niedziela, 30 grudnia 2012

Hobbit: Niezwykła podróż (2012), czyli w poszukiwaniu smoka

tytuł oryginalny: The Hobbit: An Unexpected Journey
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens
muzyka: Howard Shore
produkcja: Nowa Zelandia, USA
gatunek: fantasy, przygodowy

Trylogia „Władca Pierścieni”, adaptacje znakomitych dzieł J.R.R. Tolkiena, stały się jednymi z najlepszych filmów wszech czasów. Nieustannie zadziwiają i oczarowują swoją dopracowaną do perfekcji stroną techniczną i wizualną.  Po prawie 10 latach od, wydawałoby się ostatniej, podróży do Śródziemia Peter Jackson ponownie nas zaskoczył. Zaserwował nam piękny powrót do tej krainy. „Hobbit” to jedna z najbardziej oczekiwanych premier 2012 roku.

Bilbo Baggins (Martin Freeman) jest spokojnym i powszechnie szanowanym hobbitem. Bardzo ceni sobie smaczną kuchnię, relaks i wygodę. Stara się unikać wszelkich przygód, woli nie oddalać się od swojego domu. Pewnego dnia staje się jednak nieoczekiwanym członkiem kompanii krasnoludów. Wraz z czarodziejem Gandalfem (Ian McKellen) wyruszają w długą i niebezpieczną wyprawę. Za wszelką cenę chcą odzyskać złoto ukradzione niegdyś przez groźnego smoka Smauga.


„Hobbit. Niezwykła podróż” to pierwsza cześć nowej trylogii. Nie podoba mi się pomysł takiego podziału. Od razu nasuwa się pytanie: jak zrobić trzy solidne i wciągające filmy na podstawie ok. 300 stronicowej książki? Twórcy postanowili czerpać garściami także z innych zapisków dotyczących Śródziemia. Starają się jak najzgrabniej wplatać różne motywy, żeby zaciekawić widza. Na dobrą sprawę, wychodzi im to nieźle. Miło jest wrócić do Shire, słysząc w tle znany nam dobrze motyw Howarda Shore’a oraz spotkać znanych już bohaterów, min. Gandalfa, Galadrielę, Elronda, Golluma, Sarumana, czy nawet Froda.

Produkcja to zrealizowane z wielkim rozmachem widowisko. Według mnie, w ten sposób całej historii nierozgarniętego hobbita nieco pozbawiono uroku. Na brak akcji nie można narzekać, wręcz przeciwnie. W pewnym momencie nawet sam Bilbo gubi się w skomplikowanej fabule. Film nie nudzi, ale nie trzyma też w napięciu. Zaskakuje, śmieszy i zadziwia. Humor stanowi jego nieodłączną część. Wrażenie zrobiła na mnie szczególnie strona wizualna, jak zwykle w przypadku Jacksona doprowadzona do perfekcji.


Scenariusz jest niezły, choć wydaje mi się jakby na siłę starano się upiększyć oryginalną opowieść. Nie zawsze z pozytywnym skutkiem. Mam wrażenie, że twórcy przesadzili z ilością retrospekcji. Wspomnienia dawnych bitew Thorina, wątek zemsty Azoga gmatwają całość. Dodali również kilka zupełnie niepotrzebnych scen, szczególnie te z Radagastem i jego jeżem Sebastianem (tak, dobrze przeczytaliście). Nagle pojawia się on na ekranie, właściwie nie wiadomo, kim jest i co robi. Po jakimś czasie dostajemy niesatysfakcjonujące wyjaśnienie. Mam wrażenie, że to zupełnie niepotrzebna postać. Wam też niektóre sceny przypominały te z „Władcy Pierścieni”? Ucieczka przed goblinami wyglądała niemal jak wędrówka przez Morię.

