przekonać się o majstersztyku, jaki stworzył Danny Boyle. Naprawdę warto!