Sam wstęp dziejący się przed przyjęciem urodzinowym z „Drużyny Pierścienia” okazał się całkiem interesujący. Odwiedziny krasnoludów u Bilba zostały zabawnie sportretowane. Poznajemy wtedy wszystkich bohaterów i szybko zaczynamy darzyć ich sympatią. Mimo tego, że krasnoludów jest 13, każdy z nich jest unikalny i charakterystyczny. Razem stanowią sympatyczną i chętną przygód, choć chwilami zrzędliwą gromadę.


Ian McKellan, Cate Blanchett, Christopher Lee i Hugo Weaving radzą sobie doskonale. Najbardziej uwagę przyciąga jednak sama postać pana Bagginsa. Martin Freeman, znany głównie z roli Johna Watsona w serialu BBC, spisał się znakomicie. Zagrał fenomenalnie i najlepiej z całej obsady. Bez wahania można stwierdzić, że to idealny hobbit – jest sympatyczny, potrafi od razu zjednać sobie widza. Gdy pojawia się na ekranie, wywołuje uśmiech na twarzy. Jego bohater jest spokojny, trochę tchórzliwy, jednak jak przychodzi co do czego bierze się w garść i radzi sobie z trudnościami. Szczególnie udana scena z jego udziałem to pojedynek na zagadki z Gollumem. Stanowi ona również popis niebywałych umiejętności Andy’ego Serkisa. Aktor nadal zaskakuje, a jego mimika twarzy jest wspaniała. Oczywiście, moim oczekiwanym wątkiem kolejnej części jest spotkanie Bilba ze smokiem Smaugiem, mówiącym głębokim głosem Benedicta Cumberbatcha. Aktor partneruje Freemanowi w serialu „Sherlock”.

Wielką zaletą „Hobbita” okazała się również jego strona artystyczna. Krajobrazy Nowej Zelandii wzbudzają zachwyt i nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Efekty specjalne są również znakomite i świetnie wykorzystane. Muzyka Howarda Shore’a wydała mi się wspaniała i przyjemna w odbiorze. Bardziej oryginalnym motywem jest Pieśń Krasnoludów. Scenografia urzeka swoim dopracowaniem w najdrobniejszych szczegółach. Kostiumy są unikalne dla każdej postaci, tworzą jej swoisty portret.

„Hobbit” to naprawdę bardzo dobra produkcja. Mimo moich zastrzeżeń co do scenariusza, stanowi solidny wstęp do kolejnej części. Zdecydowanie polecam!
Ocena: 8/10

środa, 26 grudnia 2012

Johnny Depp. Sekretne życie - Nigel Goodall

Po pierwsze Johnny jest piratem także w prawdziwym życiu. To najbliższa jego osobowości rola, jaką kiedykolwiek zagrał.
John Waters

Johnny Depp to wspaniały i niesamowicie wszechstronny aktor. Cechuje się genialnym talentem do wcielania się w różnych, często ekscentrycznych bohaterów. Chętnie podejmuje ryzyko i nie waha się przed trudnymi wyzwaniami. Jego gra jest zwykle precyzyjna, niewymuszona i opanowana.  Najbardziej cenię go za rolę w filmie „Marzyciel”, „Jeździec bez głowy”, „Piraci z Karaibów” i „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street”.

Na kartach książki ujawnia się jako niezależna, skryta, nieco zawadiacka i bystra osoba. Uważa, że aktorem stał się przypadkowo. W innym wypadku tworzyłby muzykę lub malował obrazy. Dotychczas został odznaczony trzema nominacjami do Oscara.

Nigdy nie lubiłem być w centrum zainteresowania opinii publicznej. Czuję się wtedy nieswojo. [...] Wolę żyć życiem maksymalnie wypełnionym maksymalnymi doznaniami.
Johnny Depp

Książka Nigela Goodall’a została określona mianem „najpełniejszej biografii jednego z najlepszych aktorów wszech czasów”. Jej prawie 500 stronicowa objętość zdaje się na to wskazywać. Autor stara się dokładnie ukazać najważniejsze momenty z życia Depp’a. Chwilami skupia się jednak na niezbyt interesujących i znaczących chwilach. Dzieło przedstawia jego karierę aktorską, od samych początków. Od małej rólki w „Koszmarze z ulicy Wiązów”, poprzez swój nagrodzony nominacją do Złotego Globu występ w „Edwardzie Nożycorękim”, reżyserię „Odważnego”, aż do najnowszego filmu „Mroczne cienie”. Pisarz podejmuje się również ukazania Johnny’ego z prywatnej strony. Zwraca uwagę na jego niekiedy nawet krótkie związki z różnymi kobietami.

Styl pisania Goodall’a okazał się jednak dość przystępny. Mimo tego, że niepotrzebnie rozwleka niektóre wątki, książka jest wciągająca. Biografię oceniam jako solidną i dopracowaną. Czyta się ją też przyjemnie. Zawiera wiele interesujących ciekawostek dotyczących udziału Depp’a w filmach i współpracy z inspirującymi  twórcami. Minus stanowi to, że autor chce skrupulatnie opisać nawet te postacie, które tylko jednokrotnie przewijają się w życiu aktora. Streszcza ich życiorys w kilku akapitach tak, że momentami można się pogubić.

Wydaje mi się, że to idealna lektura dla miłośników Johnny’ego Depp’a. To dobra i interesująca książka, jednak czegoś mi w niej zabrakło. W tym wypadku tytuł – „Sekretne życie” okazał się dość nietrafiony.
Ocena: 4/6

poniedziałek, 24 grudnia 2012

#2 Świąteczny stosik książkowy


1. „Autobiografia” Krzysztof Kieślowski
2. „Skrytoświat. Wiosna” William Horwood
3. „Atlas chmur” David Mitchell
4. „Stulecie detektywów” Jürgen Thorwald
5. „Jak zostać pisarzem. Pierwszy polski podręcznik dla autorów” praca zbiorowa


***
Życzę Wam ciepłych i spokojnych Świąt w gronie rodziny, dużo radości, spełnienia marzeń, odpoczynku, a także dużo czasu na rozwijanie swoich pasji.
Szczęśliwego Nowego roku! 

sobota, 15 grudnia 2012

Słodki drań (1999), czyli muzyk, kobieciarz i prawdziwy artysta

tytuł oryginalny: Sweet and Lowdown
reżyseria: Woody Allen
scenariusz: Woody Allen
muzyka: Dick Hyman
produkcja: USA
gatunek: komedia, muzyczny

Woody Allen postanowił wykreować niepowtarzalną postać Emmeta Ray’a. W swoim interesującym dziele „Słodki drań” opowiada jego niezwykłą historię. Przedstawia go jako jednego z najlepszych na świecie muzyków jazzowych. Film swoją formą przypomina dokument. Najistotniejsze wydarzenia z życia artysty przeplatają się z komentarzami i wypowiedziami jego znajomych czy różnych ekspertów. Mimo tego, że opowieść to fikcja i główny bohater tak naprawdę wcale nie istniał, Allen przenosi nas w intrygującą podróż po jego życiu.

Akcja rozgrywa się w latach XX-tych ubiegłego wieku. Emmet Ray (Sean Penn) jest znakomitym gitarzystą jazzowym. Django Reinhardt to jego niedościgniony ideał. Uważa się za, zaraz po nim, najlepszego muzyka na świecie. Gdy słucha jego muzyki, płacze. Na jego widok nawet mdleje. Ray okazuje się także kleptomanem i hazardzistą. Uwielbia godzinami oglądać pociągi i strzelać z pistoletu do szczurów. Do tych zajęć, niekoniecznie skutecznie, stara się przekonać niemal każdą kolejną kochankę. Ma ogromne zamiłowanie do kobiet, choć jak twierdzi, z żadną nie zamierza wiązać się na zawsze. Powtarza, że jako prawdziwy artysta, musi być wolny i niezależny. Jednym z jego najdłuższych związków jest ten, z poznaną przypadkowo Hattie (Samantha Morton). Mimo tego, że dziewczyna jest niemową i nie do końca sprawna umysłowo, wydaje się z nią szczęśliwy. Na koniec, po wielu koncertach i zabawnych perypetiach z życia artysty, biografia się urywa. Nie wiadomo, jak dalej potoczyły się jego losy.


„Słodki drań” to wspaniale zrealizowana i fascynująca historia. Jest to intrygująca analiza specyficznej osobowości gitarzysty. Twórcy odkrywają przed nami ważne momenty z jego życia, które ostatecznie najbardziej na niego wpłynęły. Fabuła jest zaskakująca, zabawna i bardzo ciekawa. Akcja rozgrywa się w odpowiednim tempie, które nadaje jej idealnie dobrana muzyka. Występy Emmeta również stanowią jedne z najmilszych elementów tej produkcji. Scenografia i kostiumy zostały doskonale dopasowane. Wzrok przyciągają eleganckie kreacje gitarzysty jazzowego, które stają się jego znakiem rozpoznawczym. Charakteryzacja, a szczególnie sama fryzura, podkreśla jego beztroski i niespieszny tryb życia oraz pewną nonszalancję z jaką się obnosi. Scenariusz okazał się bardzo dobry, mimo wszystko nie wydał mi się zbyt skomplikowany. Nie ma tu zadziwiających zwrotów akcji, czy spektakularnych wydarzeń. Jest za to prosta historia interesującego człowieka, opowiedziana w niebanalny sposób. Mimo iż jest fikcją, nie sprawia takiego wrażenia.


Jedna z kochanek głównego bohatera, Blanche (Uma Thurman) mądrze stwierdza, że tym co różni go od jego idola, Reinhardt’a, jest to, że Ray nie wkłada w muzykę tyle serca, ile powinien. Nie stara się wyrażać emocji za jej pośrednictwem, jak to robi Django. Nie dzieli się swoimi odczuciami ze słuchaczami. Jego utwory robią na ludziach wrażenie, ale nic na nich nie wywierają. Gitarzysta w życiu prywatnym także nie ujawnia swojego wnętrza przed innymi. Żadnej kobiecie nie mówi, że ją kocha, twierdząc, że to nie ma znaczenia. Jest egoistą i właściwie się z tym nie kryje. Jego egzystencja opiera się na błahych przyjemnościach, nie ma obranego większego celu.  


Aktorstwo jest znakomite i naprawdę przyciąga uwagę. Szczególnie warto wyróżnić nominowanego do Oscara za rolę Emmeta, Seana Penn’a. Zagrał fenomenalnie. Aktor ma w sobie ogromny urok i taki komiczny ‘błysk w oku’, dzięki czemu stworzył niesamowitą postać. Mimo jego zachowania, nie sposób nie darzyć go sympatią. Penn jedynie udaje, że gra na gitarze. Utwory nagrał Howard Alden. Świetnie spisała się również Samantha Morton, odtwórczyni roli Hattie, za co otrzymała nominację do Oscara. Mimo, że w filmie nie wypowiada ani słowa, gra bardzo dobrze. Jej środki wyrazu to jedynie (albo aż) bogata mimika twarzy i gestykulacja. One sprawiły, że jej bohaterka stała się charakterystyczna. To niczym nie wyróżniająca się dziewczyna, niewykształcona (bazgrze jak kura pazurem), niezbyt inteligentna, a jednak Ray jest jej wierny przez długi czas. Aktorzy drugoplanowi, na czele z Umą Thurman w roli uroczej i dociekliwej Blanche, poradzili sobie przyzwoicie. Dzięki nim dzieło ogląda się z dużą przyjemnością.

„Słodki drań” to solidna i przyjemna w odbiorze produkcja. Nie jest to jednak arcydzieło. Polecam Wam, dzięki niej bliżej poznać sylwetkę ekscentrycznego Emmeta Ray’a.
Ocena: 8/10

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Dzwonnik z Notre Dame (1996), czyli magia Paryża

tytuł oryginalny: The Hunchback of Notre Dame
reżyseria: Kirk Wise, Gary Trousdale
scenariusz: Tab Murphy, Noni White, Jonathan Roberts, Bob Tzudiker, Irene Mecchi
muzyka: Alan Menken, Stephen Schwartz
produkcja: USA
gatunek: animacja, familiny, musical

Projekt KINO serwuje nam miły i nieco nostalgiczny powrót w przeszłość. „Dzwonnik z Notre Dame” to jedna z czołowych animacji ubiegłego wieku. Uniwersalna i mądra historia może trafić do osób w każdym wieku. Pomimo że to animowany musical (niebezpieczne połączenie), seans zapewnia wyjątkową przyjemność.

W dzwonnicy paryskiej katedry Notre Dame, w odosobnieniu mieszka Quasimodo. Charakteryzuje się szpetnym wyglądem, przez co jego opiekun, bezwzględny Klaudiusz Frollo, nie pozwala mu opuszczać budynku. Dzwonnik, mimo swoich ułomności, ma dobre serce i jest bardzo wrażliwy. Uwięziony w szpetnym ciele marzy o spotkaniu z ludźmi i chce wieść normalne życie. Pewnego dnia, za namową swoich przyjaciół, trzech gadających gargulców, postanawia wziąć udział w dorocznym festynie. W tajemnicy ucieka z katedry. Wkrótce poznaje piękną cygankę Esmeraldę oraz niedawno przybyłego do miasta kapitana Febusa. 


„Dzwonnik z Notre Dame” to wciągający i inspirujący film. Jak na dobrą bajkę przystało wywołuje wiele emocji, od smutku aż po wesołość. Okazuje się ciekawą odskocznią od rzeczywistości i powrotem do dzieciństwa. Fabuła wydaje się bardzo trafna i intrygująco przedstawiona. Akcja rozgrywa się w pięknym i kolorowym Paryżu, którego magia została doskonale przeniesiona na ekran. Szczególnie zachwyca i robi ogromne wrażenie sama katedra. Na ekranie można ją w spokoju podziwiać i rozkoszować się niepowtarzalnymi widokami. Scenariusz jest znakomity i spójny. Wszystkie wydarzenia zaciekawiają i stanowią zgrabną całość. Quasimodo, który poszukuje akceptacji i pragnie przyjaźni to wyjątkowa postać. Jest nieco zagubionym i niezrozumianym młodzieńcem. Pokazuje, że nie należy oceniać człowieka po wyglądzie. Powinno się zajrzeć głębiej i odnaleźć w nim to, co najbardziej wartościowe. Warto zwrócić uwagę na cudowną stronę wizualną. Urzeka swoją barwnością i dokładnym dopracowaniem nawet najmniejszych szczegółów. Tworzy niezwykły klimat i fascynującą atmosferę. Muzyka jest rewelacyjna, dzięki czemu stanowi idealne tło dla całej opowieści. Niestety, po pewnym czasie piosenki zaczęły mnie nieco drażnić.

„Dzwonnik z Notre Dame” to bez wątpienia warta uwagi produkcja. Nie należy jednak do grona moich ulubionych animacji. Polecam odkryć ją na nowo.
Ocena: 7/10

sobota, 8 grudnia 2012

Ukryte pragnienia (1996), czyli z Toskanią w tle

tytuł oryginalny: Stealing beauty
reżyseria: Bernardo Bertolucci
scenariusz: Bernardo Bertolucci, Susan Minot
muzyka: Richard Hartley
produkcja: Francja, Wielka Brytania, Włochy
gatunek: dramat

Moje niedawne starcie z „Ukrytymi pragnieniami” Bertolucci’ego uważam za beznadziejne. Do zapoznania się z filmem zobowiązało mnie uczestnictwo w projekcie KINO. Już przystępując do seansu miałam mieszane uczucia. Później coraz bardziej rzedła mi mina. Wytrzymałam chyba tylko, dzięki pięknym widokom z Toskanii.

19-letnia Amerykanka, Lucy (Liv Tyler) przyjeżdża do małego włoskiego miasteczka. Pragnie dowiedzieć się prawdy o swojej zmarłej już matce, poetce, która niegdyś tam przebywała. Jej celem staje się również znalezienie swojego biologicznego ojca. Chce także odszukać chłopaka, w którym zakochała się cztery lata wcześniej i z którym później korespondowała. Poznaje różne osoby, każdy jest indywidualnością i twórcą. Najlepiej dogaduje się z Alexem Parrish’em (Jeremy Irons), umierającym na raka poetą.  


Moim zdaniem „Ukryte pragnienia” to naprawdę kiepska produkcja. Okazała się niezwykle nużąca i banalna, w złym tego słowa znaczeniu. Zupełnie nie wciąga, nie pozwala utożsamić się z bohaterami ani nawet ich polubić. Akcja jest powolna, nie ma żadnego punktu kulminacyjnego, do którego wszystko dąży. Fabuła wydała mi się zupełnie nieciekawa i wręcz naiwna. Miało być urokliwe i beztroskie kino, a wyszedł bezsensowny film o niczym. Scenariusz to wielka porażka. Nie zaskakuje, nie przyciąga uwagi. Bohaterowie są infantylni i płytcy. Historia o Lucy szukającej swojego ojca kieruje się w zupełnie innym kierunku – kto uwiedzie uroczą 19-latkę? Wokół niej kręci się masa adoratorów i właściwie to jest wątkiem przewodnim. Minus należy się również za denne i nic nie wnoszące dialogi, które tylko pogarszają odbiór tego ‘dzieła’.


Zaletą okazało się całkiem dobre aktorstwo Liv Tyler. Odtwórczyni roli nieco zagubionej Lucy spisała się przyzwoicie i wiarygodnie. Jeremy Irons jako Alex Parrish również sobie poradził z wyzwaniem. Udało mu się ukazać rozterki poety, u którego lekarze zdiagnozowali nieuleczalnego raka.Sceneria Toskanii to jeden z niewielu elementów, który przypadł mi do gustu. Ładne krajobrazy towarzyszą nam niemal co krok. Zielone wzgórza, drzewa oliwne i wielkie plantacje ubarwiają cała opowieść. Niestety muzyka nie wydała mi się interesującym tłem. Jest mało wyrazista, co sprawia, że film jeszcze bardziej nudzi.

Zdecydowanie odradzam seans, choć niewątpliwie dla niektórych okaże się to miłe oderwanie od rzeczywistości. Ja się wymęczyłam. 
Ocena: 2/10

czwartek, 6 grudnia 2012

Między słowami (2003), czyli przyjaźń lekarstwem na smutki

tytuł oryginalny: Lost in Translation
reżyseria: Sofia Coppola
scenariusz: Sofia Coppola
muzyka: Kevin Shields
produkcja: Japonia, USA
gatunek: melodramat, komedia

Samotność, potrzeba zrozumienia, przyjaźń to główne elementy składające się na szkielet fascynującej historii opowiedzianej przez Sofię Coppolę. „Między słowami” jest prostym, oszczędnym w środkach wyrazu dziełem, a właściwie obserwacją życia dwójki ludzi. Ich przyjaźń rozkwita w kolorowym i głośnym Tokio. Już na pierwszy rzut oka widać jak nie pasują do nowego środowiska.

Bob Harris (Bill Murray) jest 50-letnim amerykańskim gwiazdorem telewizyjnym. Przyjeżdża do stolicy Japonii, aby wystąpić w reklamie. Nie zna języka i czuje się niepewnie w obcym miejscu. Czas kręcenia znacznie się przedłuża. Do hotelu, w którym wynajmuje pokój, wprowadza się młode małżeństwo. John (Giovanni Ribisi) pracuje jako fotograf i w pełni poświęca się swojemu zajęciu. W tym czasie Charlotte (Scarlett Johansson), absolwentka filozofii, całymi dniami nudzi się. Pewnej nocy w barze spotyka Boba. Okazuje się, że oboje cierpią na bezsenność. Dogadują się ze sobą, spędzają coraz więcej czasu w swoim towarzystwie. Świetnie się rozumieją, nawet bez słów. Między niedoświadczoną jeszcze kobietą a dojrzałym mężczyzną rozwija się niesamowita i naprawdę silna więź. 


„Między słowami” przede wszystkim hipnotyzuje swoim fantastycznym klimatem. Jest nieskomplikowane, ale dosadne i czarujące. Każdy jego element dokładnie przemyślano i umieszczono w odpowiednim miejscu filmowej układanki. Akcja toczy się niespiesznie, pozwala rozkoszować się historią o wrażliwości. Jako widzowie, obserwujemy wszystko z boku. Relacje Charlotte i Boba są jakby niedopowiedziane i pozostawione nam do własnej interpretacji. Każdy może w inny sposób odebrać wiadomość, którą przekazują nam twórcy. Fabuła okazała się interesująca i wyjątkowa. Nie pozwala oderwać oczu od ekranu. W produkcji nie ma trzymających w napięciu zdarzeń, czy szokujących zwrotów akcji. Dzieje się jednak bardzo wiele. Scenariusz jest znakomity, okraszony szczyptą humoru i nostalgii. Mimo tego, że nie zaskakuje, nie wprawia w osłupienie, to zachwyca. Najwyraźniej ma w sobie coś magicznego. Przepełnione emocjami losy przyjaźni dwojga turystów zostały opowiedziane w naprawdę ciekawy sposób. Wydarzenia przedstawiają istotne wydarzenia z życia, takie jak przyjaźń, miłość, które mogą się przytrafić właściwie każdemu.


Aktorstwo okazało się wyborne i doskonałe. Bill Murray w roli podupadłego na duchu i znużonego aktora, Boba Harrisa,  który poszukuje swojej dalszej drogi w życiu, spisał się wspaniale. Jest niezwykle przekonujący i naturalny, dzięki czemu z łatwością potrafi zjednać sobie widza. Udało mu się świetnie pokazać poczucie samotności i niepewności jego bohatera. Scarlett Johansson zdecydowanie zadziwiła mnie swoim występem w tym filmie. Odtwórczyni roli Charlotte zagrała bardzo dobrze i stworzyła z Murray’em znakomity duet. Aktorka poradziła sobie z wyzwaniem, w interesujący sposób portretując postać kobiety, mającej wiele wątpliwości odnośnie swojej przyszłości. W tym dziele zestawiono barwną i dynamiczną scenerię Tokio z głównymi bohaterami. Klimat miasta wydaje się zupełnym przeciwieństwem ich spokojnego usposobienia. Czują się oni tam nieswojo i trochę zagubieni. Cała opowieść rozgrywa się na tle, specyficznej muzyki.

„Między słowami” to intrygująca i bardzo ciepła produkcja. Polecam, w sam raz na grudniowy wieczór. Pamiętajcie, aby czytać między słowami!
Ocena: 8/10

sobota, 1 grudnia 2012

Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom (2012), czyli miłość jak z obrazka

tytuł oryginalny: Moonrise Kingdom
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson, Roman Coppola
muzyka: Alexandre Desplat
produkcja: USA
gatunek: dramat, komedia, romans

Z czym właściwie kojarzy się Nam kino Wesa Andersona? Z niezwykłym klimatem, ekscentrycznymi bohaterami, niepospolitą formą, wizualną perfekcją lub ze specyficznym poczuciem humoru. Te wszystkie cechy wydaje się też mieć najnowsze dzieło tego twórcy, „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom”. Czuję jednak, że moje oczekiwania wobec niego nie zostały dostatecznie zaspokojone.

Akcja rozgrywa się w 1965 roku, na angielskiej wyspie New Penzance. Tam wraz nieprzepadającymi za sobą rodzicami, Waltem (Bill Murray) i Laurą (Frances McDormand) i trzema młodszymi braćmi mieszka Suzy Bishop (Kara Hayward). Jest nieco niezrozumianą i zaczytaną w fantastyce dwunastolatką. Sam Shakusky (Jared Gilman) jest sierotą, który przypłynął na wyspę na obóz harcerski. W czasie poprzednich wakacji Suzy i Sam się poznali i zakochali w sobie. Teraz postanawiają razem uciec. Rodzice dziewczynki, kapitan Sharp (Bruce Willis), niezbyt inteligentny policjant, nierozgarnięty harcmistrz Ward (Edward Norton) i skauci, a nawet przedstawicielka opieki społecznej (Tilda Swinton) podejmują wszelkie próby odnalezienia zaginionych.


„Moonrise Kingdom” to dobry i porządny film. Wydał mi się wciągający, ale nie oszałamiający. Moim zdaniem minusem okazała się nietrzymająca w napięciu i przeciętna fabuła. Scenariusz jest średni, wydarzenia nie są emocjonujące i nie utożsamiamy się z bohaterami. Zabrakło bardziej fascynującej historii, która zjednoczyłaby poszczególne elementy. Podczas seansu czułam się, jakbym oglądała wielkie przedstawienie. Mimo wszystko to czarująca i piękna produkcja. Przykuwa uwagę przede wszystkim swoją cudowną stroną artystyczną. Anderson ujawnił w niej swój charakterystyczny i niepowtarzalny styl. W niesamowicie i barwny i zjawiskowy sposób opowiedział (zbyt) prostą historię. Sceneria okazała się bardzo odrealniona, wprost bajkowa. Zdjęcia są doskonałe, scenografia zachwycająca, a kostiumy intrygujące. W interesujący sposób już na początku ukazano wnętrze domu Suzy lub patrol harcmistrza Warda. Część wizualną wspaniale dopełnia znakomita muzyka Alexandra Desplata. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie, sprawiła, że film stał się bardziej wyjątkowy. Niewymuszony humor to również jego nieodłączna część.


Aktorstwo nie przedstawia wybitnego poziomu. Uważam, że wszyscy zagrali przyzwoicie, na miarę swoich możliwości. Kara Hayward i Jared Gilman, jak na początkujących aktorów, poradzili sobie naprawdę nieźle. Ich bohaterowie okazali się bratnimi duszami, oboje uważani za „kłopotliwych”. Najbardziej urzekł mnie Edward Norton w roli harcmistrza Warda, dla którego prowadzenie obozu jest wspaniałym zajęciem. Zależy mu na tym, aby znaleźć Sama. Współczuje mu też z powodu śmierci rodziców i braku przyjaciół. Mężczyzna okazuje się trochę ciapowatą, ale gotowym do poświęceń postacią. Aktor świetnie ukazał jego charakter. Myślę, że warto wyróżnić również Bruce’a Willisa, który zagrał kapitana Sharpa. Można powiedzieć, że ten bohater to trochę parodia poprzednich wcieleń Willisa. Nieco ironiczne spojrzenie reżysera na wizerunek policjanta, sprawia, że staje się on bardzo zabawny.

„Moonrise Kingdom” to przysmak dla oczu, który serwuje nam sam Anderson. Polecam, ale ja się trochę zawiodłam.
Ocena: 7/10